„Zapraszamy do lektury relacji z regat Sailbookcup prosto z pokładu Wandy, na której płynął nasz nie taki młody, ale najmłodszy z kapitanów regat Michał Weselak. Dodatkowo mamy dla was niespodziankę do tekstu dołączony jest film kręcony lewą ręką Michała podczas regat. Czytając tekst i oglądając relację nowego amatora samotnej żeglugi rywalizującego do samego końca z jednostkami załogowymi i ostatecznie wygrywając z nimi w klasie Open, serce rośnie, i łezka kreci się w oku. Cieszymy się, że kolejny uczestnik tak wysoko ocenia, jakość naszych regat.”
Na niespełna dziesięć dni przed planowanym startem SailBook Cup 2014 otrzymałem informacje i błogosławieństwo od armatora jachtu, co niektórym już nieźle znanego, o bezprecedensowej nazwie „WANDA”. Ci, którzy nie znają powinni zajrzeć na stronę http://classicyachtwega.com/ albo do gdańskiej mariny. Blisko 9 ton mahoniu, dębu i tiku na prawie dwunastu metrach pokładu i niespełna dziesięciu w linii wodnej przykuwają uwagę każdego. Dodając do tego 1967 rok produkcji tworzy nam się niemała gratka dla miłośników oldtimerów.
Niby regaty mają tylko jeden cel – wygrać lub zdobyć możliwie jak najlepsze miejsce. I tak było w tym wyścigu. Prawie wszyscy uczestnicy a było ich w tym roku niemało, bo aż 94 na 18-tu! Jednostkach, w duszy i sercu a niektórzy w krwi, pocie i łzach a po dwóch dniach pod pachami czyli rywalizację. Napisałem prawie, bo dla mnie te regaty miały inny cel, choć charakter ten sam. Po wielu miesiącach rozmyślań, nakręcania się, czytania o Remiszewskiej, Puchalskim, Linskim i Tabarlym moje małe marzenie mogło się spełnić. Samotny start w długodystansowych morskich regatach trzymałem w rękach. W dodatku na drewnianej jednostce z epoki moich książkowych bohaterów – to dodawało niesamowitego smaku całemu rejsu. To tak jak maggi w rosole lub świeża bułka o poranku z masłem i dżemem babci albo jabłecznik z lodami i bitą śmietaną. Taką śmietaną i wisienką na torcie była Wanda a celem było zrobienie trasy regat. Wynik sportowy był drugorzędny.
Jednak, aby wystartować musiałem przygotować jacht do takiego rejsu. Wanda nie jest przystosowana do samotnego pływania. Zacząłem od autopilota. Choć jacht ma klasyczną budowę opartą na falszkilu, co daje niesamowitą stabilność kursową, niespotykaną u nowoczesnych żelazek, to i tak musiałem takie urządzenie posiadać. Z pomocą przyszedł Krystian Szypka, który pożyczył mi na ten rejs swojego st2000. Kolejną sprawą były nowe żagle. Tutaj udało mi się ubłagać pana Stanisława Sawko z Ocean Sails www.oceansails.pl by przyjechał, pomierzył i uszył nowe żagle. Sprawa nie wyglądała kolorowo, bo mieliśmy na to tylko 8 dni. Czy słyszeliście kiedyś by od pomiarów do odebrania żagli minęło 5 dni? Nie? Pan Sawko po 5 dniach zadzwonił do mnie, że mogę je odebrać. Na dwa dni przed regatami chwilę przed 24.00 odebrałem żagle, szybko zwiedziłem żaglownię i po dwóch godzinach wisiały już na maszcie Wandy. Do tego jeszcze wrócimy. Czekając na żagle dostałem od kolegi ze szkolnej ławy dodatkowy ręczny GPS a mapy – generałkę Bałtyku, Gotlandię i Bałtyk Środkowy od znajomych harcerzy (a jedną nawet z Generała Zaruskiego!). Pan Piotr Myśliwiec podrzucił mi zestaw gadżetów: ogromnego genakera, piękną lornetkę i świetną kamizelkę pneumatyczną. Zostało mi tylko zamontować ogromny reflektor radarowy od komandosa regat (niestety nie miałem AIS-a), dociągnąć takielunek i wyrzucić wszystkie niepotrzebne rzeczy z jachtu. Udało mi się to zrobić już ostatniego dnia. Wieczorem byłem w marinie Sopot. Maciej Makuła z Marineworks podrzucił mi bloczki do obsługi genakera i zobowiązał się zrobić zaprowiantowanie na następny dzień. Gdyby nie on to pewnie jadłbym tylko suchy chleb. Aaaa i jeszcze w wolnej chwili udało mi się zrobić dwa nocne rejsy treningowe.
Przez cały okres przygotowań dopadała mnie huśtawka nastrojów – uda się czy nie? Czy wszystko przygotuję na tyle bym mógł z czystym sumieniem wystartować? Wycofać się nie mogę! Najwyżej! Tak najwyżej… zrobię tylko jeden etap, potem powiem, że coś mi się popsuło by wyjść z twarzą z opresji i wrócę do domu.
Ostatniego wieczora mieliśmy biesiadkę w sopockim SKŻ, z powodu prac na jachcie dotarłem tam, gdy już wszyscy mieli opracowaną strategię na regaty, dzika już nie było, pozostali uczestnicy i nieśmiertelny zespół szantowy 😉 ale cóż ostatniego gryzą psy i już. Gościnny SKŻ wypełniała przesympatyczna atmosfera, znowu udało mi się dosiąść do stolika z jednym znajomym, by po sekundzie mówić wszystkim po imieniu – taki oto klimat tych regat.
Nazajutrz wszystko potoczyło się bardzo szybko. Oficjalne rozpoczęcie regat przy dźwiękach orkiestry, obiecane zaprowiantowanie przez Macieja. Zdjęcia załóg, trzy słowa od komandosa, rozdanie trakerów yellowbrick – to żółte urządzenie, dzięki któremu moja mama i brat mogli, co 8 minut wciskać F5 w przeglądarce i śledzić przebieg regat.
Wreszcie nadchodziła godzina 12.00 i start. Nieznośna jest ta mieszanka uczuć z jednej strony podekscytowanie startem, przyszłym rejsem, regatami, samotnym startem a z drugiej niepewność, czy wszystko mam, jak będzie, czy dam radę itp.
Na starcie była halsówka w stronę Helu i już tutaj było widać jak towarzystwo się rozchodzi. Good Speed rezygnuje z pierwszego etapu przez awarię, za Helem zawraca Blagodarnost II z usterką elektroniki. Było to spore zaskoczenie i tak rozpoczął się pierwszy etap regat. Za Helem zrobiłem sobie wreszcie śniadanie ustawiłem kurs na południowy cypel Gotlandu wytrymowałem nowe żagle i w pełnym bajdewindzie 3-4 B robiłem ponad 6.5 kn. – świetna prędkość jak na tę masę i konstrukcję jachtu. Choć miałem nowe żagle z pięknym profilem to nie spodziewałem się, że Wanda będzie pływała, aż tak szybko. A wkrótce przekonałem się, że to nie jest jej ostanie słowo. Wiele czasu jechaliśmy blisko 8 kn. a max. chwilowa osiągnęła 8.2 kn. REWELACJA!
Wieczorem o zachodzie słońca mijał mnie kontenerowiec Maersk Line, który zaproponował, że zmieni kurs – cud jakiś! To chyba pierwszy potwierdzony przypadek zmiany kursu przez ponad 300 metrowy kontenerowiec na rzecz małej żaglówki. Zbliżała się noc, zrobiłem małą kolację o zmroku i niebawem mogłem się przekonać czy mój system drzemek się sprawdzi. Postanowiłem nie przestawiać organizmu i wykorzystać najważniejsze godziny. W zależności od poziomu zmęczenia rozpoczynałem 19 minutowe drzemki od 02.00 do 05.00 potem godzina lub dwie na pokładzie, mały posiłek i kolejne 2-3 godziny dziewiętnastek. Generalnie system się sprawdzał z większą lub mniejszą poprawką na warunki i możliwość zostawienia jachtu samego. Budzik od Andrzeja z Resumee zrobiony z czujnika gazu dawał się we znaki po każdej dziewiętnastej minucie. By nie przegapić/przespać żadnej z kontroli pokładowej między drzemkami, zapisywałem która to drzemka i która kontrola pokładu. Całkiem dobrze sprawdzał mi się ten system. Zadziwiająco dobrze i sprawnie zasypiałem pierwszej nocy, chyba najlepiej ze wszystkich spędzonych na morzu. Pierwszy etap pod tym względem był bardzo dobry. Na drugim spory niepokój dawał mi się we znaki i mogłem sprawnie odpoczywać. Dodatkowo codziennie po zachodzie słońca brałem oczekiwany prysznic. Acha i na samym początku rejsu założyłem, że nie będę spał w kokpicie, no chyba, że w razie Niemca… Hymm no w dzisiejszych czasach to już raczej w razie Ruska 😉 tak czy siak postanowiłem spać wyłącznie w mesie.
Wiatr cały czas był stały z mniejszymi dokrętkami, ale cały czas z prawego halsu. Gdy jacht bardzo dobrze szedł z dobrą prędkością i stabilnie trzymając kurs uświadomiłem sobie, że drugorzędny cel, jakim był wynik sportowy podświadomie stał się równoznacznym celem ze zrobieniem trasy. Bardzo ułatwiło mi to pracę na pokładzie, dodało sporo motywacji a przede wszystkim zabawy i radości z żeglowania i udziału w regatach. Na prawej burcie wydeptałem ścieżkę na dziób, bo z poziomu kokpitu nie widać jak pracuje genua. Dodatkowo piękne widoki i sceny reżyserowane przez naturę, zachody i wschody słońca, które starałem się zawsze oglądać i być przy nich; wybrzeże Gotlandii z wysokimi klifami i ostrymi skałami dopełniały szczęścia. Jest pięknie pomyślałem.
Docierając do brzegów Gotlandii po trzydziestu godzinach okazało się, że sporo nadgoniłem. UKF-ka miejscami robiła się czerwona od ilości konwersacji i dodatkowych konkursów organizowanych przez komandosa Jacka Norissa, ale i informacji i narzekań uczestników o słabnącym wietrze, jakiś spadek formy czy coś. Niby duch rywalizacji owładnął każdym kapitanem i załogą to jednak nawzajem pytaliśmy się o pozycje jachtów, morale i w ogóle jak idzie i czy wszystko w porządku. Taki koleżeński support. Chciałem iść blisko brzegów, licząc na bryzę nocną i częściowo się to udało, choć przed nadejściem bryzy, tak jak inni uczestnicy, swoje i tak musiałem odstać. Choć niezmiernie ucieszył mnie fakt, że przez chwilę byłem czwarty w klasyfikacji ogólnej. Kto poszedł dalej w morze został bez wiatru, choć nie na długo, bo noc przyniosła świeże powiewy. Przy wyspach w połowie Gotlandii przekombinowałem. Chciałem iść między lądem a pierwszą wyspą, licząc na mały przeciąg i w istocie tak było jednak wiatr kręcił a DTF nie zmniejszał się już tak szybko. Dodając do tego późną godzinę, zmęczenie i bliskość lądu nie czułem się najlepiej. Po trzech lub czterech niekontrolowanych zwrotach postanowiłem trochę odpuścić, pójść pełniej, ale bezpieczniej, spokojniej, odrobinę szybciej by móc przespać się, choć 2 – 3 godziny. Walka była zażarta do samego końca w towarzystwie Bystrza, Endorfiny, Four Windsa, którzy mijali się, co pół mili na halsówce. Niesamowita końcówka pierwszego etapu, tyle mil i godzin za nami, wczesnym rankiem przy tężejącym wietrze, mijanych nas promach nikt z zawodników nie odpuścił choćby na chwilę. Czuło się tą rywalizację, oj czuło!
Po wejściu do portu zaskoczył mnie silnik/ a raczej akumulator/ a raczej prąd w nim/ a raczej jego brak. Nie mogłem odpalić kataryny, bo zabrakło prądu. Gdzieś tam kiedyś przeczytałem kilka stron książki o manewrach na żaglach, więc rozeznałem się gdzie cumują nasi, zatoczyłem koło, zrzuciłem gienię i udało mi się nie uszkodzić Endorfiny, do której zacumowałem, więc jak by nie patrzeć podejście było książkowe 😉 Ledwo, co zacumowałem w mig pojawił się Jacek z wielkim jak odbijacz Mir-a szampanem i gratulacjami. Bardzo mi to pochlebiało. Choć szampana nie otworzyłem, bo to nie był jeszcze koniec regat. Zjadłem szybkie śniadanie z Szymonem Kuczyńskim, który odwiedził mnie i Wandzię. Opowiadaliśmy z wielkimi wrażeniami o pierwszym etapie, o tym co nas spotkało a co nie, o naszych jachtach i przebiegu regat, a potem umówiliśmy się na zwiedzanie miasta. Poszedłem spać a wieczorem obudził mnie Dzień Polski. Zastanawiałem się jak to wygląda i o co w nim chodzi. Jeszcze dobrze nie zobaczyłem a i tak świetna atmosfera dała się wyczuć nawet z daleko zacumowanego jachtu. Przednia zabawa zorganizowana na końcu kei przy Generale Zaruskim. Dobrze zaopatrzona we znane Jackowe napitki. Nikomu nie zabrakło karkówki, kiełbasek, szaszłyków czy warzyw serwowanych przez prawą i lewą rękę Jacka, Aleksandrę zwaną Olą W. Biesiada hulała na całego aż do późnych godzin nocnych, kiedy to jeszcze przychodziły kolejne jachty.
Po Dniu, a raczej Nocy Polskiej przyszedł dzień na szybkie zwiedzanie. Tak jak zaplanowaliśmy razem z Szymonem i naszymi załogami poszliśmy zwiedzać miasto. Co tam jest ciekawego? Chyba najbardziej rzuca się w oczy architektura i ludzie. Architektura z tego względu, że domki są małe, zadbane, przytulne, świetnie komponują się z krajobrazem a ludzie, bo są mili, sympatyczni, każdy się uśmiecha i mówi dzień dobry czy jak to tam się mówi w ichnym języku. Nawet pani, która zbierała pieniążki na ulicy uśmiechała się prosząc o datek. Szybki rekonesans za Makiem, w którym jest wifirifi, kilka mejli, pogoda – tak, tak fejs też był sprawdzony – i poszliśmy na około murów obronnych na zwiedzanie. Czystość rzuca się w oczy pomimo braku na każdym kroku śmietników, w zasadzanie to braku śmietników w ogóle. Betonowe zapory drogowe zrobione na wzór zwierząt gotlandzkich, czyli owcy i barana i to chyba wszystko. Acha i jeszcze zadziwiła mnie spora ilość marek Porsze, Ferrari czy Lambo.
Tego samego dnia a raczej wieczora był wieczór kapitański. Odprawa i kilka ustaleń. Świetna okazja by odpocząć od załóg a załogi w końcu mogą odpocząć od tych całych kapitanów. Ustaliliśmy, że start do drugiego biegu będzie o 12.00 w środę 23.07. Niektórzy obawiali się o termin powrotu do Polski, zaplanowane urlopy, randki, pracę, dzieci, żony i kochanki. Jednak nie zważając na te argumenty Komandos był nieugięty. Kończąc wieczór kapitański powitaliśmy Łukasza z Good Speeda, który po starcie pierwszego etapu zawinął do portu, by naprawić usterkę a po jej usunięciu dopłynął do nas by wystartować w drugim etapie. I tak zakończył się dzień. Nazajutrz poszedłem zapłacić za marinę – 100 zł za dzień! – i kupić pieczywo na resztę rejsu. Zrobiłem mały remanent żywności i nadwyżkę jedzenia oddałem Ryśkowi z Konsala. Dolałem wody, by mieć na prysznic i równo o 12.00 rozpoczęliśmy wyścig.
Bliski oraz Piorun zrezygnowali z drugiego etapu a po starcie Barnaba rozerwał głowicę grota i zawrócił w stronę Polski. Warunki na starcie były świetne, co prawda wiatr mógł wiać z innego kierunku, ale w końcu trochę go było. Pierwsze godziny wyścigu były kluczowe dla całych regat, kto załapał się i wyczuł wiatr poszedł na północ jak strzała zorro 🙂 a reszta borykała się a to z kierunkiem, a to z siłą wiatru. Po prawie dwóch dniach od startu udało mi się opłynąć wyspę Gotska Sandön z małymi lub większymi problemami z instalacją elektryczną i sporym zmęczeniem, ostre słońce dawało się we znaki a nurzące czuwanie na pokładzie skutecznie obniżało morale. Nic nie mogłem zrobić. Za mały wiatr by płynąć do przodu, zły kierunek by postawić genakera, brak apetytu i chęci na działanie. Brak wiatru, monotonia i świadomość, że za wyspą jest wiatr a jachty, które tam się znalazły oddalają się bardzo szybko; jest zabójcza. Jedynie jacht Kristi dotrzymuje radiowego towarzystwa. Do tej pory raczej stroniłem od rozmówek radiowych, ale w tym wypadku dobrze było pogadać z kimś o wszystkim i o niczym. Jak się miało później okazać Kristi została stacją przekaźnikową pomiędzy czołówką a końcem wyścigu na dystansie blisko 100 mil. Gdy już wreszcie udało się opłynąć wyspę pozostało nam tylko jechać na krechę w dół. Kristi odpaliła spina a ja jechałem raz na genakerze, raz na genule w zależności od warunków. Miałem sporo wolnego czasu na częste rozmyślania o życiu i starych Polakach, które wypełniały jakoś ten czas. Odrobiłem zaległości w pisaniu listów i tak leciało. Dużymi niespodziankami zasypywała mnie instalacja elektryczna. Skrupulatnie zapisywałem ile czasu i na ilu obrotach chodził silnik i autopilot by oszacować stopień naładowania/rozładowania akumulatorów. Wyłączyłem wszystkie zbędę urządzenia, a lodówka już dawno została pozbawiona napięcia. Przez jeden dzień w pełnym słońcu nie widziałem i nie słyszałem nikogo, moja załoga była jakaś niefrasobliwa i nie chciała zastosować się do poleceń zjedzenia śniadania czy obiadu – o przygotowaniu czegokolwiek nie wspominając. W końcu pod wieczór odezwała się Kristi i tak rozpoczęła się znana wszystkim konwersacja o potomstwie 😉 Popołudniami wiatr cichł, by przez 3-4 godziny odpuścić sobie całkowicie. Jacht nie reagował na nic. Zrzuciłem żagle by nie łopotały niepotrzebnie i nie wypalały się na słońcu. Polałem Neptunowi żubróweczki za lepsze warunki i chyba pomogło, bo coś się ruszyło w nocy. Wiatr stężał i zmusił mnie do zmiany genuy na kliwra i zarefowania grota na drugi ref. Było to trochę za dużo jak na napotkany wiatr, ale chciałem spokojnie przespać noc i nie nadwyrężać autopilota. Dawno już zapomniałem o regatach, bo i tak nie miałem szans nadrobić zaległości.
Ostatniego dnia od 05.00 siedziałem przy sterze. Wyłączyłem autopilota położyłem się w kokpicie i raz na 10 minut lekko korygowałem kurs Wandzi. O 13.00 mijałem Hel i wchodziłem na Zatokę, gdzie w połowie drogi do Sopotu wschodni wiatr dowalił około 25-30 węzłów, by po krótkiej chwili zmienić się w niecałe 5 kn. Niesamowita sprawa, bo na powitanie wyszły mi dwie Immoki open 60 Energa i Hugo Boss, ale i tak cieszyłem się najbardziej z odwiedzin Four Windsa tuż przed wejściem do Sopockiej mariny, gdzie była mega regat. Tak jak się umówiliśmy do mariny wszedłem na żaglach, zacumowałem i standardowa sytuacja z młodym bosmanem mariny Sopot, który oświadczył, że nie mają miejsca i że mam sobie odpłynąć:) Jednak Jacek czuwa nad wszystkim i rozwiązaliśmy ten problem. Na kei czekał na mnie Jacek z Olą i Szymon Kuczyński. Mocne uściski dłoni i nie tylko, szczere gratulacje z ust takich zawodników schlebiały mi ogromnie, zaraz doszedł do nas Michał z Pioruna i Ela z Barnaby a za nimi mój brat z rodziną. Triumfalne otwarcie szampana i od tej chwili zaczęliśmy świętować. Ja niestety nie zdążyłem uścisnąć dłoni innym zawodnikom, którzy kilka godzin wcześniej rozjechali się do portów macierzystych.
Najważniejsze jest zakończenie i tak będzie w tym wypadku, bo chciałbym podziękować kilku osobom, którzy mnie motywowały do działania. Przede wszystkim najbardziej ekspresyjnemu samotnikowi po tej stronie Motławy został moim mecenasem rejsu. Dzwoniłem do niego w każdej sprawie i o każdej porze dnia i nocy – zawsze pomógł. Jacku wielka piona za pomoc! Nie wiem czy popłynąłbym gdyby nie Twoja pomoc i motywacja. Opieka w czasie rejsu była także odczuwalna na prawie każdej mili. Ciągłe pytania i przekazywanie informacji na UKF czy ze mną wszystko ok? Gdzie jestem? I jak płynę? Niesamowite jest to, że choć nigdy nie widziałem się z Panem Zygmuntem – armatorem jachtu – on zaufał mi i pożyczył jacht na te regaty. Z Piotrem moim bratem przygotowaliśmy jacht razem do żeglugi sporo się namęczył ze mną i z jachtem. Panowie WIELKIE DZIĘKI jesteście świetni!
Michał Weselak s/y WANDA