Morskie opowieści
23/11/2015
Zaokrętowaliśmy się z siedmioosobową polską załogą. Bycie jedyną kobietą na jachcie nie jest dla mnie czymś nowym. Nauczona doświadczeniem wypracowywania sobie „pozycji” w męskiej hierarchii, nastawiona byłam, hiperbolicznie mówiąc – „bojowo” do przedstawienia siebie jako kogoś trochę wyżej w społeczeństwie niż „kobieta, która nigdy nie wyszła/nie wyjdzie z kuchni”. Krótko po zapoznaniu się z chłopakami moje wojownicze oblicze poszło spać, a ja, mimo że jestem samicą stałam się pełnoprawnym członkiem przemiłej i uczynnej załogi (oczywiście trochę przesadzam z tą walką o pozycję w hierarchii, ale myślę że żeglarki pływające z panami doskonale wiedzą co mam na myśli).
Zostawiliśmy za sobą główki mariny w San Miguel z myślami pełnymi Kanaryjskich wspomnień i masą nowego podekscytowania kolejną przygodą, jaka nas czekała tym razem na oceanie. Jesteśmy totalnie wdzięczni za pomoc otrzymaną od naszych hostów i ludzi podsyłających pomysły, dobre rady i kontakty do znajomych żeglarzy. Niesamowitym jest doświadczyć tyle dobroci będąc daleko od domu. Możecie być pewni, że w razie potrzeby i my spróbujemy pomóc!
Wreszcie, po dwóch tygodniach spędzonych na lądzie realizujemy cząstkę naszego celu – płyniemy przez Atlantyk! O 900 mil morskich będziemy bliżej Karaibów. Prognozy pogody były sprzyjające, więc strach przed niebezpiecznymi warunkami był zdecydowanie zniwelowany. Ocean ku pokrzepieniu żeglarskich serc już na wstępie zaserwował nam umiarkowany wiatr z dziarsko trzaskającymi o burty falami. Było to dla mnie coś nowego. Mimo odwiedzonych akwenów takich jak Morze Północne, Adriatyckie czy Bałtyk w naprawdę różnych warunkach, odczuwałam coś innego widząc/czując to, co dzieje się na oceanie. Nie zrozumcie mnie źle, to żadne negatywne odczucia – wręcz przeciwnie! Nie wiem czemu, ale płynąc wśród tak normalnych oceanicznych warunków odebrałam tę Wielką Wodę jak bujanie na kolanie u starego, poczciwego dziadka (ze wzrostem koszykarza z NBA, z trochę większą amplitudą przy bujaniu). Coś zawieje, mocniej przechyli…albo nie zawieje i nic się nie wydarzy bo dziadek jest zmęczony. Na morzu jest podobnie, ale tam dziadek raczej dopiero wchodzi w wiek emerytalny i nie ma takiej wprawy przy robieniu długich fal. Sama do siebie zaśmiałam się z tego porównania. Bez sensu.
Żeby dalej nie ciagnąć tematu dziadka zakończę wywód odczuć tym, że było fajnie i już wiem że chcę więcej.
Bartek jako najmłodszy załogant dzielnie angażował się w prace na jachcie i uczestniczył w poważnych, egzystencjalno-polityczno-gospodarczych rozmowach. Kosztował też lokalnych kartonowych wysokoprocentowych trunków i niewysokoprocentowej Sangrii – pseudo wina posłodzonego różnymi owocami. Swoją drogą, bardzo smaczne. Idealne na babski wieczór – ale taki pozytywny, bo na zapijanie smutków Sangria jest za słaba. W klimacie wacht nawigacyjnych i kambuzowych (sterowanie i gotowanie), popijając, podjadając i podśpiewując do mojej dzielnej gitalele płynęliśmy wzdłuż Afryki.
Tydzień ciągłej żeglugi bez zawijania do portu i niezmienny widok horyzontu wypełnionego po brzegi słoną wodą skłania do wielu przemyśleń. Lubię je, bo często są wartościowe i niosą ze sobą dużo pożytecznych wniosków i gotowości do podjęcia konkretnych kroków w wielu sprawach. Żeby korzyści z przebywania sam na sam z wodą nie było za mało dodam, że jest to świetna okazja do wyklarowania sobie pewnych zawiłych spraw, które niepotrzebnie zajmowały nam głowę. Ba, one przestają mieć tak wielką wagę jaką im przypisaliśmy…a może nawet i przestają mieć jakąkolwiek wagę. Podobnie jest podczas wędrówek po górach. Też jestem zwolenniczką takiego spędzania czasu z tym, że woda i wiatr trochę bardziej mnie wciągnęły, mimo że po godzinie płynięcia już mam nieład na głowie przez rozwichrzone włosy. W górach nie mam takich problemów. Możemy więc roboczo ustalić, że w moim przypadku w górach bardziej wyglądam, niż myślę. No, chyba że się spocę. Znowu się z siebie zaśmiałam.
Jeszcze przed naszą wyprawą, w pewnej nieświadomości tego co się niedługo wydarzy, wertowałam Internet w poszukiwaniu informacji o faunie Oceanu Atlantyckiego. Generalnie interesowały mnie zwierzęta widziane na Animal Planet, czyli delfiny i wieloryby. Coś egzotycznego i zauważalnego bez okularów korekcyjnych. Takie zwierzęta podobno w Atlantyku żyją, więc oczywiście miłą niespodzianką byłoby je zobaczyć, chociaż z daleka.
Ocean podczas naszej żeglugi dawkował nam wrażenia. Między innymi uspokoił się na jakieś dwie doby. Mogliśmy wtedy skakać z jachtu do w miarę spokojnej wody, pławiąc się w 25’C nie widząc nic wokół oprócz jachtu, kąpielówek innych załogantów i oceanicznego horyzontu. Kolejną atrakcją zapodaną przez Atlantyk były odwiedziny dwóch stad delfinów na różnych odcinkach trasy.
Wzruszyłam się widząc te pocieszne zwierzaki bawiące się przy burcie. Skakały, robiły salta, przeplatały się przez siebie od czasu do czasu kaszląc z tej swojej „dziury” na grzbiecie. Dawały nam wyraźne poczucie, że Atlantyk żyje, a my przemieszczając się po jego „dachu” mamy pod sobą podwodny świat sięgający kilka kilometrów wgłąb. Kolejnymi atrakcjami był zobaczony w oddali grzbiet wieloryba i towarzyszące nam prawie codziennie „latające” ryby. Ano, chłopaki wspominali że widzieli rekina…chyba nie żartowali bo od tego momentu przestali się kąpać wyskakując z jachtu.
Dopłynęliśmy do stolicy Wysp Zielonego Przylądka – miasta Praia. Tam po ostatnim wspólnym wieczorze pożegnaliśmy się z załogą wracającą do Polski, a my dalej żeglujemy z nową załogą eksplorując te niemalże turystycznie dziewicze wyspy.
Z racji tego, że jesteśmy trochę opóźnieni z wpisami, z przyjemnością ogłoszę dobrą nowinę : płyniemy na Karaiby, na pewno! 5 grudnia wyruszamy z Mindelo katamaranem z australijską załogą na Barbados i prawdopodobnie spędzimy tam Boże Narodzenie. Z tamtąd kierujemy się na wyspę St.Lucia i tam powitamy Nowy Rok. Potem zostają nam dwa tygodnie i…koniec przygody? Nie, nie poddamy się tak łatwo!
Milena
Nasz jacht delikatnie kołysze się na fali w porcie Praia na wyspie Santiago – stolicy Wysp Zielonego Przylądka. To moje pierwsze zetknięcie się z całkowicie odmiennym światem. Dotychczasowe podróże po różnych zakątkach Europy zawsze dostarczały nowych wrażeń i wiele wnosiły do mojego życia. To, co miałem zobaczyć tutaj, okazało się całkowicie inne od wszystkiego, co widziałem do tej pory.
Nie oczekiwaliśmy tłoku na kotwicowisku ale, żeby na cztery (!) jachty, aż dwa były polskie (w tym nasza Zorba), tym bardziej nie. Drugim jachtem jest Regina R. – rodem ze Szczecina, który od kilku miesięcy dzielnie brnie w samotny rejs dookoła świata wraz ze swoim kapitanem, od którego dostaliśmy wiele cennych rad i uwag odnośnie formalności wizowych jak i gdzie warto się udać a gdzie lepiej się nie zapuszczać.
Podpłynięcie do pomostu, gdzie tankujemy paliwo oraz wodę jest nie lada atrakcją dla naszych nowych czarnoskórych “friend’ów”. Szybko otoczyli jacht bacznie obserwując każdy jego element a jeszcze większe zainteresowanie wywołaliśmy my sami, no bo przecież białych jest tu jak na lekarstwo. Przez pierwsze minuty czuliśmy się mało komfortowo, zwłaszcza, że jedyny język w jakim udaje nam się porozumieć z “lokalesami” to migowy. Szybko nauczyliśmy się, iż cenę trzeba ustalić na początku mocno się przy tym targując.
Mimo, iż załoga miała w ciągu najbliższych kilkunastu godzin wylecieć do Polski, trzeba było załatwić dla wszystkich wizy. Ku naszej uciesze, ja z Mileną ich nie potrzebujemy ponieważ opuszczamy wyspy w dość niekonwencjonalny sposób, czyli jachtem, a więc po 25€ w kieszeni. Po wizycie w urzędzie migracyjnym, trzeba było się jeszcze pojawić na posterunku policji. Formalności załatwiał kapitan podczas gdy my z Mileną zostaliśmy na pokładzie, żeby w spokoju odpocząć po tygodniu spędzonym na oceanie. Wieczorem ciężko nam było się pożegnać z poprzednią załogą. Nocne wachty mijały przyjemnie dzięki długim rozmowom i wesołej atmosferze.
Kolejnego dnia dołączyli do nas Stachu i Fafa – dwójka najlepszych przyjaciół, bez których nie przeżylibyśmy całej masy niesamowitych przygód. Tym razem żeglujemy w 5 osób- ja z Mileną zostajemy na jachcie około tydzień a chłopaki dwa. W planach dotarcie do najbardziej urokliwych zakątków archipelagu a na koniec do portu w Mindelo na Sao Vicente, gdzie będziemy kontynuowali poszukiwania jachtu, którym zrobilibyśmy skok przez Atlantyk. Ku naszej uciesze poprzez portal CrewBay udało mi się skontaktować z australijskim kapitanem, któremu akurat zwolniły się 2 miejsca i za symboliczną składkę do kasy jachtowej jest gotów zaprosić nas na pokład swojego katamaranu. Wieść gminna głosi, iż wypływamy właśnie z Mindelo około 5 grudnia. Do tego czasu możemy odkrywać uroki wysp i po prostu korzystać z ciepłego klimatu i przyjemnej wody w oceanie z temp 25,7°C.
Kolejnego dnia po imprezowej nocy w lokalu uroczej Shai ruszyliśmy na wschód w kierunku wyspy Maio – jednej z nielicznych nie skażonych jeszcze turystyką. Po zaledwie kilku godzinach rzucamy kotwicę w urokliwej zatoce w Porto de Ingles, stolicy wyspy, której cała populacja liczy sobie około 7000 osób. Turkusowa woda, złota, szeroka plaża, kolorowe łódki rybackie, wypełnione po brzegi świeżymi rybami, kolorowo ubrane kobiety i muzyka reggae słyszana na każdej ulicy – istny raj na ziemi! Spacer po miasteczku jest świetną okazją, żeby choć trochę wejrzeć w codzienne życie mieszkańców. Ludzie tańczący przy dźwiękach muzyki reggae, warzywa, owoce sprzedawne na chodniku, grillowane mięso i ryby a to wszystko bezpośrednio na ulicy. Tuż za domostwami zaczyna się niesamowita plaża – ciągnący się kilometrami złoty pas piasku, na którym aż po horyzont nie widać żywego ducha – jeżeli tak wygląda raj, to właśnie w nim jesteśmy. Pół dnia wodnych kąpieli i zmagania z falami wyluzowało nas totalnie. Nadeszła pora, żeby coś zjeść. Może od “lokalesów”? Pytamy jednego z tubylców gdzie warto usiąść. Każe nam iść za nim. Po kilkuset metrach wskazuje na biały domek, na którego parterze znajduje się mały tarasik i para krzeseł – tu zjecie, mówi. Po chwili przyszedł właściciel specjalnie dla nas otwierając cały przybytek. Stary bar i zakurzone butelki z alkoholami świadczyły o tym, że dawno nikt tu nie zaglądał. Sami musieliśmy sobie wynieść na zewnątrz krzesła i stoły, gdzie szybko zasiedliśmy popijając lokalny browar w oczekiwaniu na obiad. Podobno będzie tuńczyk. I był. Jak szybko pojawił się na stole, tak szybko zniknął. Najlepszy jakiego jadłem. Do tego świeżo robione frytki, ryż, warzywa i grog z colą – lokalny rum.
Plany na następny dzień obejmowały wynajem samochodu terenowego i objazd całej wyspy obfitującej w dziewicze plaże i sawanny. Już mieliśmy dogadane auto z jednym gościem, którego spotkaliśmy na plaży. Miało być tego wieczora o 20:00, żeby pojechać na dużą, lokalną imprezę do małej wioski w środku wyspy. Przeprawa pontonem przez wysoki przybój na plaży wcale nie był łatwym zadaniem i za każdym razem wychodziliśmy na wpół mokrzy. O umówionej godzinie stawiliśmy się plaży w oczekiwaniu na samochód. Wielce się nie zdziwiliśmy, kiedy nasz “friend” uświadomił nas, iż auta nie ma. Z jakiego powodu? – tego już nie zrozumieliśmy. Na szczęście na imprezę udało się zabrać lokalną taksówką, czyli aluguer’em – zazwyczaj pick-up’em albo vanem wypełnionymi zwykle po brzegi ludźmi wiozącymi zazwyczaj całą masę paczek, pakunków, zakupów, sadzonek roślin i żywych zwierząt. Zgarnęliśmy także naszego znajomego, tego od nieszczęsnego auta, który obiecał, że na miejscu znajdzie dla nas kolejne. A na imprezie tłum młodych ludzi, który zjechał się z całej wyspy, żeby się bawić. Próbowaliśmy się przez chwilę wczuć w atmosferę tego miejsca jednak nie przypadła nam do gustu i szybko wróciliśmy na pace wraz z tuzinem “lokalesów”. Umówiliśmy samochód na 10:00 rano dnia następnego i dokończyliśmy imprezę już na pokładzie.
Bartek
https://przestrzenni.wordpress.com/