Seixal, 31.08.2015
Późniejszym wieczorem wracałem pontonem z Seixal na jachcik. Była własnie niska woda, więc nie musiałem zupełnie walczyć z żadnym prądem, 2 ruchy wiosłami i byłem już na środku pięknej gładkiej tafli, absolutnie brak wiatru i jakiegokolwiek ruchu powietrza. Statyka idealna, na jakąś godzinę, może mniej. Nawet gdybym miał już dzisiaj silnik (wciąż jest zatrzaśnięty w bakiście, dostępu jeszcze nie mam, bo klucze idą do mnie z Wielkiej Brytanii pocztą – zostawiłem je na Mateńce), z pewnością bym go nie użył. W zamyśleniu powędrowałem wzrokiem na swoją łódkę stojącą w odległości jakichś 150 metrów i nagle doznałem olśnienia, jakiego wcześniej nie przeżyłem. Oto, kurde, Królu… Ty jesteś p i ę k n y! Podpływałem do własnej łódki powoli szczerze urzeczony, najpierw na odległość, gdzie mogłem ją jeszcze objąć wzrokiem w całości aż do topu masztu. Zatrzymałem się tak na dobre 15 minut…. patrząc i podziwiając jej linie, proporcje, kąty, pełzałem wzrokiem po bukszprycie, zaokrąglonym pokładzie, długim sięgającym prawie do kształtnej pawęży, po lekko uniesionym drewnianym bomie i leżącym na nim gaflu. Muszę chyba napisać skąd to się wzięło i czemu wlaśnie teraz o tym piszę? Przecież łódka ma już przeszło 4 miesiące, mieszkam na niej, widuję codziennie. I z wewnątrz i z zewnątrz. Rozwieszam pranie, pracuję nad nią, sprzątam, odkurzam wewnątrz, oglądam na niej filmy, sikam z want. Codziennie. Skąd więc ten nagły zachwyt? Pisałem już kiedyś, że nie darzyliśmy się na początku z „Królem” wielką miłością. Tuż po przyjeździe nazwałbym to jakąś trudną sympatią. Wszystko z powodu wyczerpania okresem budowy. Miałem już po prostu dość, co odbiło się na moim stosunku do własnej łódki – byłem w zasadzie świadomy, że zbudowałem bardzo ładny jachcik i całkiem dobrze mi wyszedł – a jednak nie byłem w stanie go obiektywnie podziwiać i chyba nawet docenić jego wyglądu i kształtu. Ktoś kiedyś napisał w komentarzach, że King of Bongo jest piękny, a ja chyba nawet nie zareagowałem. Było to dla mnie takie swoiste „tak, wiem, piękny, no dzięki” – bez przekonania. Natomiast ostatnie 1,5 miesiąca nie było mnie, poza jedną krótką wizytą po drodze, w Seixal. I wtedy… przyszło samo jak pierwsza miłość – zacząłem… tęsknić. Zacząłem literalnie tęsknić za swoją łódką! Nie za nieco spartańskimi warunkami, nie za twardawym spaniem (maty mi się popsuły…) czy za wygibasami w ciasnej przestrzeni tak zwanej kabiny, to są efekty uboczne tego co wybrałem. Nie, tęskniłem za łódką jako moim domem (ciasnym,ale własnym), za pięknym przecież, małym jachcikiem. Za uroczym 6,5 metrowym stylowym kutrem gaflowym.
Wracając na ponton – opływałem sobie Króla teraz z dość bliska, bardzo wolno i stabilnie, jakbym był operatorem kamery na wózku sunącym po szynach ulożonych wokół jachtu. Scena jak z filmu. Księżycowe światło lśni się na burtach i każdym wilgotnym od rosy elemencie. Podziwiałem dalej… chyba zdobędę się z Wami na szczerość i przyznam, że delikatnie szeptałem sobie z satysfakcją kilkanaście razy: „mam piękną łódkę”… „zbudowałem piękną łódkę”. Andrzej! (A. Książyk, projektant Salmoboats) – naprawdę świadomie to zaprojektowałeś takie ładne?! Cholera, świetnie Ci wyszło przy komputerze, a ja nie powiem – w szkutni też nie dalem ciała budując! Rozmarzylem się widząc ją oczami wyobraźni stojącą tak jak teraz na kotwicy w różnych egzotycznych miejscach, w które popłyniemy. Wyobrazilem sobie nas na Karaibach. Pomyślałem, jakie to będzie cudowne móc wciąż ją podziwiać, już nie tylko jako mój dom, piękną łódkę, ale też jako dzielnego wojownika, opatrznego obrońcę, który przeniesie mnie bezpiecznie przez ocean. Co do tego również jestem coraz bardziej przekonany. Jako jacht, który czegoś dokona. W myślach zacząlem już używać podmiotu „my” – jako ja i mój serdeczny przyjaciel, mój jacht. Myślę, że dobrze się stało, że mam w nim przyjaciela i zacząłem coś do niego odczuwać.Tak, wiem – to tylko przedmiot. Nie cechuje mnie jednak typowe dla ekstremalnych wyczynowców beznamiętne podejście do sprzętu. Fakt, ciężko jest pokochać regatową karbonową wybebeszoną z jakiejkolwiek duszy maszynę do bicia rekordów. Można podziwiać, ale ciężko kochać. Chociaż jestem żeglarzem, a nie alpinistą, Już prędzej zrozumiałbym, że ktoś kocha swój czekan. Ale King of Bongo taki nie jest, ma niezaprzeczalny urok. I dlatego postanowiłem dbać o niego jak o przyjaciela. I nie mowa tu tylko o wyglądzie, chcę go dostosować do bycia możliwie idealnym „kieszonkowym kruzerem”, zatosuję tyle patentów umożliwiających sprawniejszą żeglugę w każdych warunkach i życie na pokładzie, ile tylko wymyślę i na ile będzie mnie stać. Jacht może być w różnym stopniu opiekuńczy dla żeglarza. Niektóre bywają szczególnie przykre w jakimś aspekcie – a to przecież nie ich wina, tylko złego projektu (niezależnie od ilości wylanej w tym tekście uczuć, pamiętajmy że jachty, bądź co bądź, są martwe). Salmo 21-A ma być może zadatki do udoskonalenia jej do najwspanialszej mieszkalnej odkrytopokładowej łódki na Świecie. Baza jest doskonała – niewiele rzeczy bym zmienił, może rozchyliłbym jeszcze o kilka stopni oparcia kokpitu, ale to już będzie możliwe najwyżej w kolejnych egzeplarzach. Nic innego na razie nie przychodzi mi do glowy – wszystko jest doskonałe, pokłony uznania dla Samoboats! Teraz trwa najprzyjemniejsze – doposażanie i dodatki – udokonalenia – oczywiście tak, żeby nie przesadzić z masą – o dzielności morskiej małych łódek decyduje w dużym stopniu ich lekkość. Czasem większą radość sprawia podarowanie prezent komuś, kogo się naprawdę lubi lub kocha, niż kupienie czegoś sobie. Ja też już to zaczynam mieć – zamiast nowych spodni, wolałbym może udoskonalić coś na Królu? Dlatego zapoznajcie się z nowym zwrotem, którego na pewno od dziś będę dużo używał: Prezent dla Króla.
Ostatnie podarki obejmowały piękne nowe 3 leżące bloczki na bomie (bakelitowe, wiecie przecież, że stylówa też jest w Dinghy Adventures ważna!) do systemu refowania grota jedną liną oraz doskonały wentylator do „kabiny”, który dostałem od Patricka z sąsiedniego jachtu. O Patricku, Amerykaninie z Halberga Rassy 36 jeszcze napiszę, jako że będziemy obok siebie pływać przez jakiś czas. Wymyślilem także w jaki sposób będę sterować z „kabiny” przy pomocy r u m p l a! Tak, będzie zamontowany wewnątrz repetytor rumpla! Ale i o tym przy innej okazji.
Chcę wypłynąć na poludnie już za kilka dni, jak tylko skończę poprawki przy łódce. Muszą przyjść z Polski nowe zawiasy fletnera – poprzednie przerdzewiały doszczętnie, z braku wyboru i pośpiechu były z blachy A2 – myślałem, że wytrzymają choiaż rok – dwa lata, a wytrzymały 2,5 miesiąca! Trzeba także ‘wysuszyć’ łódkę na plaży na odpływie, oczyścić miecz i pomalować go farbą przeciwporostową. Cały kadłub także wymaga gruntownego czyszczenia od spodu, ale na szczęście z antyporostówki całe to zielsko schodzi bardzo latwo – jak w reklamie – wystarczy przetrzeć. Zaraziłem się na nowo swoim własnym marzeniem, naprawdę już nie mogę się doczekać błękitnego oceanu i kolejnych obłędnych miejsc, a to wszystko razem z moim nowym przyjacielem, Salmo 21-A.
Olek Hanusz