Indra – Wyspy Kanaryjskie

0
1004

28 października

Mimo niekorzystnej pogody, właśnie dziś musimy opuścić Portugalię bo terminy gonią. Muszę przyznać, że nie jestem jeszcze gotowa na opuszczenie tego pięknego kraju. Nie zdążyłam się nasycić! No nic, może w drodze powrotnej uzupełnię braki. Terminy nas gonią bo Kuba z Natalia lada chwila będą czekali na nas na Teneryfie. Planują zaledwie tygodniowe wakacje, tak więc pędzimy, żeby nie stracić nawet jednego dnia z Nimi. On the Road Again… Docelowy port Santa Cruz. W sumie mamy do pokonania ok 600 Nm.

obraz nr 1

Przelot z Portugalii na Teneryfę nie był lekki. Pogoda nas nie rozpieszczała. Przez pierwsze 4 dni mieliśmy ciągłą walkę z wiatrem, który nie odpuszczał i ciągle wiał w dziób. Jednej nocy dopadła nas burza. Dwa razy zostaliśmy przemoczeni do suchej nitki i wyziębieni. Cała noc była niezłą walką z ciężką pogodą. Chyba jeszcze nigdy nie przeżyłam takiej burzy. Grzmoty i pioruny były przerażające. Wiatr wiał w porywach do 40kn. Ok 6:00 nad ranem pogoda trochę odpuściła. Ustawiliśmy samoster i położyliśmy się na godzinę, troszkę wypocząć i się ogrzać. O 7:00 znów byliśmy w kokpicie. Pogoda wciąż nie za wesoła. Duże fale, wiatr do 25kn i ciężkie chmury. Wiało tak do samego południa, aż w końcu przyszła ulga i wyszło słońce. Od razu obwiesiliśmy Indrę mokrymi ciuchami. Pod wieczór wiatr odkręcił. Jak miło! Czekaliśmy na ten moment wystarczająco długo. Nareszcie z lekkościa płyniemy do celu i w końcu widac jakiś progres na mapie. Do celu pozostalo 280Nm. Jeśli korzystne wiatry będą się utrzymywać, na Teneryfę powinniśmy zapłynąć za 3 dni. Mam nadzieję, że tak będzie bo zapasy pitnej wody i jedzenia się kurczą.

6 listopada

Po długich 8 dniach na morzu, w końcu z zza chmur zaczyna wyłaniać się Teneryfa. Co za widok, długo wyczekiwany! Nasza radość nie zna granic. Już po mału zaczynaliśmy tracić nadzieję, że w ogóle dopłyniemy.

Na Teneryfie spędziliśmy ponad tydzień. Większość czasu z Kubą i Natalią. To był super, relaksacyjny czas. Jednego dnia zjechaliśmy całą wyspę samochodem, później relaks na plaży, w miasteczku wodnym, body surfing na falach, snorkeling, nie obyło się również bez odrobiny pracy. Kuba walczył dzielnie nad naszym pontonowym silnikiem a Natalia dzielnie Mu asystowała. Po tygodniu dołączył do nas Piotr, nasz przyjaciel i załogant na najbliższe 6 m-cy. Cieszymy się, że mamy więcej życia na pokładzie naszego domu i sporo doświadczonego, żeglarskiego  wsparcia. W dniu opuszczenia Teneryfy, zerwał nam się ponton. Zauważyliśmy to juz po zmroku. Próbowaliśmy przeszukiwać szperaczami brzeg, niestety bez sukcesu. Z niezbyt fajnymi minami opuszczamy Teneryfę. No i znów koszty.

Następny postój na La Gomera, port docelowy San Sebastian. Miasteczko nazywane miastem Kolumba, ponieważ w 1492 roku, tuż przed pierwszą wizytą w Ameryce, Krzysztof Kolumb zapłynął właśnie do San Sebastian uzupełnić zapasy żywieniowe. Mamy do pokonania w sumie ok 50Nm. Płynęliśmy cała noc, pogoda przyjazna, średnio 15kn wiatru. O 7:00 nad ranem dopływamy do portu. Tam, na kei, czeka juz na nas Adam, kolega z W-wy. Adam jest kapitanem czarterowanego katamaranu. Ze swoją załoga zmierza na Teneryfę. Przywitał nas wybornie, rumem i miodem, czyli kanaryjskim trunkiem. Marina jest przepiękna, ślicznie usytuowana. Dookoła góry i woda. Po pierwszych wrażeniach jestem pełna ekscytacji co przyniesie same miasteczko. Z załogą katamaranu, zaraz po śniadaniu, wypożyczamy busa i zjeżdżamy całą wyspę. Dzień był pełen wrażeń, szczególnie kąpiel w oceanie. Fale robiły z nami co chciały. Po dwóch razach, kiedy mała fala zwaliła mnie na kolana, trzymałam się już z daleka i z brzegu tylko dopingowałam odważnym. Wycieczkę zakończyliśmy pyszną kolacją w klimatycznej knajpce. Po powrocie do mariny, krótkim odpoczynku i prysznicu, spotkaliśmy się wszyscy ponownie na pokładzie katamaranu przy gitarze. Nasz głośny śpiew na ustach, przyciągnął kolejną polską załogę.

19 listopada

Po spędzeniu tygodnia na San Sebastian, postanowiliśmy zmienić lekko klimat i przenieść się na sąsiednią wyspę, La Palmę. Zapłynęliśmy do Santa Cruz. Jak dotąd najpiękniejsza i najbardziej zielona wyspa.

Jednego dnia postanowiliśmy wynająć samochód i zwiedzić cześć wyspy. Trafiliśmy do super miejsca, wysoko w górach. Miejsce było zupełnie nie oznakowane. Koło budynku stały jednak dwa autokary i unosił się dym z komina. Wokół domu były tylko pola winorośli.

 Bez dłuższego namysłu, postanowiliśmy tam zajrzeć.
Okazało się, że to restauracja, w której można zjeść lokalne, pyszne potrawy i degustować wina. Byliśmy już po dużym posiłku, więc skusiliśmy się tylko na talerz sera owczego (tak dobrego sera owczego jeszcze nigdy nie jedliśmy) i degustowaliśmy dwa gatunki czerwonego wina.

Wszystko było pyszne. Do tego przemiła atmosfera wirująca w powietrzu. Miejsce opuściliśmy z 5 butelkami wina, 1kg sera owczego (każdego dnia, w promykach słońca w kokpicie, jemy i wspominamy ten dzień), 3 nalewkami i wielkim słojem pysznego miodu. Gratis dostaliśmy pyszną, warzywną zupę.

obraz nr 2

Samochód wykorzystaliśmy również do zrobienia poważnych zakupów żywieniowych na ok m-c naszego rejsu przez Atlantyk. W supermarkecie kasjerka chyba nigdy, w swojej karierze, nie przeżyła takich klientów. Nawet ludzie kolejkujący się do kasy żartowali sobie, widząc nasze ogromne zakupy, że chyba wojna idzie. W ramach wdzięczności za tak obfite zakupy, dostaliśmy paczkę czekoladowych cukierków i 2 dezodoranty 🙂

Po kilku dniach spędzonych na La Palmie, zapłynęliśmy na El Hierro. Mało zaludniona wyspa, marina bez pryszniców. Jak dla mnie, za mało zieleni. Wciąż ładnie, ale nie tak jak na La Palmie. Jednak, jak to w życiu bywa, wszystko ma w sobie coś szczególnego, w mniejszym lub większym stopniu. Ta wyspa przyniosła nam sporo walorów smakowych – świeże, prosto z drzewa migdały i figi.

Figi szły wybornie z wcześniej zakupionym na La Palmie serem owczym. Kurcze, jak sobie przypomnę te figi zakupione w Londynie, w supermarkecie… Dziś wiem, że tylko wyglądem przypominały figi.

21 listopada

Po 2 dniach spędzonych na El Hierro, postanowiliśmy wrócić do San Sebastian, skąd odbieramy nasz nowy ponton z silnikiem. Dostawa z UK za ok 7 dni. Jak tylko odbierzemy przesyłkę i zrobimy ostatnie zakupy – świeże owoce i warzywa, ruszamy przez Atlantyk. Początkowo planowaliśmy zrobić postój 2 dniowy na Cape Verde, ale w związku z tym że dostawa pontonu bardzo się opóźnia, a kolejna załogantka Ula, żona Piotra przylatuje do nas na Martynikę 17 go grudnia, Atlantyk będziemy pokonywać jednym przelotem. obraz nr 3

Podczas żeglugi z El Hierro do San Sebastian, w końcu udało nam się złapać pierwszą rybę. Pierwszego, białego tuńczyka, ok 30cm dł. Radość i ekscytacja była ogromna. Piotr, bez chwili namysłu złapał za nóż, Huzar walczył z nawinięciem żyłki na kołowrotek i wyczepieniu tuńczyka z haczyka, ja złapałam za aparat – role przydzielone naturalnie, bez wysiłku i dyskusji. Pierwsza, złowiona ryba, oczywiście poszła na surowo, z sosem sojowym, wasabi i marynowanym imbirem (wyruszyliśmy w podróż w pełni przygotowani).

Wow, aż na samo wspomnienie ślinka mi cieknie. Mam nadzieję, że Atlantyk będzie pełen łatwych ryb i będą częściej wpadać na obiad.

 

25 listopada

Z pontonem wyszły wielkie jaja. Dostawy jednak nie będzie. Okazało się, że aby odebrać przesyłkę, potrzebujemy kanaryjski nr podatnika, którego oczywiście nie posiadamy. Odkręciliśmy całą sprawę i pontonu będziemy szukać na Martynice.

Dziś w nocy opuszczamy Wyspy Kanaryjskie. Fajnie było, ale czas ruszać dalej. Troszkę się tu zasiedzieliśmy, całe 3 tygodnie.

Za zgodą Patrycji i Łukasz
http://indrartw.pl/

Komentarze