Liczę, że odebrany zostanie przez szuwarowców jako dobry prz”ykład do naśladowania. I tylko mi nie piszcie, że jesteście na to za starzy :-)))
Etykieta nie pozwala mi na prezentowanie długiej listy tych „50+”.
Na przyszły sezon zaplanujcie okrążenie Rugii.
Naprawdę warto !
A później to skok do Klintholm i dalej, dalej.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
_____________________
.
.
Szanowny Jerzy
Przed ok 10 laty, bedąc w wieku 50+ uzyskałem patent żeglarza. W okresie poprzedzającym mój egazamin podzieliłem się z Tobą swoimi wątpliwościami, a Ty skutecznie zachęciłeś mnie do rozpoczęcia przygody z wiatrem i wodą, szczególnie polecając pływanie na morzu. Jeszcze raz dziękuję za Twoją zachętę sprzed ok. 10 lat. Dzięki niej wytrwałem w swoim zamiarze, a wiatr i woda zmieniły na lepsze moje życie, a Ty zamieściłeś moje opowiadanie o mojej drodze do żeglarstwa. Na dowód tego, że po kilku latach „szuwarowania” odpłynąłem wreszcie na kilka mil od brzegu morskiego przesyłam mój Dziennik z rejsu Szczecin – Peenemunde – Świnoujście – Szczecin. Mam nadzieję, że zachęci odwiedzających SSI do żeglugi po Zalewie Szczecińskim i Bałtyku w rejonie Rugii.
Zwyrazami szacunku
Andrzej Bartz
—————————————
Przed ok 10 laty, bedąc w wieku 50+ uzyskałem patent żeglarza. W okresie poprzedzającym mój egazamin podzieliłem się z Tobą swoimi wątpliwościami, a Ty skutecznie zachęciłeś mnie do rozpoczęcia przygody z wiatrem i wodą, szczególnie polecając pływanie na morzu. Jeszcze raz dziękuję za Twoją zachętę sprzed ok. 10 lat. Dzięki niej wytrwałem w swoim zamiarze, a wiatr i woda zmieniły na lepsze moje życie, a Ty zamieściłeś moje opowiadanie o mojej drodze do żeglarstwa. Na dowód tego, że po kilku latach „szuwarowania” odpłynąłem wreszcie na kilka mil od brzegu morskiego przesyłam mój Dziennik z rejsu Szczecin – Peenemunde – Świnoujście – Szczecin. Mam nadzieję, że zachęci odwiedzających SSI do żeglugi po Zalewie Szczecińskim i Bałtyku w rejonie Rugii.
Zwyrazami szacunku
Andrzej Bartz
—————————————
Peenemünde
Prolog
Kiedy wczesną wiosną 2012 roku mój przyjaciel Piotr zakomunikował, że przystępuje do planowania i organizacji rejsu ze Szczecina do Peenemünde, natychmiast zgłosiłem swój udział. Z zainteresowaniem śledziłem proces kompletowania przez mojego kapitana map morskich i locji zawierających niezbędne do nawigacji informacje. Piotr starannie planował trasę z uwzględnieniem trudności, jakie dla niedoświadczonych żeglarzy może stanowić pływanie, szczególnie nocą w kanałach i po torach wodnych, przy normalnym ruchu dużych statków.
Podglądałem planowane trasy poszczególnych etapów rejsu i sprawdzałem obliczenia długości kolejnych odcinków drogi, przy założonej średniej prędkości poruszania się jachtu 4 węzły. Plan i harmonogram rejsu były napięte i przy niesprzyjających warunkach meteorologicznych wymagałyby korekt. Z uwagi na moje zainteresowania spoczął na mnie obowiązek przygotowania kompendium wiedzy o historii i geografii Meklemburgii, a w szczególności Pomorza Przedniego oraz wyboru obiektów godnych odwiedzenia.
Wtorek, 04 września 2012
W Szczecinie Dąbiu, w przystani Pogoń nad Jeziorem Dąbie od godziny 15 kolejno meldują się załogi trzech jachtów. Po krótkiej procedurze przekazania jednostek odczuwamy niedosyt informacji o jachtach oraz ich wyposażeniu. Sprawnie przeprowadzamy zaokrętowanie i przystępujemy do własnego rozpoznania.
Na naszym, noszącym nazwę Gaia.q mamy największy z naszej flotylli trzech jachtów silnik, ster strumieniowy, echosondę, GPS z ploterem map, do tego komplet map papierowych, locje i spisy świateł. Wyposażenie w środki ratunkowe i apteczkę nie budzi zastrzeżeń. Jak dodać do tego elektronikę, którą Piotr przywiózł ze sobą to jest bardzo dobrze. W mesie urządzamy małe stanowisko nawigacyjne. Mamy dwa szperacze. Jeden zasilany z własnych akumulatorków, drugi, zasilany kablem z instalacji elektrycznej jednostki. Rozpakowujemy się i klarujemy rzeczy osobiste w jaskółkach i bakistach. Część osób jedzie po zakupy, a pozostali szczegółowo rozpoznają wszystkie instalacje: elektryczną, gazową i wodną oraz poszczególne urządzenia. Uruchamiamy lodówkę i testujemy środki łączności. Z zaciekawieniem zaczynamy nasłuchiwać przez radiostację życia zespołu portów Szczecin – Świnoujście.
Skiper przeprowadza szkolenie z zasad bezpieczeństwa i zachowania na pokładzie jachtu zarówno w czasie płynięcia jak i na postoju w marinach np. przy wchodzeniu na pokład lub jego opuszczaniu. Ćwiczymy zakładanie pneumatycznych kamizelek ratunkowych, które jednocześnie stanowią szelki bezpieczeństwa z linką i zaczepami do wpinania się w stałe elementy jachtu lub specjalnie rozpiętą na pokładzie linę bezpieczeństwa. Otrzymujemy stanowcze polecenie korzystania z szelek i przypinania się do jachtu w nocy oraz na każde polecenie. Nasze bezpieczeństwo przede wszystkim ma się opierać o prewencyjne unikanie ryzykownego zachowania i ścisłe przestrzeganie zaleceń wynikających z dobrej praktyki morskiej. Poważnie bierzemy pod uwagę fakt, że prawdopodobnie nikt z nas nie prowadził jeszcze rzeczywistej akcji ratunkowej w warunkach morskich, ani nie brał udziału w takiej akcji.
Środa, 05 września 2012
Punktualnie o godzinie 2 w nocy nasza Gaia.q oddaje cumy i powoli kieruje się do wyjścia z mariny. Za sterem stoi Piotr, a ja obserwuję akwen – to nasza wachta. W kokpicie są członkowie wszystkich pozostałych wacht, nikt nie chce przegapić pierwszych chwil rejsu. Za nami rusza Wieczorny Szkwał dowodzony przez Maćka i Poranny Szkwał pod komendą Pawła. Jachty niosąc stosowne światła pozycyjne kierują się w stronę toru wodnego Szczecin – Trzebież. Na pokładzie Gai trwa obserwacja wszelkich znaków nawigacyjnych, a pod pokładem porównywanie ich z opisami na mapach. Po wejściu na tor wodny robi się jaśniej dzięki oświetlonym nabrzeżom i placom składowym. Utrzymując początkową kolejność, jachty płyną na silnikach w szyku torowym z prędkością ok. 4,5 węzła. O czasu do czasu rzucamy okiem na obiekty techniczne portu i nieliczne, zacumowane statki, a także na podążające naszym kilwaterem oba Szkwały.
Około godziny 4.30 zmienia się dźwięk naszego motoru, a po chwili silnik staje. Piotr z nadzieją pyta mnie czy może przypadkowo trąciłem manetkę. Niestety muszę zaprzeczyć. Jesteśmy wtedy już sami w kokpicie. Reszta załogi niedawno położyła się spać. Kilkakrotnie bezskutecznie próbujemy uruchomić ponownie silnik. W kokpicie zjawiają się Artur i Witek. Rozpoczynamy oględziny wewnętrznego obiegu chłodzenia. Stwierdzamy niski poziom płynu chłodniczego. Próbujemy dodzwonić się do dysponenta jachtu i wysyłamy sms. Niestety nie odbiera i nie odpowiada na sms. W głowach mamy różne scenariusze, w tym także „czarny” o zatartym silniku i zakończeniu rejsu na Gai.
Tymczasem zbliżają się do nas oba Szkwały. Przez radio uzgadniamy że będą krążyć wokół nas i asekurować, a my jeszcze przez kilka minut popróbujemy uruchomić silnik. Początkowo nawet startuje, ale nie osiąga wymaganych obrotów i w końcu całkowicie się odstawia. Sytuacja dojrzała do podjęcia decyzji w sprawie sposobu dalszego poruszania się Gai. Nie możemy dalej dryfować na torze wodnym, gdzie każdej chwili może pojawić się statek w drodze do portu w Szczecinie lub Świnoujściu.
Przez radio Maciej proponuje plan akcji, który akceptują Piotr i Paweł. „Szkwał Wieczorny” bierze nas na hol, a „Szkwał Poranny” płynie za nami. Zostaje wypracowana decyzja o przymusowym awaryjnym postoju w Trzebieży.
Na holu płyniemy za „Wieczornym” z prędkością ok. 3 węzłów. Obliczamy, że zamiast mijać Trzebież o godzinie 6 rano zawiniemy do tego portu ok. 7 godziny. Przechodzę przyspieszony kurs sterowania jachtem na holu. Poranny ostrzega nas przez radio o statku za jego rufą. Kiedy dociera do mnie szum maszyn rosnącego w oczach „statora”, mam nieodparte, na szczęście całkowicie mylne wrażenie, że na Wieczornym go jeszcze nie zauważyli. Strasznie dłuży mi się czas do momentu kiedy jestem już pewny, że Wieczorny z Gaią na holu skręca w prawo i zbliża się do krawędzi toru wodnego. Po lewej pozostawiamy praktycznie całą szerokość toru dla statku, który wyprzedza nas szybko i w bezpiecznej odległości. Przed Trzebieżą skracamy sobie drogę i przechodzimy przez tor poza jego lewą krawędź. Już nie musimy się przejmować dwoma statkami, które właśnie idą w kierunku Szczecina. Pora zaplanować i uzgodnić z obydwoma „Szkwałami” wejście do portu w Trzebieży, a przede wszystkim sposób cumowania do nabrzeża.
Prolog
Kiedy wczesną wiosną 2012 roku mój przyjaciel Piotr zakomunikował, że przystępuje do planowania i organizacji rejsu ze Szczecina do Peenemünde, natychmiast zgłosiłem swój udział. Z zainteresowaniem śledziłem proces kompletowania przez mojego kapitana map morskich i locji zawierających niezbędne do nawigacji informacje. Piotr starannie planował trasę z uwzględnieniem trudności, jakie dla niedoświadczonych żeglarzy może stanowić pływanie, szczególnie nocą w kanałach i po torach wodnych, przy normalnym ruchu dużych statków.
Podglądałem planowane trasy poszczególnych etapów rejsu i sprawdzałem obliczenia długości kolejnych odcinków drogi, przy założonej średniej prędkości poruszania się jachtu 4 węzły. Plan i harmonogram rejsu były napięte i przy niesprzyjających warunkach meteorologicznych wymagałyby korekt. Z uwagi na moje zainteresowania spoczął na mnie obowiązek przygotowania kompendium wiedzy o historii i geografii Meklemburgii, a w szczególności Pomorza Przedniego oraz wyboru obiektów godnych odwiedzenia.
Wtorek, 04 września 2012
W Szczecinie Dąbiu, w przystani Pogoń nad Jeziorem Dąbie od godziny 15 kolejno meldują się załogi trzech jachtów. Po krótkiej procedurze przekazania jednostek odczuwamy niedosyt informacji o jachtach oraz ich wyposażeniu. Sprawnie przeprowadzamy zaokrętowanie i przystępujemy do własnego rozpoznania.
Na naszym, noszącym nazwę Gaia.q mamy największy z naszej flotylli trzech jachtów silnik, ster strumieniowy, echosondę, GPS z ploterem map, do tego komplet map papierowych, locje i spisy świateł. Wyposażenie w środki ratunkowe i apteczkę nie budzi zastrzeżeń. Jak dodać do tego elektronikę, którą Piotr przywiózł ze sobą to jest bardzo dobrze. W mesie urządzamy małe stanowisko nawigacyjne. Mamy dwa szperacze. Jeden zasilany z własnych akumulatorków, drugi, zasilany kablem z instalacji elektrycznej jednostki. Rozpakowujemy się i klarujemy rzeczy osobiste w jaskółkach i bakistach. Część osób jedzie po zakupy, a pozostali szczegółowo rozpoznają wszystkie instalacje: elektryczną, gazową i wodną oraz poszczególne urządzenia. Uruchamiamy lodówkę i testujemy środki łączności. Z zaciekawieniem zaczynamy nasłuchiwać przez radiostację życia zespołu portów Szczecin – Świnoujście.
Skiper przeprowadza szkolenie z zasad bezpieczeństwa i zachowania na pokładzie jachtu zarówno w czasie płynięcia jak i na postoju w marinach np. przy wchodzeniu na pokład lub jego opuszczaniu. Ćwiczymy zakładanie pneumatycznych kamizelek ratunkowych, które jednocześnie stanowią szelki bezpieczeństwa z linką i zaczepami do wpinania się w stałe elementy jachtu lub specjalnie rozpiętą na pokładzie linę bezpieczeństwa. Otrzymujemy stanowcze polecenie korzystania z szelek i przypinania się do jachtu w nocy oraz na każde polecenie. Nasze bezpieczeństwo przede wszystkim ma się opierać o prewencyjne unikanie ryzykownego zachowania i ścisłe przestrzeganie zaleceń wynikających z dobrej praktyki morskiej. Poważnie bierzemy pod uwagę fakt, że prawdopodobnie nikt z nas nie prowadził jeszcze rzeczywistej akcji ratunkowej w warunkach morskich, ani nie brał udziału w takiej akcji.
Środa, 05 września 2012
Punktualnie o godzinie 2 w nocy nasza Gaia.q oddaje cumy i powoli kieruje się do wyjścia z mariny. Za sterem stoi Piotr, a ja obserwuję akwen – to nasza wachta. W kokpicie są członkowie wszystkich pozostałych wacht, nikt nie chce przegapić pierwszych chwil rejsu. Za nami rusza Wieczorny Szkwał dowodzony przez Maćka i Poranny Szkwał pod komendą Pawła. Jachty niosąc stosowne światła pozycyjne kierują się w stronę toru wodnego Szczecin – Trzebież. Na pokładzie Gai trwa obserwacja wszelkich znaków nawigacyjnych, a pod pokładem porównywanie ich z opisami na mapach. Po wejściu na tor wodny robi się jaśniej dzięki oświetlonym nabrzeżom i placom składowym. Utrzymując początkową kolejność, jachty płyną na silnikach w szyku torowym z prędkością ok. 4,5 węzła. O czasu do czasu rzucamy okiem na obiekty techniczne portu i nieliczne, zacumowane statki, a także na podążające naszym kilwaterem oba Szkwały.
Około godziny 4.30 zmienia się dźwięk naszego motoru, a po chwili silnik staje. Piotr z nadzieją pyta mnie czy może przypadkowo trąciłem manetkę. Niestety muszę zaprzeczyć. Jesteśmy wtedy już sami w kokpicie. Reszta załogi niedawno położyła się spać. Kilkakrotnie bezskutecznie próbujemy uruchomić ponownie silnik. W kokpicie zjawiają się Artur i Witek. Rozpoczynamy oględziny wewnętrznego obiegu chłodzenia. Stwierdzamy niski poziom płynu chłodniczego. Próbujemy dodzwonić się do dysponenta jachtu i wysyłamy sms. Niestety nie odbiera i nie odpowiada na sms. W głowach mamy różne scenariusze, w tym także „czarny” o zatartym silniku i zakończeniu rejsu na Gai.
Tymczasem zbliżają się do nas oba Szkwały. Przez radio uzgadniamy że będą krążyć wokół nas i asekurować, a my jeszcze przez kilka minut popróbujemy uruchomić silnik. Początkowo nawet startuje, ale nie osiąga wymaganych obrotów i w końcu całkowicie się odstawia. Sytuacja dojrzała do podjęcia decyzji w sprawie sposobu dalszego poruszania się Gai. Nie możemy dalej dryfować na torze wodnym, gdzie każdej chwili może pojawić się statek w drodze do portu w Szczecinie lub Świnoujściu.
Przez radio Maciej proponuje plan akcji, który akceptują Piotr i Paweł. „Szkwał Wieczorny” bierze nas na hol, a „Szkwał Poranny” płynie za nami. Zostaje wypracowana decyzja o przymusowym awaryjnym postoju w Trzebieży.
Na holu płyniemy za „Wieczornym” z prędkością ok. 3 węzłów. Obliczamy, że zamiast mijać Trzebież o godzinie 6 rano zawiniemy do tego portu ok. 7 godziny. Przechodzę przyspieszony kurs sterowania jachtem na holu. Poranny ostrzega nas przez radio o statku za jego rufą. Kiedy dociera do mnie szum maszyn rosnącego w oczach „statora”, mam nieodparte, na szczęście całkowicie mylne wrażenie, że na Wieczornym go jeszcze nie zauważyli. Strasznie dłuży mi się czas do momentu kiedy jestem już pewny, że Wieczorny z Gaią na holu skręca w prawo i zbliża się do krawędzi toru wodnego. Po lewej pozostawiamy praktycznie całą szerokość toru dla statku, który wyprzedza nas szybko i w bezpiecznej odległości. Przed Trzebieżą skracamy sobie drogę i przechodzimy przez tor poza jego lewą krawędź. Już nie musimy się przejmować dwoma statkami, które właśnie idą w kierunku Szczecina. Pora zaplanować i uzgodnić z obydwoma „Szkwałami” wejście do portu w Trzebieży, a przede wszystkim sposób cumowania do nabrzeża.
.
Czwartek, 06 września 2012
W czwartkowy poranek planowo opuszczamy sympatyczne Ueckermünde. Pozdrawiamy niemieckich rybaków, pilnie wypatrujemy tyczek oznaczających sieci, których jest tu dużo mniej niż po polskiej stronie, gdzie nastawiano całe pola „płotów. Szukamy przejść między polami sieci. Znowu prowadzimy obserwacje przelatujących kluczy ptaków i obserwujemy dwa krążące bieliki. Wieje przeciwny wiatr, deszczowe chmury przechodzą bokiem. Mając już w tym mmomencie rezerwę czasu halsujemy na żaglach. Wykonujemy sesją zdjęciową z udziałem całej naszej flotylli. Spotykamy idący przeciwnym kursem francuski statek wycieczkowy o nazwie „Mona Lisa”.
Wreszcie, po raz pierwszy dostrzegam charakterystyczny dla miejscowości Karnin obiekt sztuki inżynierskiej. To ocalona z pożogi wojennej środkowa, ruchoma część mostu kolejowego. W 1945 roku wycofujący się Niemcy wysadzili oba boczne segmenty stałe mostu, pozostawiając najcenniejszą technicznie część środkową. Linia kolejowa i most nie zostały po wojnie odbudowane.
Przy zwodzonym moście drogowym w Zecherin zjawiamy się kilkanaście minut przed jego otwarciem. W tym momencie jesteśmy w zgodzie z pierwotnym harmonogramem rejsu. Wraz z niemieckim katamaranem i jachtem nasza flota czeka na podniesienie ruchomego przęsła mostu. Krążymy jak przed linią startu do regat. I wreszcie o godzinie 9.45 most się podnosi, a następnie zostaje zapalone zielone światło oznaczające zgodę na przejście. Ruszamy za katamaranem, w kolejności przybycia do mostu i przepływamy pod zadartym w górę przęsłem. Przed nami nie ma już żadnych przeszkód na trasie do Wolgastu, a płynąc w kanale mamy dogodne warunki do przygotowania i zjedzenia śniadania. Na Pianie płyniemy na silniku dodatkowo, okresowo stawiając jeden żagiel – fok. Wieczorny i Poranny jak tylko pozwalają na to warunki płyną na obu żaglach.
Płyniemy za dnia, więc dobrze widać wszelkie znaki nawigacyjne i utrzymanie się w wyznaczonym torze wodnym nie stanowi problemu. Płynąc na silniku, korzystamy z autopilota, który utrzymuje zadany kur kompasowy. Moja praca sternika ogranicza się do trzymania się steru jedną ręką i popijania kawy z kubka trzymanego w drugiej. Stale jednak muszę obserwować akwen i od czasu do czasu wprowadzać korekty kursu do autopilota.
Z płynącego w przeciwnym kierunku jachtu niemieckiego, sternik energicznie pokazuje nam, żebyśmy zbliżyli się do jego strony toru wodnego. Nie rozumiemy jego intencji, ale ostrożnie odchodzimy z prawego skraju toru na środek. Analizujemy wskazania echosondy, a na mapie informacje o głębokościach i okazuje się, że groziło nam spotkanie z mielizną. Mielizna w obrębie toru wodnego to dla nas niespodzianka i odczuwamy wdzięczność dla żeglarza, który widząc polską banderę pomyślał o tym, że może płyniemy tu pierwszy raz i dołożył wysiłku, aby ostrzec nas przed kłopotami.
W Wolgast mijamy port i stocznię wojenną, aby zacumować przy bulwarze spacerowym tuż przed niezwykle malowniczą konstrukcją błękitnego kolejowo – drogowego mostu zwodzonego. Zgodnie z sympatycznym miejscowym obyczajem, wszyscy przechodzący bulwarem widząc nas na pokładzie jachtu witają nas po niemiecku, po angielsku, a nawet po polsku. Z przyjemnością odpowiadamy na powitania. Od razu także dostrzegamy, wśród wywieszonych na pobliskim maszcie, polską banderę.
Wolgast, miasto na Pomorzu Przednim ma ciekawą i okresami tragiczną historię. Około tysiąca lat temu było jednym z kilkudziesięciu grodów należących do plemion, które dzisiaj określamy jako Słowian Zachodnich. W średniowieczu byli stopniowo podbijani przez rycerstwo niemieckie z Brandenburgii. W okresie pustoszącej Europę wojny trzydziestoletniej (1618 – 1648) rejon na ok. 200 lat stał się zamorską prowincją Szwecji. Dlatego właśnie na początku XVIII wieku miasto zostało spalone przez żołnierzy cara Rosji Piotra I Wielkiego w trakcie wojny północnej ze Szwecją. Wtedy także zamek uległ ostatecznej zagładzie zamek w Wolgascie.
W trakcie spaceru wspinamy się na wieżę gotyckiego kościoła św. Piotra – trzynawowej bazyliki ceglanej, aby podziwiać malowniczą panoramę miasta i jego okolic. Zwracamy uwagę na trzy zabytkowe wiatraki i zabytkowy parowy prom kolejowy zbudowany ok. 100 lat temu w Elblągu. Po spacerze uliczkami miasta pośród zadbanych domów udajemy się na obiad do restauracji rybnej w zabytkowym spichlerzu z dźwigiem. Obiekt przypomina trochę z wyglądu gdański żuraw. Niestety menu jest tylko w języku niemieckim, a kelnerka także włada tylko niemieckim. W efekcie nie wszyscy otrzymują to co sądzili, że zamówili. Problem rozwiązujemy wymieniając między sobą potrawy. Takie drobiazgi nie są w stanie zepsuć nam dobrego nastroju.
Koło godziny 20 przepływamy pod oświetlonym, podniesionym mostem zwodzonym w Wolgascie. Kolejne dwie godziny płyniemy w ciemnościach krętym kanałem w kierunku dużej mariny w Krőslin, znajdującej się po przeciwnej stronie Piny niż Peenemünde. Na dziobie trwa poszukiwanie szperaczem, niektórych nieoświetlonych bojek torowych. Z mesy słychać podawane informacje z elektronicznej mapy – po prawej dwie czerwone oświetlone, następnie po lewej jedna zielona nieoświetlona – i tak przez cały czas. W międzyczasie w praktyce ćwiczymy pływanie na nabieżniki. To kolejne praktyczny trening z pływania po zmierzchu. Największą trudność sprawia mi ustalenie, które światło znajduje się bliżej, a które dalej. Wszystkie światła widzę początkowo, jak by były zawieszone na jednej ścianie. Po pewnym czasie zaczynam poprawniej oceniać położenie świateł, ale nadal mam wątpliwości.
Do mariny w Krőslin wchodzimy powoli w ciemnościach szukając wejścia i rozpoznając położenie pomostów. Na szczęście w drugim podejściu poprawnie interpretujemy informacje z tablicy informacyjnej umieszczonej na wejściu do portu. Odnajdujemy właściwy dla długości naszego jachtu (9,95 m) pomost pływający i wypatrujemy wolnego miejsca do cumowania dziobem. Na pomoście pojawiają się trzy osoby, które po niemiecku i po angielsku, a także gestami wskazują nam odpowiednie miejsce. Przyjmują od nas cumy i cała procedura odbywa się bezpiecznie i sprawnie. Zostajemy ostrzeżeni o spodziewanym w nocy silnym wietrze. Starannie poprawiamy zamocowanie cum i szpringów. Pewnym zaskoczeniem jest długość pomostu. Idąc do bosmana oceniamy ją na ok. 300 metrów. Tyle samo od miejsca zacumowania mamy do toalet i pryszniców. Wymaga to starannego planowania „osobistej logistyki”.
Kiedy z Piotrem, wyposażeni w żetony do automatów uruchamiających wodę w prysznicach udaliśmy się na kąpiel nie spodziewaliśmy się, że wygląd sanitariatów może nas zaskoczyć. To, że było tam czysto i niczego nie brakowało (nawet haczyków i półek ułatwiających zmianę garderoby), to w Niemczech uważaliśmy za standard. Jednak szklane pojemniki z wodą i świeżymi żywymi kwiatami przed każdym lustrem nad umywalką i na drzwiach do każdej kabiny prysznicowej wprowadziły nas w osłupienie.
Piątek, 08 września 2012
Rano wiatr gra na wantach, ale deszcz przestał padać. Bez pośpiechu przygotowujemy i konsumujemy śniadanie. Przechodzimy jachtem do stacji paliw i uzupełniamy olej napędowy. Dostajemy wiadomość, że Marek, który przez cały rejs przysyła nam prognozy pogody, obserwuje w Gdyni nasze tankowanie, a to dzięki kamerze zainstalowanej w marinie i Internetowi.
W samo południe w trudnych warunkach, przy spychającym w bok wietrze próbujemy dobić do kei w Peenemünde. W pierwszej próbie „odchodzimy na drugi krąg” i dopiero za drugim podejściem udaje nam się zacumować dziobem w wyznaczonym miejscu postojowym. Pogoda nie zachęca do wychodzenia w morze, ale prognozy na noc są optymistyczne. Wiatr ma słabnąć i przybrać sprzyjający nam kierunek.
W ciągu dnia zwiedzamy kolejne obiekty, które oferuje turystom Peenemünde. Jest to muzeum niemieckich zabawek, gdzie można obejrzeć misie w strojach oficerów SS, ale zainteresowanie wzbudzają przede wszystkim zabawki z czasów NRD, w tym kolejki PIKO. Wystawa fenomenów fizycznych, gdzie podnoszę za pomocą odpowiednio długiego ramienia dźwigni samochód Trabant, a Witek wprowadza w zażenowanie zwiedzających od ręki prawidłowo ustawiając pewną układankę geometryczną. Na nabrzeżu portowym atrakcję stanowi radziecki okręt podwodny z lat sześćdziesiątych XX wieku.
Największe wrażenia pozostawia jednak muzeum poświęcone ośrodkowi badawczo – produkcyjnemu Wermachtu, w którym Wernher von Braun od 1937 roku kierował pracami nad skonstruowaniem i wprowadzeniem do produkcji rakiety pionowego startu – V2 oraz pracami na projektami kolejnych typów rakiet, które miały osiągać przestrzeń kosmiczną. Oglądamy stojący przed siedzibą muzeum (budynek dawnej elektrowni) model rakiety V2 i autentyczny egzemplarz wyrzutni z pociskiem kierowanym V1, które były budowane w pobliskim ośrodku Luftwaffe.
W trakcie zwiedzania muzeum, odnoszę wrażenie, że mimo prezentowania materiałów o niewolniczej pracy więźniów i jeńców, myślą przewodnią wystawy jest podkreślenie, że zarówno powojenny rozwój techniki kosmicznej w USA, Wielkiej Brytanii, jak i osiągnięcia ZSRR miały swoje wspólne źródło w osiągnięciach niemieckiej myśli technicznej z czasów II wojny światowej. Świadczą o tym pokazane kształty kolejnych rakiet i pojazdów kosmicznych obu rywalizujących w kosmosie mocarstw, ukazywane na tle zdjęć V2 i rysunków kolejnych projektów, aż do V10. Faktem jest, że Amerykanie przeprowadzili w kwietniu 1945 akcję komandosów, którzy wywieźli za Łabę naukowców z Werhnerem von Braun na czele. W ręce Rosjan, którzy zajęli Peenemünde dostało się natomiast kilkuset inżynierów i techników oraz urządzenia techniczne ośrodka.
Jesteśmy w miejscu, gdzie realizując cele militarne, rozpoczęto także drogę człowieka na Księżyc uwieńczoną pierwszym krokiem na postawionym na nim w 1969 roku przez Neila Armstronga, a wcześniej przewidzianą przez Juliusa Verna w powieści „Z ziemi na Księżyc” oraz przez jego rodaka prekursora tricków filmowych i pioniera kina niemego Georgesa Meliesa w jego kultowym filmie „Podróż na Księżyc”. Kolorowa wersja tego filmu została niedawno przywrócona do stanu bliskiemu pierwotnemu dzięki zeskanowaniu mocno zniszczonych klatek filmowych zarówno kolorowych jak i monochromatycznych wersji filmu i poddaniu obróbce cyfrowej najnowocześniejszym oprogramowaniem. Możemy znowu podziwiać śmiałą wizję wyprawy na Księżyc, w której powrót na Ziemię z lądowaniem w oceanie i wyławianiem pojazdu przez okręty marynarki wojennej jest zgodny z przebiegiem powrotu Apollo 11.
Wieczorem odpoczywamy i przygotowujemy się do nocnej żeglugi morzem do Świnoujścia. Rozpoczęte o północy wyjście torem wodnym z Peenemünde na Bałtyk w całości przesypiam pod pokładem. Mój organizm przystosował się już do rytmu życia na jachcie, wyznaczonego terminami pełnionej służby oraz nauczył się korzystać w wolnych chwil dla wysypiania się „na zapas”.
Sobota, 08 września 2012
O 0330 budzę się zanim odezwie się ustawiony w telefonie budzik. Powoli ubieram się ciepło „na cebulkę”, na końcu zakładając na sztormiak obowiązkowe w nocy szelki bezpieczeństwa. Punktualnie o 0359 wychodzimy ze Sławkiem do kokpitu, aby przejąć wachtę. Piotr mówi do nas, że kładzie się spać bo ma do nas zaufanie, że „w razie czego” nie będziemy sami kombinować co zrobić tylko wywołamy go do kokpitu.
Zostajemy sami na górze. Sławek staje za sterem, a ja staram się aby nie przegapić żadnego światła pojawiającego się zarówno przed nami, za rufą, jak i po obu burtach. Pod pokładem śpi sześć osób, a my w milczeniu skupiamy się na swoich obowiązkach. Od czasu do czasu konsultujemy się próbując rozpoznać rodzaj źródła świateł i ocenić zagrożenie ze strony danego obiektu. O pełnych godzinach schodzę do mesy, aby dokonać zapisów w dzienniku jachtowym. Pogoda zgodnie z prognozą sprzyja bardzo spokojnej żegludze. Stan morza 2, wiatr o sile 3 w skali Beauforta. Płyniemy baksztagiem na samym foku utrzymując kurs 140 stopni, prosto na latarnię morską w Świnoujściu. Pozwala to na spokojny sen pozostałych wolnych wacht. Lżejsze od Gai, Wieczorny i Poranny wyprzedzają nas, tak że ledwie dostrzegamy ich światła. Osiągną Świnoujście około godziny przed nami. Po 7 rano na redzie Świnoujścia włączamy silnik, zwijamy foka i kierujemy się do wejścia do portu, z boku zostawiając wejście do będącego w budowie gazoportu.
Po krótkim postoju w porcie w Świnoujściu wracamy Kanałem Piastowskim na Zalew Szczeciński. Za nami zostaje miasto zbudowane przez Prusy w XVIII wieko jako konkurencyjny port, dla należącego wtedy do Szwecji portu Wolgast. Konsultujemy przez radio sposób wykorzystania reszty dnia, z uwagi na to, że do Trzebieży planujemy zawinąć dopiero pod wieczór. Skiperzy Porannego i Wieczornego uzgadniają ze swoimi załogami włóczęgę pod żaglami po Zalewie Szczecińskim i przy okazji zamierzają obejrzeć odbywające się tam regaty.
My postanawiamy do odwiedzonych cieśnin Piny i Świny dołożyć jeszcze Dziwnę. Obieramy kierunek na Wolin. W mieście cumujemy przed mostem zwodzonym przy bulwarze miejskim. Józek zwiedza muzeum archeologiczne, a reszta załogi próbuje obejrzeć osadę wikingów. Ja rezygnuję i zadowalam się tym, że „stąd także dobrze widać” zostając na jachcie. Niestety, wyprawa przez most do osady rozczarowuje. Obiekt jest zamknięty, a prężący wewnątrz gołe torsy „wikingowie” odmawiają gościny, tłumacząc się nieobecnością ich … prezesa. Kiedy znowu jesteśmy w komplecie na pokładzie, przez chwilę oceniamy szanse na powodzenie ewentualnego szturmu osady od strony wody, ale po dobrym posiłku odstępujemy od agresywnych zamiarów.
Pod wieczór, kiedy cała nasz flotylla z różnych kierunków zbliża się do Trzebieży w eterze trwają uzgodnienia między Porannym i Wieczornym na temat „dostawy książek na wieczór literacki”. Myślę, że te pozornie tajemnicze szyfry nie łamią obowiązku prowadzenia podczas żeglugi tylko ogólnie zrozumiałej korespondencji, bo przecież ich znaczenie jest oczywiste. Szykuje się sailors party.
Czwartek, 06 września 2012
W czwartkowy poranek planowo opuszczamy sympatyczne Ueckermünde. Pozdrawiamy niemieckich rybaków, pilnie wypatrujemy tyczek oznaczających sieci, których jest tu dużo mniej niż po polskiej stronie, gdzie nastawiano całe pola „płotów. Szukamy przejść między polami sieci. Znowu prowadzimy obserwacje przelatujących kluczy ptaków i obserwujemy dwa krążące bieliki. Wieje przeciwny wiatr, deszczowe chmury przechodzą bokiem. Mając już w tym mmomencie rezerwę czasu halsujemy na żaglach. Wykonujemy sesją zdjęciową z udziałem całej naszej flotylli. Spotykamy idący przeciwnym kursem francuski statek wycieczkowy o nazwie „Mona Lisa”.
Wreszcie, po raz pierwszy dostrzegam charakterystyczny dla miejscowości Karnin obiekt sztuki inżynierskiej. To ocalona z pożogi wojennej środkowa, ruchoma część mostu kolejowego. W 1945 roku wycofujący się Niemcy wysadzili oba boczne segmenty stałe mostu, pozostawiając najcenniejszą technicznie część środkową. Linia kolejowa i most nie zostały po wojnie odbudowane.
Przy zwodzonym moście drogowym w Zecherin zjawiamy się kilkanaście minut przed jego otwarciem. W tym momencie jesteśmy w zgodzie z pierwotnym harmonogramem rejsu. Wraz z niemieckim katamaranem i jachtem nasza flota czeka na podniesienie ruchomego przęsła mostu. Krążymy jak przed linią startu do regat. I wreszcie o godzinie 9.45 most się podnosi, a następnie zostaje zapalone zielone światło oznaczające zgodę na przejście. Ruszamy za katamaranem, w kolejności przybycia do mostu i przepływamy pod zadartym w górę przęsłem. Przed nami nie ma już żadnych przeszkód na trasie do Wolgastu, a płynąc w kanale mamy dogodne warunki do przygotowania i zjedzenia śniadania. Na Pianie płyniemy na silniku dodatkowo, okresowo stawiając jeden żagiel – fok. Wieczorny i Poranny jak tylko pozwalają na to warunki płyną na obu żaglach.
Płyniemy za dnia, więc dobrze widać wszelkie znaki nawigacyjne i utrzymanie się w wyznaczonym torze wodnym nie stanowi problemu. Płynąc na silniku, korzystamy z autopilota, który utrzymuje zadany kur kompasowy. Moja praca sternika ogranicza się do trzymania się steru jedną ręką i popijania kawy z kubka trzymanego w drugiej. Stale jednak muszę obserwować akwen i od czasu do czasu wprowadzać korekty kursu do autopilota.
Z płynącego w przeciwnym kierunku jachtu niemieckiego, sternik energicznie pokazuje nam, żebyśmy zbliżyli się do jego strony toru wodnego. Nie rozumiemy jego intencji, ale ostrożnie odchodzimy z prawego skraju toru na środek. Analizujemy wskazania echosondy, a na mapie informacje o głębokościach i okazuje się, że groziło nam spotkanie z mielizną. Mielizna w obrębie toru wodnego to dla nas niespodzianka i odczuwamy wdzięczność dla żeglarza, który widząc polską banderę pomyślał o tym, że może płyniemy tu pierwszy raz i dołożył wysiłku, aby ostrzec nas przed kłopotami.
W Wolgast mijamy port i stocznię wojenną, aby zacumować przy bulwarze spacerowym tuż przed niezwykle malowniczą konstrukcją błękitnego kolejowo – drogowego mostu zwodzonego. Zgodnie z sympatycznym miejscowym obyczajem, wszyscy przechodzący bulwarem widząc nas na pokładzie jachtu witają nas po niemiecku, po angielsku, a nawet po polsku. Z przyjemnością odpowiadamy na powitania. Od razu także dostrzegamy, wśród wywieszonych na pobliskim maszcie, polską banderę.
Wolgast, miasto na Pomorzu Przednim ma ciekawą i okresami tragiczną historię. Około tysiąca lat temu było jednym z kilkudziesięciu grodów należących do plemion, które dzisiaj określamy jako Słowian Zachodnich. W średniowieczu byli stopniowo podbijani przez rycerstwo niemieckie z Brandenburgii. W okresie pustoszącej Europę wojny trzydziestoletniej (1618 – 1648) rejon na ok. 200 lat stał się zamorską prowincją Szwecji. Dlatego właśnie na początku XVIII wieku miasto zostało spalone przez żołnierzy cara Rosji Piotra I Wielkiego w trakcie wojny północnej ze Szwecją. Wtedy także zamek uległ ostatecznej zagładzie zamek w Wolgascie.
W trakcie spaceru wspinamy się na wieżę gotyckiego kościoła św. Piotra – trzynawowej bazyliki ceglanej, aby podziwiać malowniczą panoramę miasta i jego okolic. Zwracamy uwagę na trzy zabytkowe wiatraki i zabytkowy parowy prom kolejowy zbudowany ok. 100 lat temu w Elblągu. Po spacerze uliczkami miasta pośród zadbanych domów udajemy się na obiad do restauracji rybnej w zabytkowym spichlerzu z dźwigiem. Obiekt przypomina trochę z wyglądu gdański żuraw. Niestety menu jest tylko w języku niemieckim, a kelnerka także włada tylko niemieckim. W efekcie nie wszyscy otrzymują to co sądzili, że zamówili. Problem rozwiązujemy wymieniając między sobą potrawy. Takie drobiazgi nie są w stanie zepsuć nam dobrego nastroju.
Koło godziny 20 przepływamy pod oświetlonym, podniesionym mostem zwodzonym w Wolgascie. Kolejne dwie godziny płyniemy w ciemnościach krętym kanałem w kierunku dużej mariny w Krőslin, znajdującej się po przeciwnej stronie Piny niż Peenemünde. Na dziobie trwa poszukiwanie szperaczem, niektórych nieoświetlonych bojek torowych. Z mesy słychać podawane informacje z elektronicznej mapy – po prawej dwie czerwone oświetlone, następnie po lewej jedna zielona nieoświetlona – i tak przez cały czas. W międzyczasie w praktyce ćwiczymy pływanie na nabieżniki. To kolejne praktyczny trening z pływania po zmierzchu. Największą trudność sprawia mi ustalenie, które światło znajduje się bliżej, a które dalej. Wszystkie światła widzę początkowo, jak by były zawieszone na jednej ścianie. Po pewnym czasie zaczynam poprawniej oceniać położenie świateł, ale nadal mam wątpliwości.
Do mariny w Krőslin wchodzimy powoli w ciemnościach szukając wejścia i rozpoznając położenie pomostów. Na szczęście w drugim podejściu poprawnie interpretujemy informacje z tablicy informacyjnej umieszczonej na wejściu do portu. Odnajdujemy właściwy dla długości naszego jachtu (9,95 m) pomost pływający i wypatrujemy wolnego miejsca do cumowania dziobem. Na pomoście pojawiają się trzy osoby, które po niemiecku i po angielsku, a także gestami wskazują nam odpowiednie miejsce. Przyjmują od nas cumy i cała procedura odbywa się bezpiecznie i sprawnie. Zostajemy ostrzeżeni o spodziewanym w nocy silnym wietrze. Starannie poprawiamy zamocowanie cum i szpringów. Pewnym zaskoczeniem jest długość pomostu. Idąc do bosmana oceniamy ją na ok. 300 metrów. Tyle samo od miejsca zacumowania mamy do toalet i pryszniców. Wymaga to starannego planowania „osobistej logistyki”.
Kiedy z Piotrem, wyposażeni w żetony do automatów uruchamiających wodę w prysznicach udaliśmy się na kąpiel nie spodziewaliśmy się, że wygląd sanitariatów może nas zaskoczyć. To, że było tam czysto i niczego nie brakowało (nawet haczyków i półek ułatwiających zmianę garderoby), to w Niemczech uważaliśmy za standard. Jednak szklane pojemniki z wodą i świeżymi żywymi kwiatami przed każdym lustrem nad umywalką i na drzwiach do każdej kabiny prysznicowej wprowadziły nas w osłupienie.
Piątek, 08 września 2012
Rano wiatr gra na wantach, ale deszcz przestał padać. Bez pośpiechu przygotowujemy i konsumujemy śniadanie. Przechodzimy jachtem do stacji paliw i uzupełniamy olej napędowy. Dostajemy wiadomość, że Marek, który przez cały rejs przysyła nam prognozy pogody, obserwuje w Gdyni nasze tankowanie, a to dzięki kamerze zainstalowanej w marinie i Internetowi.
W samo południe w trudnych warunkach, przy spychającym w bok wietrze próbujemy dobić do kei w Peenemünde. W pierwszej próbie „odchodzimy na drugi krąg” i dopiero za drugim podejściem udaje nam się zacumować dziobem w wyznaczonym miejscu postojowym. Pogoda nie zachęca do wychodzenia w morze, ale prognozy na noc są optymistyczne. Wiatr ma słabnąć i przybrać sprzyjający nam kierunek.
W ciągu dnia zwiedzamy kolejne obiekty, które oferuje turystom Peenemünde. Jest to muzeum niemieckich zabawek, gdzie można obejrzeć misie w strojach oficerów SS, ale zainteresowanie wzbudzają przede wszystkim zabawki z czasów NRD, w tym kolejki PIKO. Wystawa fenomenów fizycznych, gdzie podnoszę za pomocą odpowiednio długiego ramienia dźwigni samochód Trabant, a Witek wprowadza w zażenowanie zwiedzających od ręki prawidłowo ustawiając pewną układankę geometryczną. Na nabrzeżu portowym atrakcję stanowi radziecki okręt podwodny z lat sześćdziesiątych XX wieku.
Największe wrażenia pozostawia jednak muzeum poświęcone ośrodkowi badawczo – produkcyjnemu Wermachtu, w którym Wernher von Braun od 1937 roku kierował pracami nad skonstruowaniem i wprowadzeniem do produkcji rakiety pionowego startu – V2 oraz pracami na projektami kolejnych typów rakiet, które miały osiągać przestrzeń kosmiczną. Oglądamy stojący przed siedzibą muzeum (budynek dawnej elektrowni) model rakiety V2 i autentyczny egzemplarz wyrzutni z pociskiem kierowanym V1, które były budowane w pobliskim ośrodku Luftwaffe.
W trakcie zwiedzania muzeum, odnoszę wrażenie, że mimo prezentowania materiałów o niewolniczej pracy więźniów i jeńców, myślą przewodnią wystawy jest podkreślenie, że zarówno powojenny rozwój techniki kosmicznej w USA, Wielkiej Brytanii, jak i osiągnięcia ZSRR miały swoje wspólne źródło w osiągnięciach niemieckiej myśli technicznej z czasów II wojny światowej. Świadczą o tym pokazane kształty kolejnych rakiet i pojazdów kosmicznych obu rywalizujących w kosmosie mocarstw, ukazywane na tle zdjęć V2 i rysunków kolejnych projektów, aż do V10. Faktem jest, że Amerykanie przeprowadzili w kwietniu 1945 akcję komandosów, którzy wywieźli za Łabę naukowców z Werhnerem von Braun na czele. W ręce Rosjan, którzy zajęli Peenemünde dostało się natomiast kilkuset inżynierów i techników oraz urządzenia techniczne ośrodka.
Jesteśmy w miejscu, gdzie realizując cele militarne, rozpoczęto także drogę człowieka na Księżyc uwieńczoną pierwszym krokiem na postawionym na nim w 1969 roku przez Neila Armstronga, a wcześniej przewidzianą przez Juliusa Verna w powieści „Z ziemi na Księżyc” oraz przez jego rodaka prekursora tricków filmowych i pioniera kina niemego Georgesa Meliesa w jego kultowym filmie „Podróż na Księżyc”. Kolorowa wersja tego filmu została niedawno przywrócona do stanu bliskiemu pierwotnemu dzięki zeskanowaniu mocno zniszczonych klatek filmowych zarówno kolorowych jak i monochromatycznych wersji filmu i poddaniu obróbce cyfrowej najnowocześniejszym oprogramowaniem. Możemy znowu podziwiać śmiałą wizję wyprawy na Księżyc, w której powrót na Ziemię z lądowaniem w oceanie i wyławianiem pojazdu przez okręty marynarki wojennej jest zgodny z przebiegiem powrotu Apollo 11.
Wieczorem odpoczywamy i przygotowujemy się do nocnej żeglugi morzem do Świnoujścia. Rozpoczęte o północy wyjście torem wodnym z Peenemünde na Bałtyk w całości przesypiam pod pokładem. Mój organizm przystosował się już do rytmu życia na jachcie, wyznaczonego terminami pełnionej służby oraz nauczył się korzystać w wolnych chwil dla wysypiania się „na zapas”.
Sobota, 08 września 2012
O 0330 budzę się zanim odezwie się ustawiony w telefonie budzik. Powoli ubieram się ciepło „na cebulkę”, na końcu zakładając na sztormiak obowiązkowe w nocy szelki bezpieczeństwa. Punktualnie o 0359 wychodzimy ze Sławkiem do kokpitu, aby przejąć wachtę. Piotr mówi do nas, że kładzie się spać bo ma do nas zaufanie, że „w razie czego” nie będziemy sami kombinować co zrobić tylko wywołamy go do kokpitu.
Zostajemy sami na górze. Sławek staje za sterem, a ja staram się aby nie przegapić żadnego światła pojawiającego się zarówno przed nami, za rufą, jak i po obu burtach. Pod pokładem śpi sześć osób, a my w milczeniu skupiamy się na swoich obowiązkach. Od czasu do czasu konsultujemy się próbując rozpoznać rodzaj źródła świateł i ocenić zagrożenie ze strony danego obiektu. O pełnych godzinach schodzę do mesy, aby dokonać zapisów w dzienniku jachtowym. Pogoda zgodnie z prognozą sprzyja bardzo spokojnej żegludze. Stan morza 2, wiatr o sile 3 w skali Beauforta. Płyniemy baksztagiem na samym foku utrzymując kurs 140 stopni, prosto na latarnię morską w Świnoujściu. Pozwala to na spokojny sen pozostałych wolnych wacht. Lżejsze od Gai, Wieczorny i Poranny wyprzedzają nas, tak że ledwie dostrzegamy ich światła. Osiągną Świnoujście około godziny przed nami. Po 7 rano na redzie Świnoujścia włączamy silnik, zwijamy foka i kierujemy się do wejścia do portu, z boku zostawiając wejście do będącego w budowie gazoportu.
Po krótkim postoju w porcie w Świnoujściu wracamy Kanałem Piastowskim na Zalew Szczeciński. Za nami zostaje miasto zbudowane przez Prusy w XVIII wieko jako konkurencyjny port, dla należącego wtedy do Szwecji portu Wolgast. Konsultujemy przez radio sposób wykorzystania reszty dnia, z uwagi na to, że do Trzebieży planujemy zawinąć dopiero pod wieczór. Skiperzy Porannego i Wieczornego uzgadniają ze swoimi załogami włóczęgę pod żaglami po Zalewie Szczecińskim i przy okazji zamierzają obejrzeć odbywające się tam regaty.
My postanawiamy do odwiedzonych cieśnin Piny i Świny dołożyć jeszcze Dziwnę. Obieramy kierunek na Wolin. W mieście cumujemy przed mostem zwodzonym przy bulwarze miejskim. Józek zwiedza muzeum archeologiczne, a reszta załogi próbuje obejrzeć osadę wikingów. Ja rezygnuję i zadowalam się tym, że „stąd także dobrze widać” zostając na jachcie. Niestety, wyprawa przez most do osady rozczarowuje. Obiekt jest zamknięty, a prężący wewnątrz gołe torsy „wikingowie” odmawiają gościny, tłumacząc się nieobecnością ich … prezesa. Kiedy znowu jesteśmy w komplecie na pokładzie, przez chwilę oceniamy szanse na powodzenie ewentualnego szturmu osady od strony wody, ale po dobrym posiłku odstępujemy od agresywnych zamiarów.
Pod wieczór, kiedy cała nasz flotylla z różnych kierunków zbliża się do Trzebieży w eterze trwają uzgodnienia między Porannym i Wieczornym na temat „dostawy książek na wieczór literacki”. Myślę, że te pozornie tajemnicze szyfry nie łamią obowiązku prowadzenia podczas żeglugi tylko ogólnie zrozumiałej korespondencji, bo przecież ich znaczenie jest oczywiste. Szykuje się sailors party.
Niedziela, 09 września 2012
Z Trzebieży do Szczecina płyniemy przez Jezioro Dąbie. Przy wejściu na jezioro oglądamy charakterystyczny wrak „betonowca”. Była to barka wybudowana w czasie wojny z siatko – betonu i używana przez Niemców do transportu benzyny syntetycznej produkowanej w Policach. Została zatopiona pod koniec wojny na torze wodnym. Po wojnie wrak ten został podniesiony z dna i ponownie zatopiony po przesunięciu na mieliznę. Obecnie wygląda jak platforma stercząca z wody i czekająca na zagospodarowanie.
Zapewne z powodu ładnej słonecznej pogody spotykamy wiele jachtów i łodzi motorowych. Do przystani Pogoń wpływamy o godzinie 14, zgodnie z pierwotnym harmonogramem rejsu. Pakowanie żeglarskich worków, zejście z pokładu i przekazanie jachtu dysponentowi odbywają się bardzo sprawnie.
Epilog
Wszystkim żeglarzom polecam Zalew Szczeciński, jego cieśniny i akwen morski przy wyspie Uznam. Są to atrakcyjne przyrodniczo, geograficznie i żeglarsko miejsca o ciekawej historii. Jest gdzie pływać i co zwiedzać. Jak dotąd jest tu bardzo dużo miejsca dla wszystkich, zmęczonych tłokiem panującym na najbardziej popularnych polskich akwenach śródlądowych.
Z Trzebieży do Szczecina płyniemy przez Jezioro Dąbie. Przy wejściu na jezioro oglądamy charakterystyczny wrak „betonowca”. Była to barka wybudowana w czasie wojny z siatko – betonu i używana przez Niemców do transportu benzyny syntetycznej produkowanej w Policach. Została zatopiona pod koniec wojny na torze wodnym. Po wojnie wrak ten został podniesiony z dna i ponownie zatopiony po przesunięciu na mieliznę. Obecnie wygląda jak platforma stercząca z wody i czekająca na zagospodarowanie.
Zapewne z powodu ładnej słonecznej pogody spotykamy wiele jachtów i łodzi motorowych. Do przystani Pogoń wpływamy o godzinie 14, zgodnie z pierwotnym harmonogramem rejsu. Pakowanie żeglarskich worków, zejście z pokładu i przekazanie jachtu dysponentowi odbywają się bardzo sprawnie.
Epilog
Wszystkim żeglarzom polecam Zalew Szczeciński, jego cieśniny i akwen morski przy wyspie Uznam. Są to atrakcyjne przyrodniczo, geograficznie i żeglarsko miejsca o ciekawej historii. Jest gdzie pływać i co zwiedzać. Jak dotąd jest tu bardzo dużo miejsca dla wszystkich, zmęczonych tłokiem panującym na najbardziej popularnych polskich akwenach śródlądowych.
Andrzej
Za zgodą: http://kulinski.navsim.pl
Komentarze
Sign in
Witamy! Zaloguj się na swoje konto
Forgot your password? Get help
Password recovery
Odzyskaj swoje hasło
Hasło zostanie wysłane e-mailem.