Agata Trzaska w „Rejsie Indianek” odwiedza kolejne porciki duńskie, zaklinając się, że tu powróci, aby dokończyć dzieła „czesania zakamarków zachodniego Bałtyku”. Bardzo dobrze, oby tak dalej. Przy okazji dziewczyny sprawdziły jakie w cieśninach zakamarków można spotkać prądy. Przekonają się też pewnie o tym w przyszłym sezonie w cieśninach między Lollandem i Falster oraz między Falster i Mon. Tam dopiero woda potrafi płynąć !
Czekają na nie jeszcze w kolejce wody Kalmarsundu, przystanie i cieśniny Gotlandu, Sztokholm, przeciskanie się przy Vaxholm na Alandy i dalej do Hanko, Tallina, Helsinek … A gdzie tam jeszcze Eckernforde, Flensburg, Ryga, Limfjord, Roskildefjord … – nie mówiąc już o Goteborgu, Skagen, Oslo …
Życia nie starczy, aby Bałtyk przeczesać 🙂
A „duński miś” mnie poraził. Mój Boże – toż to nie oranżada w rękach tej młodej lady !
Do tego – pity bez szklanki ?
Rzeczywiście – na obrazku wyraźnie widać, że nastały nowe czasy.
Kamizelek jakoś na fotografiach nie widzę.
Ufam, że były używane.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
——————————————————————-
Indianki , Bełty i duńskie misie – cz.2
Svendborg – lekcja z prądów, wirów i dziurek w wodzie
Zachęcone opisem w locji płyniemy do Svendborga. Ciekawi nas sprawa prądów w cieśninie, ponieważ od dłuższego czasu utrzymują się wiatry północne.
Wejście do okrągłej mariny Lystbådehavn okazuje się niezłą lekcją. Płyniemy od strony wschodniej z silnym prądem. Tuż przed wejściem do mariny mamy na plecach łódź motorową, a przed dziobem spory jacht, który wydaje się szykować do wejścia. Zataczam kółko i czekam po wschodniej stronie toru, gdzie prąd nie jest tak silny. Jacht nie wchodzi jednak do okrągłej mariny, tylko płynie wolno na wschód w poszukiwaniu innego miejsca postoju. Nabieram nieco wysokości i prowadzę łódkę przecinając prąd, jednocześnie wykorzystując go do wepchnięcia nas do mariny. Zbliżamy się powoli, albo tak nam czas się wyciąga. Magda obserwuje obok w napięciu, wreszcie o coś pyta, ale ja mam jedną odpowiedź: „panuję nad tym” i wbijam wzrok w wodę i wejście.
„Guliver”, niczym koń czuły na łydkę robi co chcę i w czasie jaki chcę, ale wygląda to dziwnie, bo płyniemy do wejścia ukosem, czyli jak ów koń w chodzie bocznym. Liczę, że pirs po prawej burcie powinien w za chwilę nas uwolnić od ciągnącej siły i tak się dzieje, więc prościutko już wchodzimy do mariny. Dzielny „Guliver” – poklepuję go po burcie. Woda wydaje się spokojna, ale pamiętamy przestrogę z locji. Między palami rzeczywiście miejscami jest ciasno, więc wybieramy pierwsze wolne i szersze miejsce po prawej burcie, czyli wschodniej okrągłości mariny. Uff, stoimy. No, to była jazda ! Chcemy tu zostać dwie doby, ale… co to ? Mała karteczka z wyblakłym napisem podpięta do zielonej tabliczki z datą i godziną. Więc to nie koniec wrażeń na dzisiaj. Musimy przestawić łódkę. Głowimy się, chodząc po marinie. Woda silnie przeciska się między otworami w betonowym pomoście oraz pod nim, a jej powierzchnia marszczy się w różne strony. W środku mariny jest pomost z Y-bomami i palami, naprzemiennie. Wybieramy tam miejsce w pobliżu miejscowego Folkboata, na którym widać parę krzątających się ludzi. Nie wiemy jeszcze, jak będą nam pomocni.
Dwie nieudane próby podejścia i „Guliver” opiera się lewą burtą o pale. Utrzymuję pozycję silnikiem, by nas dalej nie spychało a dziewczyny chronią dziób i burtę. Rany boskie! Co tam się dzieje pod wodą? Zastanawiam się jak wejść między wąskie pale po przeciwnej stronie, gdy słyszę głos z Folkboata – „Rzućcie cumę żonie. Ona was wciągnie”. Patrzę na drobną kobietę na pomoście. Wciągnie „Gulivera”? Jakim cudem?
A jednak. Cztery kobiety, podciągają pod prąd nasz jacht i obracają go o 90 stopni. Cztery, bo ja tylko pilnuję silnika, steru i tego czegoś, co kotłuje się pod nami, chce nas wciągnąć i pożreć razem z pomidorami w puszkach, papryczką chili, Ouzo i kochanym „duńskim misiem”. Niedoczekanie twoje, wirze!
fot.5 Uratowany „duński biały miś” w dłoni naszej nowej Indianki
Od pana z Folkboata dowiadujemy się, że prądy w marinie są zawsze. Występują z różną siłą i powinno się tu wchodzić i wychodzić o określonych porach, gdy zmienia się kierunek prądu w Svendborgsundzie i woda staje się spokojniejsza. Dzieje się tak co około sześć godzin. Na potwierdzenie nasz wybawca idzie po wydruk, który trzyma na jachcie, by zobaczyć w jakich godzinach mamy wyjść w poniedziałek. W basenie obok sytuacja nie jest ciekawsza. Jeśli więc cumować tutaj, to nie do pomostu, a najlepiej gdzieś na wschodnim łuku czyli na prawo od wejścia. Tam, gdzie wcześniej zacumowałyśmy.
Godziny wejść i wyjść ? Przyznam, że po tych informacjach, czujemy się ciut jak po lekcji przygotowawczej do tematu pływów. Poniżej podaję tabelę na ten sezon. Jest też dostępna nahttp://www.maritimvelkomst.dk/ na stronie 4 i warto ją mieć, płynąc do Svendborga.
fot.6 Tabela, którą warto zabrać do Svendborga
Podczas dwóch dni postoju nikt poza dwiema miejscowymi łódkami nie wchodzi do naszej mariny. Wszyscy płyną na zachód z zawrotną prędkością, albo wloką się ciężko na wschód. Wybierają inne miejsca postoju.
W miejskiej marinieTrafikhavn obserwujemy dwa jachty. Nie mają zauważalnego problemu z podejściem czy odejściem od keji. Następnym razem staniemy tutaj, tym bardziej, że zaplecze jest znacznie lepsze. W okrągłej marinie nie ma WiFi, nie ma też prognozy pogody. Sanitariaty (ogrzewane w maju!) są przy basenie sąsiadującym z okrągłą mariną. Dostęp do nich jest na kartę. Ta sama karta umożliwia nam też wejście do sanitariatów w marinie miejskiej (Trafikhavn) oraz do tamtejszego pomieszczenia z dwoma stanowiskami komputerowymi i broszurami turystycznymi.
W poniedziałek wychodzimy zgodnie z tabelą przed 1300, bez najmniejszych problemów, ale na wszelki wypadek sposobem podejrzanym u pana z Folkboata, który oldschoolowo – wychodzi na pych rąk i żagle. Prąd w sundzie wydaje się znacznie mniejszy. Faktycznie, teraz to luzik!, śmiejemy się… a potem mijamy kardynałkę…to z czym my zmierzyłyśmy się dwa dni temu?
fot.7 Kardynałka w „spokojnej” już cieśninie
Marstal – niewielkie a wielkie miasteczko
Cud, cud miasteczko! Najładniejsze, najmilsze, najciekawsze miejsce spośród odwiedzonych. Toniemy w muzeum. Tu trzeba pobyć, nie przebiec. Usiąść wśród obrazów i kontemplować bez pośpiechu. Obejrzeć film o pracach żaglomistrzów, dotknąć wszystkiego co udostępniono na statkowym mostku. Przyjrzeć się postaciom podróżującym wiek temu, usiąść w kajucie i wziąć w rękę morskie tablice pachnące kurzem. Jedynie czego jest nam tu brak, to świeżego powietrza, bo wszystkie okna są szczelnie zamknięte. Cena za bilety – od czasu wydania locji, znacznie wzrosła – 55DKK, ale na prawdę warto wydać.
fot.8 Muzeum w Marstal w którym warto pobyć
W porcie trafiamy na wejście jachtu szkoleniowego, na którym wyprężeni na burcie kadeci tutejszej szkoły morskiej szykują się do podejścia. Tall Shipy, które tego dnia prawie masowo wchodzą do portu, ulatniają się następnego ranka. Podziwiamy budowany w stoczni kadłub repliki statku. Nie możemy odlepić się od pięknej stępki. Dotykanie jej sprawia tyle przyjemności.
fot.9 Magda głaskająca stępkę z czułością kota
Można chodzić po stoczni, zajrzeć prawie wszędzie, a nawet jesteśmy przeproszone, że zamknięto przed nami duże drzwi i natychmiast otwierają się mniejsze. Przemykamy cicho do hangaru, wdrapujemy się na drabinę, by zajrzeć do remontowanego kadłuba, by dotknąć starej burty albo przejrzeć się w innej nowej, błyszczącej jak lustro.
No i ten autobus… Komunikacja miejska za darmo na całej wyspie! Kochamy Duńczyków!
Netto jest w Ærøskøbing i stoi niemal w porcie, tuż przy promie i przystanku autobusowym. Wracając trafiamy na powrót dzieci ze szkoły. Cały autobus rozgadanych małych Duńczyków. Ich głosy brzmią mi do dziś w głowie.
Nocne wejście do Bagenkop
Cudowny pomysł doprawdy! Ktoś przemądry zdecydował o umieszczeniu pod dolnym światłem nabieżnika latarni oświetlającej falochron, która ten nabieżnik bije siłą światła. Nieźle się musimy wpatrywać w mapy i ląd, zanim dostrzegamy, o co w tym chodzi. Do tego charakterystyka światła nabieżnika jest o ok.1/3 krótsza.
W marinie śledzi nas sporo oczu z jachtów. Jak na tę porę roku jest tu ich dużo, a żeglarze nie śpią o tej porze, tylko… właśnie przyglądają się nocnemu wejściu kobiet. Ktoś kieruje nas dalej do miejsc dla gości. Dalej jest dość wąsko. Do tego przy wejściu do basenu stoi za duży jak na to miejsce jacht, utrudniający manewry. Na szczęście woda jest jak lustro, oświetlenie dobre, więc można obracać się w miejscu i niczego nie dotknąć. Jedni nadal przyglądają się z zaciekawieniem, inni podchodzą odebrać cumy. Domki, które stoją w marinie są jak nowe, z zewnątrz pięknie oświetlone i … puste.
fot.10 Bagenkop po północy
No i zmora poranka: sanitariaty, czyli prysznice z umywalką i ubikacją w jednym, otwartych jest w liczbie czterech i oblegane od rana. Wstajemy na tyle wcześnie, że nie czekamy dłużej niż… pół godziny – panowie! Ile można stać pod prysznicem?
Nysted – wiatraki, wiatraki i wiatraki, aż usnąć można.
Dopływając do portu omijamy potężne dwie farmy wiatrowe. To Nysted Havmøllepark znana również jako Rødsand I (72 turbiny) oraz Rødsand II (90 turbin) ciągnące się co najmniej kilkanaście mil. Na mapie NV Verlag Serie1 nie ma oznaczenia, że jest tam przejście dla jachtów, choć widziałyśmy dwa wpływające między wiatraki. Okazuje się, że jest na nich oznaczenie, które później wypatruję na zdjęciu, a następnie oficjalną informację w Internecie: http://www.dongenergy.com/Nysted/EN/About_the_park/Sailing/Pages/Navigation.aspx
fot.11 Wiatraki i przejście dla jachtów w Nysted Havmøllepark
W Nysted pomosty i stacja paliw są w remoncie a jachty poupychane są gęsto i ciasno w różnych miejscach poza mariną. Ktoś woła nas po polsku. To mieszkająca tu Polka zaprasza do przytulenia się do ich jachtu. W małej marinie klubowej, goście wrzucają opłatę do skrzynki po wypełnieniu druku i mogą się kąpać za dodatkową opłatą lub wykupić kartę dostępu do czynnych sanitariatów w marinie obok. Tam też jest salka poświęcona turbinom i historii budowy farmy, którą widać z pomostów i która migocze nocą do snu.
fot.12 Druczek do wypełnienia przy zapłacie Nysted
Gedser – żegnamy Danię
To nasz ostatni duński port w tym rejsie. Wchodzimy tu po sen i paliwo, które będzie nas musiało wspomóc przy przelocie do Lohme przy słabych wiatrach. Znów mamy wiatraki przez nosem, ale to znów inna farma. Nie ma czasu na zwiedzanie, tylko na kilka zdjęć portu, tankowanie i w drogę.
Takie tam na koniec:
Hot Spoty: warto zapamiętać system loginów i haseł do hot spotów (również tych „pływających”). Nie zapisałam ich (błąd!) więc cytuję z pamięci – login:guest, pasword:welcome, albo login:[nazwa portu], pasword:guest, itp. Po chwili kombinowania skojarzeń udało mi się wejść do hot spotów w trzech kolejnych portach, w których nie było kogo zapytać, albo brakowało informacji, albo były one nieaktualne. Warto się pobawić i poszukać – ot, jak z tym promem na Omø, chociażby.
Tankowanie: jeśli stacja nie jest w remoncie, to raczej działa – mimo pajęczyn i koszmarnego wyglądu. Dość często po duńsku przeczytamy, że można płacić kartą, ale w starych paliwomatach nie o kartę płatniczą z naszego banku chodzi. Takiego staruszka trzeba czule nakarmić banknotami, albo wybrać podany numer telefonu i poczekać kwadrans na ściągnięcie pajęczyn 😉
Na wodzie: farwatery są wąskie, z często płynącymi promami różnej maści. Bywają mutanty z dwoma dziobami a może dwiema rufami, które nie wiadomo w jakim kierunku płyną. Stawy na wodzie, potrafią być niepodobne do niczego, a może najbardziej do wystającego fragmentu wraku. Uważać trzeba na boje – zdarza się, że ich nie ma na mapie albo odwrotnie. Generalnie są mało widoczne, bo to cienkie tyczki, tak popularne w całej Skandynawii. Szczególnie dokuczliwe są „kardynałki”, które zgubiły czubek. Czasem, taką chudzinę na prawdę ciężko wypatrzeć.
Wrażenia po powrocie: na pewno tam wrócimy!