Opowieści zimową porą

0
605
Za zgodą Jerzego Kulińskiego.
 
Moje jeże śpią w zgrabionych w kopiec liściach przydomowego ogródka. Andrzej Colonel Remiszewski nie tylko nie śpi, ale usilnie stara się, aby Czytelnicy SSI nie zapadli w stan zimowej hibernacji, abyście przygotowywali się duchowo i fizycznie do kolejnego sezonu żeglarskiego.
Przykład Robina Knox-Johnstona doskonale nadaje się do takiej mobilizacji. Wspominki dają asumpt do przemyśleń, do podgrzewania zapału i niecierpliwości.
A skoro tak – to czy już zabraliście się do kameralnych prac przy waszych łódkach i ich wyposażeniu?
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
——————————————————–
Słońce na chwilkę zabrało pierwszy śnieg z naszego parkingu. Zrobiło się cieplej. Ale tak ogólnie jest chłodno i wietrznie. No cóż – idzie zima.
Inaczej, niż blisko ćwierć wieku temu, w słonecznym styczniu, kiedy trafiłem na wielką wystawę jachtową w Londynie. Przez tydzień poznawałem setki wystawionych jachtów, oferty producentów i usługodawców. Dominujące wrażenie, po za niezwykłą obfitością wszystkiego, co dla Polaka z kraju w pierwszym roku transformacji wciąż było szokujące, otóż dominujące wrażenie, to SOLIDNOŚĆ I DBAŁOŚĆ O SZCZEGÓŁY. To dla człowieka przyzwyczajonego do dyktatu producenta, do ówczesnej bylejakości wytworów rodzimych stoczni, fabryk domów, butów, wszystkiego, było szokiem jeszcze większym, niż wspomniana obfitość.
Ale inne zdarzenie z tej wystawy pozostanie mi na całe życie w pamięci. Wszyscy oficjele na targach, organizatorzy, personel, wystawcy i oficjalni goście, nosili na piersiach identyfikatory. Zawierały one pompatycznie wymienione tytuły, stanowiska, nazwy firm. Także mój identyfikator, małej mróweczki na imprezie, zawierał z dziesięć słów. Tylko jeden, jedyny człowiek, na plakietce miał po prostu imię i nazwisko.
ROBIN KNOX-JOHNSTON
obraz nr 1

 

Żadne tytuły, funkcje i stanowiska nie były potrzebne. Każdy z dziesiątków tysięcy gości i zwiedzających, po przeczytaniu tych trzech słów, wiedział wszystko!
Kiedy w końcu lipca 1968 roku Leonid Teliga wypływał z Fidżi w swój najdłuższy etap rejsu na „Opty” – Robin Knox-Johnston był już od półtora miesiąca w morzu. Długie 165 dni później, Teliga, który z politycznych względów nie mógł zawinąć, ani do Australii, ani RPA, dobijał do portu w Dakarze, bijąc pochodzący jeszcze z XIX wieku rekord samotnego pobytu w morzu non-stop Bernarda Gilboya. Nie wiedział, a polska propaganda żeglarska do dziś dnia o tym wspomina niechętnie, że w tamtym momencie obaj byli pokonani przez co najmniej dwóch nowych: Bernarda Moitessiera i Robina Knox-Johnstona.

Jak do tego doszło? Natychmiast po głośnym na cały świat wyczynie Francisa Chichestera, który opłynął samotnie Ziemię z jednym tylko postojem w Sydney, „The Sunday Times” ufundował nagrodę Złotego Globu dla żeglarza, który pierwszy opłynie świat samotnie bez zawijania do portu. Zdecydowało się wystartować kilku żeglarzy, więc ustanowiono jeszcze nagrodę 5000 funtów dla zawodnika, który dokona tego w najkrótszym czasie.

Pierwszym i jedynym, który wypełnił wszystkie wymogi, okazał się Robin Knox-Johnston na jachcie „Suahili”. Niespełna dziesięciometrowy drewniany kecz dokonał tego w czasie 313 dni. Dla porównania: dziś rekord jednokadłubowca w żegludze samotnej wynosi 78, a na wielokadłubowcu 57 dni samotnie i 45 dni z załogą wieloosobową – tyle, że dziś nie ekscytujemy się maksymalną długością samotnego przebywania w morzu, a raczej obalaniem wciąż nowych barier prędkości.

To pokazuje, jak wiele się przez te lata zmieniło. I Teliga i Knox-Johnston płynęli na małych drewnianych jachtach, z bawełnianymi żaglami, na długich odcinkach pozbawieni silnika, energii elektrycznej, łączności. Oczywiście o żadnej elektronice nawigacyjnej nie było mowy, EPIRB-ach, prognozach pogody i routerach, odsalarkach wody, liofilizowanej żywności, oddychającej odzieży, ruchomych balastach, kevlarach, carbonach i dynemach… Dziś rekordziści pływają na jachtach trzykrotnie dłuższych, wielokrotnie szybszych, doskonalszych.
Ale ocean pozostał ten sam. Knox-Johnston bijąc oceaniczne rekordy w ostatnich dwudziestu latach, startując w emerytalnym już wieku w Velux 5 Oceans spotkał takie samo morze, jak wtedy na „Suahili”.

Ocean był taki sam także ćwierć wieku wcześniej, gdy zimą 1942/43 roku, na jachcie „Legh II” samotnie opłynął świat Argentyńczyk Vito Dumas. Rejs jest stosunkowo mało znany. W Polsce opisał go Julian Czerwiński w Miniaturze Morskiej „Samotnie przez Roaring Forties” wydanej w roku 1960 (do dziś można odnaleźć pdf na chomikuj.pl), potem znalazł się w książce Andrzeja Urbańczyka. Rejs podczas wojny był możliwy tylko pod neutralną, argentyńską banderą, a prekursorską trasę przez „Ryczące Czterdziestki” zdeterminował punkt startu i mety oraz tocząca się na północnej półkuli wojna. Vito Dumas umarł w roku 1965, zanim jeszcze, niejako w ślad za nim, historycznego wyczynu dokonali Francis Chichester i Alec Rose. Autor Julian Czerwiński, Wydawnictwo Morskie 1960.

Ocean trwa, a i Knox-Johnston nie zmienia się. Coraz bardziej siwy, dźwigający ciężar dziesiątków zaszczytów, tytułów honorowych i odznaczeń, z długą półką wypełnioną dziennikami jachtowymi ze swych rejsów, wciąż jest skromnym, bezpośrednim i uprzejmym dla wszystkich człowiekiem. Od lat nie musi nikomu niczego udowadniać, za to zawsze jest chętny do pomocy, otwarty na rozmowę i zaangażowany we wciąż nowe projekty. I, już po siedemdziesiątce, wciąż żegluje, udowadniając, że jest to, nawet w „wyczynowym” wydaniu, zajęcie dostępne dla każdego.
Mikołaj Gogol powiedział: „Prawdziwa wielkość ubrana jest w prostotę”. Dodajmy tylko, że prostota sir Robina nie ma w sobie nic z prostactwa. Chciałoby się mieć wokół więcej takich osób. Nie tylko w żeglarstwie.
Colonel
1 grudnia 2013
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
 

Komentarze