Za zgodą Jerzego Kulińskiego
Święta prawda, dokładnie tak było! Podczas tej lektury naszło mnie wspomnienie nieustannego halsowania z Gdańska do Holtenau przez 7 dni i 7 nocy. W tym półtora doby halsowania „schronieniowego” pod osłoną Bornholmu, a następnie wrzaski załogi enerdowskiego kutra pograniczników, którzy pilnowali abyśmy podczas uporczywie prowadzonej halsówy nie przekroczyli ichnej kreski na wodzie. I ten luz w Holtenau i te zakupy w wolnocłowej strefie kilońskiego NOK. Andrzej Colonel Remiszewski przywołuje atmosferę żeglowania w tamtych latach. Wy się nie śmiejcie – to były wtedy dla nas te prawdziwe Horny. Nie takie dzisiejsze jednotygodniowe samolotowowo – przesiadkowe dookoła Cabo de los Hornos.
Dobrze prawi Colonel !
Postawcie kolejkę zanim mu wątroba zaprotestuje.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
——————————–
Biskaje, Horn – to nazwy, które wśród żeglarzy są wciąż otoczone legendą. Legendą tak mocną, iż określenia te stały się synonimami trudnej, niebezpiecznej, czasem bohaterskiej żeglugi. Stało się tak w czasach, kiedy nie znaliśmy ich osobiście, kiedy można było o nich jedynie poczytać w literaturze marynistycznej albo dziennikarskich (rzadkich zresztą) reportażach z naszych statków.
Potem Horn i Biskaje zaczęły pojawiać się w żeglarskich relacjach. Najpierw Vito Dumas (było o nim w odcinku 3, tu: http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2377&page=15), potem małżeństwo Smeetonów – „Wystarczy raz”. Nie wystarczyło im, ich „Tzu Hang” wywracał się dwa razy. Przeżyli, poradzili sobie, powstała ciekawa książka pod takim właśnie tytułem (Smeeton Miles „Wystarczy raz” z angielskiego przełożyła Maria Moszkowska-Kozakiewicz, Wydawnictwo Morskie 1975). Nie pamiętam dokładnie, kiedy, chyba w drugiej połowie lat 70-ych, odwiedzili także Gdynię i Sopot.
Pierwsze próby oceaniczne polskich jachtów po drugiej wojnie światowej: to nic, że rejs do Ameryki mógł skończyć się w Afryce. Biskaj zaliczony!
Potem były wyczyny Chichestera, Rose’a, „Golden Globe”. Czytaliśmy skromne notatki prasowe, oglądali jeszcze skromniejsze migawki telewizyjne, potem kupowali relacje książkowe. W międzyczasie pojawiły się: „Polonez”, „Euros”, „Konstanty Maciejewicz”, „Otago” „Copernicus”. Kolejne polskie jachty wychodziły na ocean, niektóre mijały te magiczne miejsca. Od pewnego momentu można było coraz łatwiej powiedzieć: „A ja to znam takiego jednego, co zna tego, co był jachtem na Biskajach”.
Ogromna większość polskich żeglarzy nie miała jednak szans na dalekie wyprawy, choć paradoksalnie, chyba łatwiej było wyrwać się dookoła świata przez trzy przylądki albo do Arktyki, niż na wczasowe pływanie po Karaibach albo Morzu Śródziemnym. Taka cecha ustrojowa.
Każdy jednak może mieć swój Everest albo swój Biskaj, czy Horn. Na czym polega specyfika Zatoki Biskajskiej? Szeroko otwarta ku zachodowi, z gwałtownym wypłyceniem z oceanicznej głębi, do europejskiego szelfu. Fala wchodzi w nią, piętrzy się na krawędzi szelfu (są tacy, co twierdzą, że wyraźnie odczuwa się po zachowaniu statku przejście izobaty 300 metrowej), odbija w różnych kierunkach od wybrzeży, ulega interferencji, skotłowaniu. Robi się wysoka, stroma, nieprzewidywalna. Do tego silne lub wręcz huraganowe wiatry z kolejnych niżowych układów, które rodzi Północny Atlantyk. Przejście kilkuset mil od Ushant do Finisterre wymaga mniej więcej tygodnia. Przez ten czas jest niemal pewne spotkanie z kolejnym, nadciagającym od zachodu sztormem.
Satelitarne zdjęcie Zatoki Biskajskiej za Wikipedią
.
Wychodzimy jachtem z Basenu Jachtowego im. Mariusza Zaruskiego w Gdyni. Zaraz po lewej długi falochron portu gdyńskiego. Pogoda niezła, fala niby niewielka, a tymczasem jachtem rzuca w dziwaczny sposób. Mechanizm zjawiska jest dość podobny do tego biskajskiego. Zatoka wypłyca się z kilkudziesięciu do kilkunastu, a nawet kilku metrów. Fale odbijają się od półtoramilowej długości betonowych falochronów, robią się krótkie, wysokie i strome. Jachtem zaczyna rzucać w nieprzewidywalny sposób, jeśli do tego wieje słabo, to takielunkiem tłucze, a z pewnością stłucze się w kambuzie wszystko, co niedoświadczona załoga pozostawiła niezabezpieczone. Czasem, zanim jeszcze strawersujemy tor podejściowy do głównego wejścia portowego, już na relingu wisi rządek oddających hołd Neptunowi.
A jak to jest przy Hornie? Można powiedzieć o pewnych podobieństwach. Rozpędzone wokół globu, sztormowe wiatry (przypomnijmy, że to analogiczne szerokości jak Północny Atlantyk). Wiatry wpadające w dyszę między dwoma kontynentami, między łańcuchami górskimi Andów i szczytów Półwyspu Antarktycznego i tam jeszcze przyśpieszające. Ogromne, niczym niekrępowane fale pędzą na kilkukilometrowych głębokościach, by natrafić na podwodne wzniesienia, zwieńczone archipelagami Szetlandów Południowych, Falklandów, Georgii… Dziś statki wycieczkowe oraz jachty „pokonują” Horn wychodząc ze schronienia w Kanale Beagle, podpierając się precyzyjnymi prognozami, satelitarną łącznością. Kiedyś trawers Hornu wymagał pokonania oceanu, i to zarówno przed jak i po. Wielomiesięczna żegluga w sztormach powodowała, że Horn był, już tylko i aż zarazem, ukoronowaniem takiej podróży. Nie było sposobu ominięcia złej pogody, nie było sposobu ominięcia wyczerpania załóg i osprzętu. Czasem kosztowało to tygodnie halsowania, czasem po tych tygodniach można było wrócić do punktu wyjścia. Nie przypadkiem Horn był takim żeglarskim Mount Everestem.
Cieśnina Drake’a za Wikipedią
.
Wróćmy na nasze podwórko. W kolejnych sezonach odrobiliśmy swoje lekcje, także „gdyńskiego Biskaja”, odrobiliśmy godziny pracy społecznej w klubie, tygodnie stażu morskiego. Pojawia się szansa udziału w rejsie „na Zachód”. Zabiegi w klubie, oczekiwanie na paszport, wizy, załadowanie jachtu zapasami na kilkutygodniowy rejs (brało się wszystko, łącznie z pieczywem, nabiałem i „zielskiem”). Wreszcie wychodzimy. Odprawa groźnego Pana Bosmana w budzie na główce falochronu, odprawa WOP, celnicy, ruszamy. Teraz kolejny port MUSI ++być tym „zachodnim”, paszporty są jednorazowe i wejście choćby do Władysławowa niechybnie skończy się „powrotem z zagranicy”.
Jak zwykle bywa, wieje z zachodu. Ciężko załadowany jacht, po obejściu cypla helskiego odchodzi w morze, by ominąć akwen zamknięty, sięgający aż po Juratę i zaczyna mozolnie halsować ku zachodowi. Załoga choruje, pełni jednak wachty, a tu niż za niżem. Po kilku dniach Bornholm. Weszłoby się na parę godzin dla odetchnięcia… nie można. Brak wiz, nawet gdyby Duńczycy – ludzie morza to zaakceptowali, „ucho i oko w załodze” miałoby zbyt wiele do sprawozdawania po powrocie.
Po kilku dniach, może tygodniu halsowania Arkona już blisko. I wtedy kolejny niż przekształca się w sztorm. Zarefowane żagle i tak drą się, załoga już nie chorująca, ale wymęczona, szyje je na okrągło. Noc sztormowania, w deszczowym świcie gaśnie powoli latarnia, która była przed nami dobę temu. Czasem zdarzało się, że trawers Arkony trwał dobę, czasem dłużej, niemal zawsze kosztował sporo wysiłku. Następnego dnia wreszcie jesteśmy już za magicznym przylądkiem. Nagle wiatr się zmienia, zamiast hamować, zaczyna nas popychać. Po prawej ręce ten „Zachód”, po lewej trochę mniej „zachodni”. Białe klify wyspy Møn. Następne kilkanaście godzin mija nie wiadomo kiedy. Darmowy prysznic w Holtenau. JESTEŚMY NA ZACHODZIE!
Tak to każdy miewa swoje Biskaje i swoje Horny. Dziś, na lepszych jachtach, z doskonałymi prognozami i przede wszystkim w normalnym kraju Grupy Schengen, także i nasz bałtycki Horn stał się jakby mniej groźny i bardziej zwyczajny.
11 stycznia 2014
Colonel
——————————————
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
Źródło: www.kulinski.navsim.pl