Aby zachować bezstronność zacznę od czarterodawców. Oj mają oni mają z tymi pożal się Neptunie, żeglarzami. To podrą żagle, to skrzywią jarzmo steru, to zgubią miecz albo po prostu, przepraszam za kolokwializm, zarzygają jacht. Ale nie są tu bezsilni, bo mają w ręce kaucję. Zawsze to coś.
Co innego czarterobiorca – szuka w internecie, czyta piękne reklamy firm, czasem zasięgnie języka na jakimś forum, ale to wszystko. Podpisuje umowę, wpłaca zaliczkę a potem resztę i spotyka się ze swoim „szczęściem” dopiero przy pomoście. To spotkanie przebiega różnie, na ogół bez wstrząsów lub z malutkimi przepychankami, jeśli wynajmujący zna się na rzeczy lub jest bardzo wymagający. Ale czasem powieje grozą jak to się zdarzyło mojemu przyjacielowi. Napisał o tym do mnie a ja postanowiłem sprawę nagłośnić bo ociera się o zagrożenie zdrowia a nawet życia. O tym za chwilę ponieważ teraz muszę się cofnąć do wydarzeń sprzed kilku lat, kiedy dobiegały prace nad ustawą liberalizującą przepisy dla żeglarzy. Była to liberalizacja częściowa, bo wyznaczyła poziom 7,5 m długości jachtu, gdzie nie trzeba posiadać uprawnień do jego prowadzenia. Jest to granica dość sztuczna i Ministerstwo Infrastruktury miało przez pewien czas pomysł odpuszczenia bardziej żeglarzom uprawiającym jachting na własnych jachtach, natomiast zaostrzenia przepisów dla jachtów i kapitanów tzw. komercyjnych.
Pomysł jak najbardziej słuszny. Jak żegluję na swoim jachcie, dla przyjemności, to wara od dyktowania mi jak on ma wyglądać i jak ma być wyposażony. Ale jak muszę wynająć jacht lub kapitana ( lub i to i to) aby powierzyć mu życie moje i mojej rodziny to muszę mieć świadomość, że ustawodawca wyznaczył standardy.
Ku mojemu i nie tylko mojemu zdumieniu część środowiska liberatorów podniosła larum pod hasłem, że żeglarstwo jest jedno i nie wolno go dzielić. Motywy pozostawiam tu bez komentarza. Rozpętała się dyskusja nad definicją jachtu komercyjnego (kapitana) na wzór ile diabłów mieści się na główce szpilki. A sprawa jest przeraźliwie prosta: masz jacht, zapraszasz przyjaciół, znajomych, zakładacie kasę jachtową do której wszyscy wpłacają na żarcie, paliwo i opłaty portowe i koniec. Ani złotówki więcej. Prowadzisz rejs nie pobierając opłaty pod żadnym pretekstem, jesteś jachtsmenem, przyjemniaczkiem.
Każde odstępstwo to już komercja. Z nieznanych powodów Ministerstwo zaniechało prace nad tym projektem i do dzisiaj panuje cisza w eterze.
Bezpieczeństwo żeglarzy korzystających z czarterów jachtów wymaga zrealizowania tych planów. W całym świecie żeglarskim, jaki stawialiśmy sobie za wzór w walce o liberalizację, takie rozróżnienie w przepisach istnieje a poprzeczki postawione są naprawdę wysoko. To chyba przeraża osoby siedzące jakby okrakiem na barykadzie. Efekt – zdarzają się sytuacje naprawdę groźne a nawet jeden tragiczny wypadek to aż o jeden za dużo.
A teraz co takiego się wydarzyło?
Otrzymałem bardzo znamienny w treści list od osoby absolutnie kompetentnej w żeglarstwie. O Piotra dokonaniach w budowie jachtów pisałem w Jachtingu i materiał ten wisi też na mojej stronie internetowej: „Pasjonaci żeglarstwa„
Oto treść listu, sami osądźcie:
Właściciel firmy – na prośbę zainteresowanego – przesyła mailem profesjonalnie sporządzoną ofertę czarteru wraz ze zdjęciami jachtu, jego wyposażenia, z opisem technicznym, kusi nawet znacznymi rabatami. Po wpłaconej zaliczce troskliwie zapewnia o nienagannym stanie technicznym czarterowanych łodzi, ba! dodatkowo – tak w ramach dobrze pojętej współpracy – przyjmuje rolę przewodnika po Wielkich Jeziorach Mazurskich, polecając dogodne trasy wodne i ciekawe przystanie. Niestety po wpłaceniu całej kwoty wynikającej z umowy czarteru kontakt z Panem urywa się bezpowrotnie.
Tak było również w moim przypadku. Wraz z rodziną i znajomymi (12 osób, w tym seniorzy po średnio 75 lat) postanowiliśmy wyczarterować dwa z pozoru luksusowe jachty – model Twister 36. Po przybyciu do mariny na dzień dobry był problem z odnalezieniem osoby reprezentującej ową firmę, żeby odebrać kluczyki do jachtów, podpisać jakikolwiek protokół zdawczo – odbiorczy, czy domówić szczegóły czarteru. Okazało się, że owa firma ma swoje biuro w starym, obdrapanym, drewnianym domku, znajdującym się na wjeździe do mariny. Oczywiście drzwi były zamknięte, a właściciel nie odbierał telefonów. Dopiero po kilkunastu minutach pojawił się pracownik firmy, który poinformował nas, że jeden z jachtów ma złamany maszt (sic#1!) i będzie naprawiany przez co najmniej dobę. Jechaliśmy ponad 300 km po to, żeby dowiedzieć się, że zapłacony przez nas jacht nie nadaje się do użytku. Po dłuższych negocjacjach przedstawiciel owej firmy zaproponował nam jacht zastępczy. To, że znacznie odbiegał on od standardu, za który zapłaciliśmy, było do przewidzenia, ale ważniejsze jest to, że jacht zastępczy nabierał wody i wypłynięcie w dalszy rejs było niemożliwe. Na drugi dzień ok. godziny 20:00 (sic#2!) pracownicy owej firmy podstawili nam „naprawionego” Twistera 36 – jednostka bez numeru rejestracyjnego, bez nazwy, bez wskazania portu macierzystego, bez dokumentów ubezpieczenia, bez protokołu zdawczo – odbiorczego, formalnie rzecz biorąc „łódka – widmo”, za to z widocznymi gołym okiem usterkami:
1/ maszt trymowany w taki sposób, że pomiędzy topem, a piętą strzałka ugięcia była większa od grubości masztu (około 12 cm) oraz pochylony na jedną burtę o około 15-20°.
2/ wanty na przemian luźne lub za wiele wybrane, zamienione i krzyżujące się z top wantami. Wyglądało to tak jakby maszt ten naprawiał ktoś kto pierwszy raz stał na jachcie.
3/ brak kontr, nakrętek na ściągaczach want (w każdej chwili ściągacz miał prawo się rozkręcić – nie jedna tragedia na morzu z tego tytułu powstała).
4/ przełamane (zagięte) ściągacze want – utrata plastyczności gwintu pewna.
5/ luźne mocowanie want do pokładu (jedna z want kolumnowych została zamocowana w następujący sposób – opętnik przechodził przez pokład z imitacji TEAK, warstwa laminatu nie określonej grubości, warstwa pianki, warstwa laminatu – tu już bardzo chudziutko (jakieś 3 mm), jedna nakrętka M 12 bez podkładki przykręcona do 3 mm laminatu, druga z podkładką (to wszystko miało utrzymać naprężenia na wyrwanie wanty kolumnowej masztu, który ma około 14 mb, waży kilkadziesiąt kg, poddany jest siłą działania ściskającej i skrętnej – żagle o powierzchni 65 m²).
6/ widoczny wyciek oleju z kolumny steru hydraulicznego, który naprawiano poprzez zawiązanie krawatami gąbki na wspomnianej kolumnie. W trakcie prób jachtu sternik zniszczył markowe ubranie na tym jachcie – od tamtej pory wykorzystywany był tylko jeden szturwał, ten nie cieknący.
7/ suw klapa zejściowa do kabiny jachtu otwierała się dopiero przy pomocy drugiej osoby.
8/ ba! nie mieli na wyposażeniu nawet zwykłego bosaka, który musieliśmy zorganizować na własny koszt.
Po zwróceniu przez nas uwagi na powyższe uszkodzenia, bosman (zapewne w porozumieniu z przedstawicielem owej firmy) zabrał się za naprawę tego, co się dało. Trwało to co najmniej do północy, po czym resztę naprawy przełożył na dzień następny (trzeci dzień naszego urlopu!). Po zapewnieniach bosmana, że wszystko jest już w porządku, wypłynęliśmy na silniku na jezioro Mamry. Jednak już pierwsza próba postawienia masztu ujawniła, że wanty dalej były tak luźne, że można było wyciągnąć je ręką wraz z mocowaniem pokładu jachtu (sic#3!). Kilkanaście razy próbowaliśmy się skontaktować z właścicielem owej firmy – niestety bezskutecznie. Dopiero jak zadzwoniliśmy z innego numeru telefonu, właściciel łaskawie go odebrał. Ustaliliśmy, że wracamy do macierzystego portu i na drugi dzień (dla nas czwarty dzień urlopu!) o godzinie 8:00 rano podstawią nam kolejną (trzecią!) jednostkę zamienną. W rezultacie pracownik zjawił się na kei o godzinie 10:30 i sam nie wiedział jaką łódź otrzymamy w zamian i kiedy miałoby to nastąpić.
Widząc, jak owa firma działa, rozwiązaliśmy umowę czarteru z winy firmy czarterującej. Oczywiście opłaty czarterowej nam nie zwrócili. (podkreślenie moje).
Stwierdzonych usterek, dyskwalifikujących jacht do żeglugi było znacznie więcej, ale przytoczone wystarczająco naświetlają sprawę.
Opis dotyczy firmy o nazwie MARINARA z Wilkas. Problem nie jest jednostkowy, nieszczęścia przytrafiły się kilku innym osobom. Zwalenie masztu, spadnięcie bomu itp. Przyjaciel oddał sprawę do sądu i chyba zawiadomi prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa poprzez narażenie życia lub zdrowia. Uważam też, że opisana sytuacja wymaga zdecydowanej reakcji ustawodawcy aby nie doszło do tragedii.
Jestem zmuszony przedstawić sprawę jednostronnie, ponieważ firma nie reaguje na prośby o ustosunkowanie się do tego listu.
Nie wszyscy się orientują, że lokowanie pieniędzy w jachty do czarteru daje dość wysoki zysk, sięgający nawet 15 % w skali roku ( a sezon przecież krótki w Polsce). Jeśli do tego zbudujemy jacht dobrej marki w stodole, ograniczając nakłady do minimum a cenę czarteru ustalając na poziomie jachtów stoczniowych to zysk może przekroczyć i 20 %. Takiego jachtu, bez znaku CE, do obrotu wprowadzić nie można ale spokojnie można ludziom wciskać w czarter. A to oznacza, że coraz więcej ludzi zacznie szukać zarobku za wszelką cenę na tej drodze.
Zwrócę uwagę Ministerstwa Sportu i Turystyki oraz Ministerstwa Infrastruktury na ten materiał, może coś dobrego dla bezpieczeństwa żeglarzy się wydarzy. Miejmy nadzieję.
Nie mogę na koniec nie wbić szpilki naszemu kochanemu Związkowi, rzekomemu obrońcy interesów żeglarzy. Poszkodowany na prośbę o pomoc i wsparcie skierowaną do Związku (ale się wybrał!) został odesłany do Ministerstwa Infrastruktury.
Zbigniew Klimczak
Za zgodą: http://www.przewodnikzeglarski.pl