Za zgodą Jerzego Kuińskiego
Niewolnik z pokładu „Herkulesa”
Życie niesie przedziwne przypadki… Nie mając nic do zrobienia udałem się na 22. Międzynarodowe Targi Bursztynu, Biżuterii i Kamieni Jubilerskich AMBERIF (2015).
Bursztynu na wystawie tyle, że aż powszednieje. Ożywiłem się na widok bursztynowego modelu żaglowca. Zwykle modele żaglowców, wykonane z tego tworzywa są bardzo toporne – ten był (jest), delikatny, subtelny, zwiewny i po prostu piękny. Wdałem się w rozmowę z pochodzącą z Dusseldorfu obsługą stoiska firmy GERMAN AMBER – Marcel Querl.
Okazało się, że jest to bardzo dokładny model żaglowca, wykonany przez, modelarza Artura Schlegge w skali 1 : 50, na podstawie oryginalnych rysunków i przedstawia stateczek „Richard II” zbudowany w 1912 roku, w Tolkmicku! – w szkutni, której właścicielem był Heinrich Modersitzki, dla armatora i szypra Andreasa Lingnera z Tolkmicka (Tolkemit). Model wykonany jest z pochodzącego z Królewca bursztynu, kości słoniowej i złota (łańcuch kotwiczny i okucia imitujące mosiądz). Waży cztery kilogramy i kosztuje 22 000 euro.
Stateczek przedstawia sobą duży żaglowiec typu „galeasslomme” o dwu masztach, z bardzo długim bukszprytem, szkutę, otaklowaną jako szkuner – kecz gaflowy. Lomma otrzymała nazwę po Richardzie, synu Andreasa i posiadała długość całkowitą 20,35 m, szerokość 6,76 m, 250 m2 żagli (od 1940 170 m2), a od 1940 silnik wysokoprężny o mocy 70 KM, załogę stanowiły 2-3 osoby, kadłub wykonany był z drewna dębowego na zakładkę, posiadał dwa boczne miecze na rufowych żurawikach bączek.
Towarowy żaglowiec „Richard II” był ostatnim z 17 towarowych żaglowców zbudowanym w tej stoczni; pływał po Zalewie Wiślanym (Frisches Haff) do 1945 roku i w ostatni rejs z tych akwenów odpłynął z Piławy (Pillau) – obecnie Bałtijsk, z rodziną armatora (od 1924 Richarda Lingnera) i uciekinierami z Prus Wschodnich, do Niemiec (45 osób). Tam w Kilonii, w 1950 roku został przebudowany tracąc całkowicie swoje emploi. W 1958 zmienił armatora i, w 1962 ponownie zmienił armatora oraz nazwę, i niestety, w 1968 spłonął.
.
DAWNE CZASY NA ZALEWIE WIŚLANYM
„Lomme”, to ogólnie łódź rybacka długości do siedmiu metrów z jednym, lub dwoma masztami używana w XVIII w. na Zalewie Wiślanym. Jak zanotował, urodzony w Tolkmicku, gdański dominikanin, Szymon Gronau (+1529), Tolkmicko w 1456 roku posiadało 58 łodzi rybackich. Większe, pełnych kształtów, z pawężową rufą i z żurawikami, i z bączkiem na nich oraz bocznymi mieczami były szeroko wykorzystywane na Zalewie do celów handlowych. W drugiej połowie XIX wieku pływały też jednomasztowe „lommejachty”, które dzięki wysokiemu takielunkowi odznaczały się dobrymi właściwościami żeglarskimi. Na przełomie XIX i XX wieku przedrostek „galeas-„ rozszerzył to pojęcie lomme na duże, dwumasztowe (szkunery), żaglowce towarowe żeglujące także na Bałtyku i Morzu Północnym.
Tolkmicko jako miasto lokowano na prawie chełmińskim w 1296 roku. Od 1509 do 1724 starostwo tolkmickie było własnością magnackiego, polskiego, rodu Działyńskich. W 1840 powstał tu pierwszy warsztat szkutniczy Petera Wellma. Obecny port zbudowano w 1862 roku, a już w następnym zaczęły działać szkutnia Gottfried Modersitzki i niebawem szkutnia Lingner – kołki (nagle) dla nich odkuwała kuźnia Sarkowski, żagle szyła żaglownia Steinke, zaś kotwice, łańcuchy i okucia dostarczały f-my Kolberg i Beuth. Wykształcił się typ żaglowca „Tolkemiter Lommen” – „lomme z Tolkmicka”. Niebawem w 1883 roku Tolkmick stał się portem macierzystym dla 120 żaglowców, a w 1890 roku było już ich 160, i stał się jednym z większych centrów żaglowców towarowych w Europie. Kroniki notują, że mieszkało tu wówczas 78 armatorów, 47 szyprów, 29 żeglarzy i 11 nurków (przy pomocy nurków z morza wydobywano potężne, kilkutonowe, głazy).
Tutejsze statki woziły ładunki do Ustki, Kołobrzegu, Szczecina, Wismaru, Rostoku, także na Bornholm, do Kłajpedy i na Zalew Kuroński – jedna czwarta mieszkańców utrzymywała się z żeglugi, inni zajmowali się rybołówstwem, 95 procent społeczeństwa liczącego 2847 mieszkańców było katolikami (r. 1885) – po Reformacji starostwo tolkmickie było katolicką enklawą. Zimą żegluga zamierała. Dzisiaj chociaż pozostały tylko zgliszcza szkutnia Modersitzki dalej obchodzi okrągłe rocznice swego powstania.
DZIWNY ZBIEG OKOLICZNOŚCI
Traf chciał, że przygotowując się na spotkanie z – jeszcze przedwojennym harcerzem-wodniakiem – panem Wernerem Feliksem Rzeźnikowskim (rocznik 1920) z Kościerzyny, który w obozie KL Stutthof spędził lata 1943-45 (nr „P 19 384”) i właśnie miał promować książkę na ten temat zajrzałem na stronę Muzeum Stutthof i tam znalazłem wykaz książek o obozie. Zakupiłem kilka, w tym pana Alfreda Jana Paruszewskiego (rocznik 1924) – o frapującym tytule: „Niewolnik pod żaglami” – który skierowany do pracy przymusowej na Zalewie Wiślanym pływał na żaglowcu „Herkules” od marca 1943 do kwietnia 1945, i który to był podobny do żaglowca „Richard II”.
Pan Alfred wychował się w rodzinie wodniaków u ujścia Narwi w Nowym Dworze Mazowieckim, gdzie pracował w firmie „Johannes Ick Weichsel Schiffahrt” („Żegluga Wiślana”) z Płocka i w czasie okupacji osiągnąwszy wiek osiemnastu lat – z Generalnego Gubernatorstwa – został skierowany do pracy przymusowej w Rzeszy. Wspomnienia opisane są wartko, barwnie i ze swadą, wręcz z talentem. Ale oddajmy mu głos w części tyczącej żeglowania.
WSPOMNIENIA KANAKI
[w Elblagu] „(….) Szyper, który kupił starszego kolegę zaprowadził go na posiłek (…). Natomiast mój [Josef Wulf] (…) poprowadził mnie na dworzec kolei Nadzalewowej (…) pojechaliśmy do Tolkmicka, skąd pochodził. (…) Wysiadając spostrzegłem port, a w nim masę masztów (…). Poprowadził mnie do portu i pokazał stojące w porcie żaglowce. (…)
Spałem na dnie łajby (…). Schiff, czyli żaglowiec był długą, 70 metrową barką [w innym miejscu podaje 50 m?- też dużo?], mającą szerokości jakieś 4 metry. Posiadał dwa maszty, grot i bezan oraz maszt na dziobie zwany kliwer–baum [bukszpryt], na którym były dwa żagle zwane kliwrami. Był też żagiel foka, co dawało razem pięć żagli. Była to stara łajba [potomkowie szypra uważają za najpiękniejszą na Zalewie] z bocznymi mieczami po obu stronach, spuszczanymi kolejno przy halsowaniu. Żeby pociągnąć to diabelstwo, trzeba było mocnych ludzi. Miałem okazję zapoznać się z tym już podczas pierwszego rejsu, gdyż wpłynęliśmy do Nogatu. (…) łajba miała 500 ton [przesadził?] wyporności, ale nigdy nie była ładowana do pełna (…) im więcej miała ładunku tym więcej mieliśmy pracy przy pompach.
Z reguły przewoziliśmy cegłę, którą braliśmy z Kadyn i Suchacza albo żwir, wydobywany z polnej żwirowni koło Tolkmicka. (…) Ładunek musiał być równomiernie rozłożony w całej jednostce, żeby zapobiec wyginaniu bali (…).
Jednym z małych portów rybackich, w którym byliśmy kilka parę razy z cegłą i żwirem było Fischhausen czyli Rybaki [obecnie Primorsk].(…)
Królewiec. Przypłynęliśmy do tego pięknego miasta z cegłą. Prosto z Zatoki Wiślanej wpłynęliśmy w odnogę Pregoły, po lewej jakieś spichlerze i inne składy, po prawej wielka stocznia „Schichaua” (…). Nieraz, kiedy mieliśmy ładunek cegły z Suchacza czy Kadyn do Królewca, wypływaliśmy wieczorem przed północą. Szyper szedł wtedy spać, a ja do rana stałem przy sterze, płynąc cała noc według kompasu. Rano wstawał rześki: mył się i rżał jak koń, pluskał się w wodzie, a ja, zmęczony z czerwonymi oczami, musiałem ciężko pracować przy pompie czy myciu pokładu. Nieraz miałem tego dość, ale Stutthof był tym słowem, które dodawało mi energii.(…)
Może Królewiec wróci do Polski? Myślałem sobie: piękne miasto, czyste, piękne domy i place, tyle mostów na rzece. Marzyłem, żeby tu mieszkać po wojnie. A może bym miał swoją żaglówkę pełnomorską? (…)”.
„NIE ZNA ŻYCIA, KTO NIE SŁUŻYŁ W MARYNARCE…”
„Do tego osławionego miejsca [Stutthoffu] mieliśmy jeden ładunek – cegły, podczas gdy moi koledzy przypływali tu więcej razy. Koło Kątów Rybackich wpłynęliśmy w jakąś rzeczkę [Wisła Królewiecka], wiatr mieliśmy prosto w oczy, o żadnym halsowaniu nie mogło być mowy – rzeka była zbyt wąska. Rzuciliśmy kotwicę. (…) Zrozumiałem, że on [szyper] chce abym ciągnął łajbę naprzód. (…) Krok za krokiem ciągnąłem łajbę (…) kiedy pojawiły się pierwsze powiewy wschodniego wiatru.(…) – Fok i bezan w górę! Podciągnęliśmy żagle i łajba ruszyła do przodu.(…)
Podnieśliśmy foka i bezan: znów mieliśmy wiatr, ale boczny. Stałem na przedzie (…) wiatr wzmagał się, był coraz silniejszy. Przed zmierzchem wpłynęliśmy na zatokę, ale musieliśmy już refować żagle. To był sztorm, fale były bardzo wysokie, przelewały się przez pokład.(…) Na drugi dzień koło południa dowiedziałem się, że w czasie sztormu zginęło kilku rybaków. (…) Przerzuciliśmy się na żwir z koparek, nazywany żwirem z dna rzeki. (…) Żwir braliśmy z drugiej strony Zalewu – vis a vis ujścia do Bałtyku i portu Pillau.
Noc była spokojna, lekki wietrzy północno zachodni wypełniał płótno żagli. (…) Nad ranem podniósł się większy wiatr (…), zwinęliśmy ref, skróciliśmy żagle. Ściągnąłem kliwry, wiatr wzmaga się z coraz większą siłą, musieliśmy spuścić grota. Płynęliśmy na zrefowanym bezanie, czyli żaglu tylnym. Coraz większe fale przelewały się po pokładzie. Wulf (…) rzucił mi koniec linki, krzycząc, żebym się przywiązał, bo fale mogą mnie zmyć z pokładu. Byliśmy obaj mokrzy, ja stałem przy sterze i linami bocznymi pomagałem sobie przy sterowaniu. Nagle wpadliśmy w wylot morza, gdzie olbrzymie fale wpadały cieśniną na Zalew. Wolf nie wytrzymał nerwowo, ukląkł na pokładzie i dalej wykrzykiwać: – Gott! Meine Frau, meine Kinder! (…) śmiałem się do rozpuku.(…)
– Ja chcę takiego chłopca, ja chcę marynarza – usłyszałem szept Heli.(…)
Szybko spuściliśmy grota, a ja kliwry i tylko na foku i bezanie wpływaliśmy w rzekę. Wody Pregoły wolno płyną do Zalewu. Pomimo zmniejszonego płótna raźno płynęliśmy w górę rzeki.( …) Wiatr był teraz silniejszy, podnieśliśmy wszystkie żagle i jak na skrzydłach mknęliśmy z powrotem. Ciemne chmury pokrywały niebo i w oddali słychać było grzmoty. (…) Szedł sztorm, spuściliśmy kliwry i grota, ale kiedy podpłynęliśmy pod cypel Peyse [Swietłyj] silny wiatr z północy dmuchnął z całą siłą. – Anker los! – krzyknął Wulf. (…) łańcuch , wyrzuciłem prawie cały (…) byliśmy spychani na pobliską mieliznę. (…) Zrzuciliśmy kotwicę zapasową, (…) – Zatrzymał się, zatrzymał! – krzyczał Wulf. Teraz trzeba wzmocnić bołt [bączek, łódź robocza i ratunkowa]. (…) Modliliśmy się obaj, każdy po swojemu i po raz wtóry ciągnęliśmy ostatkiem siły łódź. (…) Trzeciego dnia po południu sztorm jakby się uspokoił (…)
Taki to zawód, w którym słabsi muszą odpaść, a pozostają ci najwytrwalsi. Spójrz na moje ręce, są prawie czarne. To od lin, które palą dłonie i skóra robi się twarda, jak na byku. (…)
Nazajutrz rano popłynęliśmy do Suchacza, tam załadowaliśmy cegłę i popłynęliśmy z nią do Elbląga. (…) Obsługiwałem też żagiel fok, który przy poleceniu „dreh” [zwrot] ściągałem na przeciwną stronę, żeby złapał wiatr, kiedy musieliśmy wykonać skręt. Halsowanie żaglówką nastręcza spore trudności , zwłaszcza w tak wąskiej rzece. A cóż dopiero łajbą, która ma zanurzenie ok. 3-3,5 m i 50 m długości! Pozytywną stroną było natomiast to, że nasza łajba posiadała po obu stronach płetwy [miecze], które przy halsowaniu bardzo nam pomagały. (…) Często musieliśmy dać drogę jednostkom motorowym, które nie zważały na nasze trudności (…)
Nastały dni deszczowe, zbliżała się jesień. Coraz częściej wiały silne wiatry, przemieniające się w sztormy. Praca żaglami była coraz bardziej męcząca. Płynęliśmy z ładunkiem cegły do Pillau (…) – Idzie sztorm, trzeba refować! (…) Nie zdążyłem już jednak zluzować grota, kiedy wpadła następna zawierucha, usłyszeliśmy głośny trzask: płótno grotu od górnego bomu [gafla] pękło jakby je kto nożem ciął. Już nie czekałem dalej, szybko wyluzowałem bezana i uwiązałem ster. Razem z szyprem spuszczaliśmy grota i wiązaliśmy go. Następnie skoczyliśmy do bezana, tu zrobiliśmy podwójny ref. Spuściłem też kliwry, gdy szyper stał przy sterze; byliśmy już w centrum sztormu. Fale przelewały się przez pokład, kiedy ja szarpałem się na sztagu z kliwrami, żeby je związać.(…) Pierwszy raz uczyłem się wówczas szyć żagiel.(…)
Późną jesienią wróciliśmy do portu macierzystego w Tolkmicku. W czasie pierwszych przymrozków wyciągnęliśmy naszą łajbę na ląd (…)”
IWAN KOMMT! MEIN GOTT!
„(…) To była naprawdę harówka: całe godziny leżałem na plecach pod dnem barki i trójkątną skrobaczką oczyszczałem dno (…) Po prawie trzech tygodniach łajba była gotowa: odnowiona, świeża pachnąca farbą i smołą. W Kadynach wzięliśmy cegłę i w pierwszy rejs [1944] popłynęliśmy do Pillau, a następnie Królewca. Kiedy łapaliśmy „bejdewind”, nasza łajba „Herkules” szła jak na skrzydłach, ślizgała się po falach jak ryba. No tak przecież całe kosze muszli i porostów (…)
Gdzieś w końcu maja (…) Wulf wrócił z Kapitanatu Portu Wojennego w Pillau (…) już nie popłyniemy w żaden rejs. – Tu załadują nam paliwo okrętowe i zostaniemy pływającą bazą (…) Zabrali potem do wojska także Wulfa [chociaż miał garb] (…) Zaczęły się naloty na Królewiec (…) – Iwan kommt! Mein Gott! – szeptali. (…) Smutny koniec „Herkulesa”. (…) naszej łajby już nie było – stała wyciągnięta na mieliznę (…).”
ZAMIAST EPILOGU
Wyciągnięty na mieliznę „Herkules” spłonął. Nie mogąc opuścić portu – ze względu na zalodzenie – w Tolkmicku 26 stycznia 1945 spłonęły wszystkie żaglowce. Ostatni żołnierze niemieccy nad Zalewem Wiślanym poddali się 09 maja 1945 roku. Po wojnie dawne Prusy Wschodnie zostały podzielone między ZSRR, a Polskę. Podzielony został także, niegdyś, tak pełen żagli Zalew Wiślany (Friches Haff). Zamarła żegluga.
Jesienią 2014 roku przekazano w Tolkmicku nowy ratusz. Znalazło się w nim muzeum, które powinno nawiązać do przeszłości. Bursztynowy model szkunera „Richard II” mógłby być jego ozdobą! Miasto Tolkmicko – może także Elbląg – powinno wzorem Gdańska wyposażyć się w „statenjacht”, replikę „lommy z Tolkmicka”. Historia się nie zatrzymała się, biegnie dalej….
Tekst i zdjęcia
Wybór skrótów z książki „Niewolnik pod żaglami” i śródtytuły w niej
Mariana Lenz