Sputnikiem dookoła Ziemi – zamknięta pętla

0
713

 

Po siedmiu miesiącach błądzenia wśród wschodnich zakamarków Morza Śródziemnego, zostawiony za rufą Sputnika II ulotny ślad spienionej wody, tysięcy przełamanych fal i świecących nocą meduz przeciął się ze szlakiem, który wyoraliśmy kadłubem we wzburzonych wodach południowej Sardynii w lutym. Kiedy na początku roku odwiedzałem Cagliari w towarzystwie Marka, Pawła i Raya, deszcz i zimno wysysały całą naszą energię, zmuszając nas do skrócenia wacht przy sterze z czterech do dwóch godzin. Ostatnie kilka miesięcy nieznośnych upałów zatarły jednak we mnie wspomnienie chłodu i pozwoliły całkowicie zapomnieć o istnieniu czegoś takiego jak sztormiak. Aż do tej pory. Zbieg okoliczności sprawił, że w miejscu zamknięcia się naszej śródziemnomorskiej pętli, znów poczułem przejmujące zimno i ogłupiające zmęczenie, oraz przypomniałem sobie jakim skarbem jest oceaniczny sztormiak Henri Lloyd i autopilot, który z powodu nadmiernego wyeksploatowania przestał mnie wyręczać od wybrzeży Krety. Podczas przeskoku z Trapani na Sycylii do Cagliari na Sardynii, dwie doby przebijaliśmy się przez front burzowy, który wylewał na mnie hektolitry lodowatej wody i zmusił do pełnienia nieustanej wachty przy sterze i żaglach, bez możliwości ucięcia sobie choćby krótkiej drzemki. Kiedy Karolina z Brunem spali w suchej kabinie, towarzystwa dotrzymywał mi wyczerpany walką z wiatrem i deszczem malutki ptaszek, który ratując swoje życie pokonał strach przed człowiekiem i usiadł mi na głowie, by następnie przeskoczyć pod panel słoneczny i w taki nietypowy sposób przejechać na gapę kilkadziesiąt mil. Mimo fatalnej widoczności obydwaj wiedzieliśmy, że zbliżamy się do zielonej oazy. Zapach mokrej ziemi i roślinności wciągaliśmy w nasze nozdrza już kilkanaście mil od lądu. W bezpiecznej zatoce nieopodal Villasimius na Sardynii rzuciłem kotwicę i błyskawicznie uwaliłem się na koję, a mój mały gość, pobudzony widokiem bujnej zieleni rozgrzał mięśnie wprawiając w drganie skrzydełka i bez podziękowania wystartował w sobie tylko znanym kierunku.

 

obraz nr 1

Następnego dnia front burzowy się oddalił, ale po jego przejściu oddychaliśmy już zupełnie innym powietrzem.

– Czuję się doskonale. W końcu można normalnie funkcjonować i iść na spacer o każdej porze dnia, a Bruno nie musi się już pocić jak szczurek. – zachwycała się Karolina.

– Tak, zdecydowanie wolę taką temperaturę i lekkie zachmurzenie, bo ostatnio zacząłem już odczuwać światłowstręt i myślałem, że to wina soczewek kontaktowych, a to po prostu zbyt dużo słońca. Wygląda na to, że następuje zmiana pór roku i ostatnie piekielne upały zostawiliśmy za sobą na Gozo koło Malty.

Wyspa Gozo mimo trwających jeszcze upałów zachwyciła nas pod każdym względem. W odróżnieniu od sąsiedniej Malty ma bardziej kameralny klimat i nie spotkaliśmy tam takiej masy turystów, natomiast miejsce to jest naszpikowane atrakcyjnymi miejscami jak świąteczny keks bakaliami. Można tam znaleźć spokojne miasteczka, prehistoryczne świątynie, malownicze klify, bezpieczne kotwicowiska z lazurową wodą, podwodne groty i skalne formacje o bajkowych kształtach. Mieszkańcy wyspy są z kolei przemiłymi i pomocnymi ludźmi, których radosne uduchowienie widoczne jest przy każdym kontakcie. Szczególnym miejscem na Gozo jest Dwejra Bay, naturalne kotwicowisko o prawie idealnie okrągłym kształcie, przy którym znajduje się kilka niezwykłych cudów natury. Każdy kto oglądał filmy o piratach i ukrytych przez nich skarbach pamięta tajemnicze, podwodne groty połączone korytarzami, do których pokonania niezbędna jest umiejętność sprawnego nurkowania lub korzystanie z małej łódki. Właśnie takie miejsca znajdowały się na naszym kotwicowisku. Do jednej z grot wpłynęliśmy kajakiem niedługo przed zachodem słońca, kiedy wejście do niej było najlepiej oświetlone, a lazur wody odbijał się na sklepieniu tunelu, rozjaśniając całą komorę. Ze zdziwieniem odkryliśmy, że we wnętrzu pieczary znajduje się mała wysepka, na której kilkoro pływaków odpoczywało, popijając winko przed powrotem na stały ląd. Poza głównym wejściem, grota ma jeszcze jedno podwodne połączenie z zatoką, dostępne tylko dla  najlepszych i bardzo szczupłych nurków.

 

obraz nr 2

– To musi być to miejsce! – zawołałem.

– Jakie miejsce? – spytała Karolina

– Wszystko się zgadza! Gozo to mityczna Ogygia, wyspa położona daleko na zachodzie przed słupami Heraklesa. Wyspa o okrągłym kształcie i niedostępnych brzegach, i to właśnie w tej grocie nimfa Kalypso mogła przez siedem lat więzić Odyseusza! Nie widziałem miejsca lepiej pasującego do opisów z Odysei. Mówię ci, cała nasza wędrówka śladami Odyseusza przekonuje mnie do tego, że ta historia sprzed tysięcy lat wydarzyła się naprawdę.

Nieopodal naszego kotwicowiska znajdowało się też słynne „błękitne okno”, czyli gigantyczny skalny łuk, będący naturalną scenografią filmów takich jak „Gra o Tron” czy „Hrabia Monte Christo”. U stóp łuku z kolei można zanurkować w głębokiej na kilkanaście metrów i połączonej z morzem „błękitnej dziurze”, lub popływać w słonym jeziorze, z którego rybacy wyruszają na połowy przez wyżłobiony w skale tunel.

 

obraz nr 3

Można się zapowietrzyć i dostać czkawki opowiadając z przejęciem o wszystkich cudach tej niewielkiej wyspy. My umieściliśmy ją wysoko na naszej liście najpiękniejszych miejsc, które odwiedziliśmy i z pewnym niedosytem zostawiliśmy ją za rufą, ruszając dalej na Sycylię.

Spiesząc się na zachód postanowiliśmy zatrzymać się tylko w Trapani. Szkoda nam było omijać Sycylię, ale sezon burz zbliżał się nieodwołalnie i zależało nam na szybkim dotarciu na Kanary. Trapani przypadło nam do gustu, a wybraliśmy się tam za radą szwajcarskich znajomych, poznanych w kwietniu w drodze do Grecji. Szczególnie spodobał nam się targ rybny, na którym widzieliśmy taką obfitość różnorodnych gatunków ryb, jaką ostatnio oglądaliśmy na atlantyckim wybrzeżu Hiszpanii.

Przed opuszczeniem Sycylii udało nam się jeszcze załatwić sprawę zakupu nowego aparatu fotograficznego. Od wyruszenia z Polski półtora roku temu to już nasz trzeci aparat. Mamy nadzieję, że ten starczy nam na dłużej i począwszy od Sardynii będziemy mogli znów wykonywać przyzwoitej jakości zdjęcia.

W Cagliari podobnie jak ostatnio przywitały nas skaczące w samym porcie delfiny i życzliwa obsługa ulubionego portu.

– Witajcie z powrotem w Marinie del Sole! Długo was nie było! – zawołał wesoły bosman, który z daleka rozpoznał Sputnika II zawijającego do pirackiej przystani.

– Dokładnie siedem miesięcy! – odpowiedziałem – Zdążyliśmy w tym czasie dotrzeć aż do Turcji. Czy biuro nadal mieści się w tym barze pod namiotem? Jeśli tak to zaraz podejdę z dokumentami.

– Oczywiście, ale nie musisz się spieszyć, mamy wszystkie twoje dane.

– Muszę się spieszyć! Po ostatnim paskudnym przelocie należy mi się chyba duże piwko prosto z lodówki?

– W takim razie zapraszamy!

Tak jak przewidziałem, Karolinie spodobał się klimat tego portu, który nie jest ani ładny, ani czysty ani nowoczesny, ale wyczuwa się w nim senną, domową atmosferę, do której lgną zmęczeni włóczęgą żeglarze z całego świata. Tam samo jak w lutym, nie było tu tłoku, a główne dojście do kei było zatarasowane przez wygrzewające się na ciepłych deskach psy bosmana. Przebywając w tym miejscu dokonaliśmy jednak pewnego ciekawego odkrycia.

– Mateusz, już wiem skąd się biorą mule, serwowane w okolicznych restauracjach. – poinformowała mnie wracająca ze spaceru Karolina.

– Prawdopodobnie są zbierane gdzieś na skałach w którejś z okolicznych zatok. Zgadza się?

– Nie. Właśnie zobaczyłam kilku nurków zbierających je w porcie z obślizłych od ścieków i ropy kamieni i kadłubów starych jachtów. Przecież to gotowy przepis na zatrucie!

– Na szczęście nigdy nie zamawiamy muli w knajpach, tylko zbieramy je sami w czystych miejscach. To co robią restauratorzy jest zwykłym oszustwem. To tłumaczy cudowne posezonowe obniżki cen na owoce morza. Dziękuję nie skorzystam i nie polecam…

Silne wiatry nie pozwalały nam wyruszyć bezpośrednio na Minorkę, więc na Sardynii zatrzymaliśmy się jeszcze w dwóch miejscach. Ostatnim naszym portem była keja w Porto Ponte Romano, gdzie byłem wcześniej z Rayem i Markiem. Ostatnio z powodu paskudnej pogody skoncentrowaliśmy się na zwiedzaniu lokalnych barów dla rybaków, ale tym razem mogliśmy z Karoliną i Brunem skupić się na pieszych wycieczkach po pięknej okolicy.

– Koniecznie musisz mi pokazać flamingi! Zawsze chciałam zobaczyć te ptaki na wolności.

– Nie ma sprawy. Słone jeziora znajdują się zaledwie kilometr od portu. Na pewno znajdziemy tam całe stada tych ptaków.

Nie myliłem się, gorące, słone bajora pełne były brodzących flamingów i żarłocznych komarów. Usatysfakcjonowani i z pełną torbą różowych piórek wracaliśmy do miasteczka.

– Karolinko, proszę Cię, wyrzuć w cholerę te śmierdzące pióra. To źródło roztoczy i bagiennej zarazy. Naprawdę nie chcę wozić tego świństwa w jachcie.

– Nie wyrzucę! Umyję je i zostawię na pamiątkę, albo poprzyklejam do pocztówek i powysyłam. To moje Sardyńskie trofeum.

Po dwóch dniach w Porto Ponte Romano pogoda ustabilizowała się na tyle, że zdecydowaliśmy się na kolejny dwudobowy przeskok na Minorkę. Tym razem udało się uciec nadciągającej burzy, ale za to ostatnią dobę goniłem na mocno zarefowanych żaglach, wykonując slalom wśród trzymetrowych fal, starających się za wszelką cenę zrobić z kokpitu wannę kąpielową. Udało mi się uniknąć takiej kąpieli, ale Karolina, która zmieniła mnie na godzinę, zaliczyła jeden wodospad, który nie pozostawił na niej jednej suchej nitki.

Potem dowiedziałem się, że mniej więcej w tym samym czasie żeglarze, którzy wystartowali z Mariny Kamień Pomorski na Bornholm, w ramach regat Sputnik Cup, mieli na Bałtyku prawie identyczne warunki jak my na Morzu Śródziemnym. Chociaż zabrakło nas na tej imprezie i tęskniliśmy za naszymi polskimi przyjaciółmi, mogliśmy śmiało powiedzieć, że żeglowaliśmy razem. Nasza nieobecność na regatach skłoniła nas do tęsknoty za rodzinnymi stronami.

– Dobrze byłoby być teraz w Nexo i pić piwko w tym doskonałym towarzystwie. Najbardziej brakuje mi właśnie spotkań ze znajomymi, bo tutejsze przelotne kontakty z obcokrajowcami to raczej powierzchowne doświadczenia. Pomimo niezłej komunikacji brakuje mi w nich jakiejś nici porozumienia, którą można poczuć tylko siedząc przy stole z Polakami.

– Ja też to czuję. Mam szczęście, bo grudzień najprawdopodobniej spędzę w Kamieniu, ale ty będziesz w tym czasie telepał się na Karaiby. Takie są minusy długich podróży. Wszystko ma swoje lepsze i gorsze strony. Może spotkamy niedługo jakichś znajomych żeglujących w tym samym kierunku. – pocieszała mnie Karolina.

Następnego dnia, kiedy zawijaliśmy do Mariny Mahon na Minorce, za rufą Sputnika II pojawił się nagle Stary Bocian III ze Świnoujścia.

– No proszę! Miałaś rację! To przecież Marek na Bocianie! Coś czuję, że czeka nas kilka wesołych wieczorów!

Po wesołych powitaniach okazało się, że podobnie jak my, Marek ma na swojej łajbie problem z autopilotem i postanowił szukać tu pomocy technicznej. Ja już dawno spisałem swoje stare urządzenie na straty, ale pomagając koledze zorganizować części i serwis, postanowiłem jeszcze raz reanimować swojego elektrycznego załoganta. Przerażeni tempem pracy hiszpańskich fachowców, obdzwoniliśmy wszystkie serwisy od Hiszpanii po Francję i sami znaleźliśmy rozwiązanie naszych problemów. Z gotowym planem działania i listą części zamiennych i cen skłoniliśmy lokalnych majstrów do działania. Dzięki naszym wysiłkom koszt naprawy Starego Bociana i czas jego serwisu skróciły się trzykrotnie z trzech tygodni do jednego, a moje mechaniczne ramie udało się zreperować w rozsądnej cenie w ciągu zaledwie dwóch dni. Po pokonaniu ostatnich 1200 mil na ręcznym sterowaniu, wspomagany czasem samosterem wiatrowym i okazjonalną pomocą Karoliny, poczułem ulgę i nadzieję, że chociaż do Kanarów uda mi się dotelepać unikając skrajnego wyczerpania i nocnych halucynacji. Przy pokonywaniu Atlantyku będę z kolei liczył na pasaty, przy których mój tradycyjny samoster wiatrowy powinien się sprawdzić lepiej od autopilota.

Usatysfakcjonowani naszymi działaniami, mogliśmy pozwolić sobie wspólnie z załogą Bociana na kilka odprężających wieczorów morskich opowieści przy whisky i gitarze, których tak bardzo mi ostatnio brakowało. Bruno z kolei wykorzystał całą powierzchnię dużego salonu zaprzyjaźnionego jachtu, do udoskonalania sztuki raczkowania i chodzenia wzdłuż mebli. Na Sputniku II doskonale wychodzi mu już wędrowanie wzdłuż koi, szafek i stołu, ale trochę brakuje mu pasa startowego, na którym mógłby uzyskać pełen rozbieg. Podczas planowanego długiego postoju na Kanarach spodziewamy się już pierwszych samodzielnych spacerów naszego małego marynarza.

 

 

Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.

 

Tekst: Mateusz Stodulski

Zdjęcia: Sputnik Team

 

Mahon, Minork

Komentarze