Tyle się dzieje, że zwyczajnie nie nadążam – zwykle bardziej aktualne informacje umieszczam na facebooku (facebook.com/dinghyadventures) – zaglądacie tam? 🙂
Zacznijmy od przelotu z Portugalii, czyli Portimao – Porto Santo, czyli pierwsze oceaniczne wyzwanko dla mojej śmiesznej łódeczki. Okolo 470 Mm w linii prostej. Wiatry były mniej więcej pokrywające się z prognozami, choć nieco silniejsze -były dni, gdzie przez wiele godzin nie wialo zbyt wiele i snuliśmy się po 2 węzły, większość przelotu minęła pod znakiem przyjaznej trójeczki w skali Beauforta, a jedna doba byla dość ostra – 5-6 Beauforta, konkretna fala, która pod koniec dnia zaczęla się łamać. Testowalem używanie dryfkotwy spadochronowej od Filipa i holowanie innych rzeczy, jak samej kotwicy drapaka (zlożonej) – spowalniało to nerwowe gnanie jachtu. Bez pontonu mój jachcik okazal się naprawdę szybki. Jeden raz nadzialiśmy się na konkretny grzywacz – kolejne fale obróciły Królika bokiem, a szczęścia dopelnił przewalający się ‚dziad’ – przechyl okolo 45-50 stopni, ciężko powiedzieć. Dość stresujące, zwłaszcza w kabince gdzie akurat byłem. Poza tym musiałem innego dnia dokonać naprawy na maszcie, zerwał się górny blozek dirki, wiązanie nie wytrzymalo promieniowania UV i sparciało. To było dość ekstremalne przeżycie, bo wciągałem się siedząc na odbijaczu, nie mając jak dobrze zaknagować fału na sobie.
Płynąłem 5 dni, 19 godzin, najlepszy przelot (to ten gdzie się spowalniałem dryfkotwą): 105 mil, reszta od 81 do 95.
Na Porto Santo spotkałem fantastycznych ludzi na interesujących jachtach, z którymi momentalnie się zaprzyjaźniłem. Był tam Cine Searcus, czyli marynistyczna francuska rodzina pływająca i żyjąca na jachcie, wraz z przyjacielem (Ian,, którzy oferowali występy uliczne – elementy cyrkowe, komedii i przede wszystkim – animacji i filmów. Dołączyłem do grupy, która pomagała im w spektaklu w hotelu – mieliśmy próbę któregoś dnia, bawiliśmy się świetnie. W dniu występu w sceniczny i opracowany sposób rozwijaliśmy ekran, tańczyliśmy itd. – a także, gościliśmy na kolacji w 4-gwiazdkowym hotelu! Z innym przyjacielem francuzem, Benjim z malutkiego jak mój jachtu klasy Muscadet, zrobiliśmy sobie Day-Sailing, żeby zrobić wspaniałą sesję zdjęciową. Najlepsze ujęcia są zasługą Marii, szwedki ze ślicznego szkierowego jachtu, z którym żegluje wraz z Modrisem, Łotyszem. Na Porto Santo bawilem tydzień, pod koniec tego wspaniałego słonecznego okresu, kiedy przestałem mieć wreszcie braki prądu, zaczęło znowu się porządnie chmurzyć i nadeszły dni silnych wiatrów i deszczy.
W takich dość żeglarskich warunkach zdecydowałem się na przeskok na Maderę – niby tylko 32 mile do Machico, ale było to na razie najbrutalniejsze doświadczenie dla mnie i mojej łódki – fale przy cyplu Madery, koło którego przejeżdżałem nieco za blisko, łamały się i były po prostu przerażające, wysokość maksymalna do 5-6 metrów moim okiem, bardzo gęsto idące jedna za drugą, w dodatku jeszcze krzyżowo z dwóch do 3 kierunków. Oczywiście ręczne sterowanie cały czas, żeby nie dać się przemłocić przez ten kocioł. Wyszliśmy z próby zwycięsko, z jednym gąłębszym przechyłem i wodą przelewającą się pod i nad łódką. Ciemność i deszcz nie poprawiały nastroju. Benji, który dzień wcześniej doświadczył tych samych warunków, powiedział, że miałem nieco przejęty wyraz twarzy, jak przypłynąłem do Machico. Wczoraj wspólnie przemieściliśmy się do stolicy, Funchal, skąd piszę. Po drodze, już tuż koło portu, miałem bliską mijankę z wielkim promem pasażerskim – ludzie machali nam i krzyczeli do mnie „KING OF BONGO!” (skoro mogli odczytać nazwę, już wiecie jak blisko byliśmy) – dostałem także pozdrowienie z mostka.
Następny etap już za chwilę, wstępny plan obejmuje wypłynięcie dziś w nocy – cel: La Palma na Kanarach. 245 Mm, przewidywane wiatry: półwiatr (doskonale!) o sile 20 kt, słabnący pod koniec do 14 – 16. Jest szansa na bardzo szybki przelot, liczę na to że zajmie mi on trochę ponad 2 doby, czyli nad ranem 28.11 mógłbym być już w Santa Cruz de La Palma.