Druga część wpisu Szymona Kuczyńskiego i załogi Atlantic Puffina z pobytu na Azorach. Pierwsza część dostępna jest TUTAJ
/i tu Szymon zdezerterował na Ocean, a narrację przejęłam ja- Brożka, bo się unoszę honorem jak mi Szymon mówi, że jestem leniwa…/
W czasie objazdu Faialu, siedząc pod lokalnym sklepem i sącząc jedno małe zimne rozmyślaliśmy nad dalszą trasą do Europy. Nazajutrz mieliśmy wypływać i to w stronę Porto, bo warunki pogodowe na Oceanie nie sprzyjały. I nagle przy tym jednym małym zimnym w naszych głowach zaświtała niesamowita myśl – a może by tak jednak nie pchać się w te niesprzyjające warunki tylko niespiesznie i powoli zobaczyć Azory??? Dzięki Ryanairowi loty z wysp staniały znacznie i dało się lot Brożki uwzględnić w budżecie na powrót. I tak z lekkością na duchu zakupiliśmy w sklepie mięsnym kawał najlepszej na świecie wołowiny i zamiast pakować się na 2 tygodnie na ocean pojechaliśmy zrobić grilla 🙂
Skoro już podjęliśmy decyzję o zostaniu na Azorach najważniejszym punktem stało się odwiedzenie grupy wysp północnych – czyli Flores i Corvo. Wiatr sprzyjał i po 2,5 doby (w końcu) miłej żeglugi nad ranem wchodziliśmy do mariny w Lejas das Flores. Trzeba przyznać, że wejście było z tych podnoszących ciśnienie. Marinę zbudowano w rogu nabrzeża handlowego – wejście między betonowym falochronem, a skałami i wysokim klifem. Takie one-way przy wietrze dopychającym. Zaparkowaliśmy bezbłędnie w porcie naprzeciwko jedynego jachtu – Django 730 pod francuską banderą.
Pierwsza rzecz która zachwyciła nas w tym miejscu to… cisza. Później byli jeszcze celnicy informujący, że harbourmaster jest na wakacjach i stoimy za darmo 🙂 Miejskim autobusem ruszyliśmy do największego miasta w którym po 3h szukania udało nam się: dowiedzieć, że na prom na Corvo jest tylko 1 miejsce (2x w tygodniu może zabrać po 12 osób) i znaleźć wypożyczalnię dysponującą samochodem (było przed sezonem i samochodów jeszcze nie dowieźli statkami).
Dzielna Toyota Aygo powiozła nas w głąb wyspy. Trasę wybieraliśmy prostym algorytmem – zobaczyć WSZYSTKO. W czasie doby jazdy pokonaliśmy 140 kilometrów (wyspa ma 140 km2), zrobiliśmy około 1,5 tysiąca zdjęć, a pod koniec dnia zwiedzania po prostu brakowało nam słów. Na tej niewielkiej powierzchni zobaczyć można krajobrazy z całego świata – poczuć się jak w lasach Ameryki Północnej, zobaczyć klify Wielkiej Brytanii, widoki z Nowej Zelandii czy Australijskiego outbacku. Ludzie są niesamowicie pomocni i życzliwi, ceny przystępne. Falą turystów zachodnich ze względu na dotychczas drogie loty jeszcze na wyspy nie dotarła.
Nasze wyjście z Lejas podyktowane było pogodą. Przy takim ułożeniu portu musieliśmy czekać na sprzyjający wiatr i pływ. Z pomocą Patryka dawał z siebie wszystko wiosłując zawzięcie wyszliśmy z portu obierając kurs na Sao Jorge.
Jak to z planami bywa płynąć bez silnika dopłynięcie zajmuje nam 50% dłużej niż zakładaliśmy. Około 40 mil od brzegu stajemy na kilkanaście godzin w ciszy. W przypływie emocji po spotkaniu z żółwiem morskim tracimy cenny element wyprawy Maxus Solo Around – aparat lustrzankę, która podołała najcięższym warunkom w rejsie dookoła świata, lecz niestety nie nauczyła się pływać 🙁
Jako port wejścia wybieramy Velas na Sao Jorge. Jest tam nowa marina (tak dla odmiany zbudowana w rogu portu handlowego). W locji podejście opisywane jako łatwe w każdych warunkach. Wchodzimy oczywiście nocą jak to na Puffina przystało. Patryk ma podwachtę, ale wyskakuje zainteresowany słysząc mój dialog z Szymonem, który brzmi mniej więcej
S: widzisz gdzieś zielone ?
B: nie.
S: a czerwone?
B: tak… ale tam… po lewej na wzgórzu (jakieś 40 stopni na E od oczekiwanego
)S: …..
S: widzisz gdzieś zielone?
B: tak – tam. Ale czerwonego ni ch….…
B: Ej..? a te żółte?
S: nie wiem… podpłyńmy bliżej – zobaczymy. ….
B: Ty… trochę popieprzamy…
S: No wiem… ale daj mi szansę!
Mniej więcej w takim klimacie wpływamy do Marina Velas. Owe żółte okazały się pracami podwodnymi związanymi z rozbudową nowego falochronu 🙂 W marinie znowu przywitały nas pustki – zarówno w porcie jak i w biurze. Zaczęliśmy się kręcić w pobliżu promu który właśnie był rozładowywany i zagadaliśmy do pierwszego lepszego pana, który wyglądał na decyzyjnego. I udało się – po 15 minutach siedzieliśmy w biurze mariny wypełniając po raz kolejny ten sam formularz. Zapłaciliśmy za postój i otrzymaliśmy dostęp do nowiutkich sanitariatów. Ze względu na mało czasu to właśnie one były naszym priorytetem.
Plan zakładał, że zatrzymujemy się na niecałą dobę. To pozwoliło nam na spacer po miasteczku, wypranie i wysuszenie brudów, udział w festynie tradycyjnych zabaw dla dzieci i kolację. Po 3 rano wyszliśmy z portu. Szymon zarzekał się, że jak nie będziemy mu przeszkadzać to w Ponta Delgadzie będziemy za 24,5 godziny. Słysząc to wzięliśmy sobie do serca by nie przeszkadzać i legliśmy we własnych kojach na prawie dobę 🙂 Niestety obiecanki-cacanki i znowu czas przepłynięcia zwiększył się o 50% w stosunku do planu, więc niestety nie dane było nam wspólnie zwiedzić Sao Miquel. Po naszym wyjeździe Szymon samotnie ruszył na rowerze w głąb wyspy…
Zdjęcia z naszego pobytu na Azorach już można oglądać na naszej picasie:
https://picasaweb.google.com/117925155432597210617/PowrotDoPolski#