Od redacji: najlepszych żeglarzy poznać można po tym, że nie ukrywają swoich potknięć, wręcz przyznają się do popełnionych błędów dzieląc się nimi z szerszą publiką. Analiza sytuacji i wyciągnięte wnioski pozwalają uczyć się zarówno jednej jak i drugiej stronie.
Królika wejście na skałę
Jest trafne angielskie powiedzenie o żeglarzach, że dzielą się na 3 kategorie: tych co weszli kiedyś na mieliznę, tych co kiedyś wejdą oraz kłamców. Zaliczam się do pierwszej kategorii, lecz zawsze były to w sumie niewinne szurnięcia kilem po piasku, gdzie bieg wsteczny szybko ratował sytuację oraz niezliczona ilość przypadków, gdzie na mieczówce potrzebne bylo uniesienie miecza. Na śrdódlądziu to nagminne, na morzu mało kto pływa jachtem mieczowym. I w mieczu wlaśnie zawiera się pewna pułapka, bowiem daje wrażenie bezkarności. Jeśli wiem, że nie znam akwenu, a jestem już na wodach wewnętrznych, odknagowuję kontrafał i w razie czego – problem załatwi się sam – obrotowy miecz sam się uniesie. Przy małych prędkościach, nawet skała, a szczególnie już rafa, piasek, czy muł, nie pozostawią na mojej łódce nawet wspomnienia po kontakcie z dnem, wobec czego – czym się przejmować? Ostatecznie pomiędzy przytarciem mieczem o dno a położeniem całej łódki na mielu, mam jeszcze aż metr różnicy w głębokości wody, co pozwala mi wyjść z każdej opresji.
No… prawie każdej.
Wypłynęliśmy z Anetą ze stolicy St. Vincent, brudnego i biednego miasta Kingstown i skierowaliśmy się wzdłuż wybrzeża na północny zachód. Minęliśmy w pełnym wietrze prawą burtą Ottley Hall, a za nią „naszą” zatoczkę, w której staliśmy 3 tygodnie wcześniej – Petit Bayhaut. Chcieliśmy płynąć aż do Chateaubelair, choćby i na silniku, żeby wcześnie rano rozpocząć trawers kanału pomiędzy St. Vincent a St. Lucią. Jednak – jesteśmy spontaniczni i poza już nieodległą datą wylotu Anety z Martyniki – nic nas nie wiąże. Nagle – zza małego skalnego cypla wylania się zatoczka idealna! Lustrujemy ją wzrokiem i coraz donośniej wymieniamy spostrzeżenia co do jej zalet – zatoczkę zamyka idealna plażyczka, długości może 70 m, woda wewnątrz niej jest płaska, dobra oslona. Na brzegu – dolinka, ale przy linii wody wypłaszczenie – idealne na ognisko, jak na Mazurach. Na brzegu egzotyka – rosną piękne drzewa LIŚCIASTE a nie palmy! Nie mam jej w przewodniku żeglarskim, ale kto by opisywał miejsce, gdzie zmieści się tu tylko jedna łódka i w dodatku tylko taka jak nasza – bo zakotwiczenie oznaczałoby spory promień łukowania na kotwicy, a na to nie ma tu miejsca. Jednak szybko sugeruję, że możemy przywiązać się do drzewa, a z rufy rzucić kotwicę. Momentalnie i zbyt spotnanicznie decydujemy się na spędzenie tu nocy – coś nas ciągnie, jakaś magia tego miejsca. Jak syreny. Nie patrząc na mapę (choć mógłbym niewiele wyczytać nawet z dużego przybliżenia) postanawiam – wchodzimy! Hurra, zrzucam szybko żagle, odpalam silnik, podnoszę miecz o jakieś 90%, bo tyle jest odblokowane z muszelek i szykujemy kotwicę. Liczę oczywiśćie, że łagodnie schodząca do morza plaża ma podobny kąt zejścia i pod wodą, lecz w trakcie podejścia zauważamy pod wodą wielkie kamienie obrośnięte rafą, co opóźnia moment rzucenia kotwicy. Gdy jest już ona w wodzie – pora na mnie. Chcę skoczyć z dziobu w wodę po uda, z cumą. Podchodzimy bliżej – zauważam na dnie jeżowce. Dziesiątki, setki jeżowców. Wiem już że nie będzie tak łatwo, ale nie rezygnuję. Wskakuję do wody i szybko orientuję się, że tuż przed jachtem wyrasta nagle pod wodą skalna półka – oczywiśie także pokryta jeżowcami. I wcale nie jest piaszczysta – raczej bardzo twarda. Najwyższy czas zatrzymać łódkę, proszę więc Anetę, żeby wybrala nieco kotwicę i już ją zaknagowała, ale okazuje się, że lina kotwiczna już się skończyla i wypadła za burtę – ot, moje niedopatrzenie. Ale kiepskie w skutkach, bo gdy ja drobię w wodzie między jeżowcami i głowię się czy powinienem teraz najpierw wrócić i wyłowić kotwicę (ale oznacza to nurkowanie,a więc najpierw rozebranie się), łódka obraca się bokiem do brzegu i niewiele wysunięty miecz zaczyna już szurać po skalnej półce. Na począku pomyślałem – to tylko miecz, jak zwykle wystarczy popchnąć łódkę, teraz akurat ręcznie, lecz okazuje się to nie takie proste – z uwagi na jeżowce oraz fakt, że była jednak była minimalnej wysokości fala popychająca jacht ku brzegowi oraz to, że miecz na rafie mocno trzymał dno. Aneta nie może już nic zrobić z pokładu, więc proszę,żeby pomogła mi w wodzie, ostrzegam tylko przed jeżowcami. Bez protestów, moja dzielna dziewczyna wskakuje do wody na pomoc. Jeżowce są upierdliwymi żyjątkami, których kolce kruszą się bardzo łatwo i wyciągnięcie go w calości jest praktycznie niemożliwe. Resztka kolca tkwi w ciele i możemy mieć nadzieję, że się zasymiluje, jednak rana może też się jątrzyć i spuchnąć. Otwarcie rany w celu wyjęcia wszystkiego przynosi zwykle tylko dalszą infekcję. Zaleca się polanie sokiem z cytryny i inne metody. Muszla martwego jeżowca jest często spotykana na plażach. Jeśli jest cała i mocna, można z niej zrobić ładną lampę, ale nie produkcja lamp jest mi teraz w głowie.
W ciągu może pół minuty, gdy próbujemy coś zrobić, łódka wjeżdża na mieliznę coraz bardziej. Od plaży dzieli ją jeszcze głębszy kanał, ale to półka – równoległa do brzegu – a nie plaża jest problemem. Nie wiemy nawet kiedy jacht leży na boku. Podpływają pod niego małe fale, co któryś ich cykl powoduje przewracanie się kadłuba z brawej burty na lewą i z powrotem, z wyraźnym chrzęstem, który rozdziera mi serce. Za chwilę wypływa kawałek drewna – to przednia część mojego falszkilu, dość pechowy element, gdyż oryginalny urwał się jeszcze w podróży do Portugalii, na przyczepie. Ten zaś był mniejszy, wykonany tuż po przyjeździe do Lizbony. Wyławiam go i odkładam na pokład, myśląc, że to będzie mała cena do zapłaty, jeśli nie rozwali się nic więcej. Zalecam Anecie trzymanie jachtu w miejscu w miarę możliwości, a sam brodzę wpatrując się intensywnie w otaczające nas wody w poszukiwaniu wyjścia z sytuacji. Zdajemy sobie oboje sprawę, że niedługo zrobi się ciemno i jeśli nie ogarniemy sytuacji w ciągu najbliższej godziny, to będzie pozamiatane. W ciemności nie da się chodzić po ujeżonym dnie, Zauważam że skalna półka ciągnąca się równolegle do brzegu ma pewną wyrwę – jakby odwrocony most – jedyne chyba wyjście będzie wciągnąć łódź jeszcze bardziej w stronę brzegu, przy pomocy fal, ponowne zwodowanie kadłuba w tym kanale i przeprowadzenie jej na głęboką wodę wlaśnie przez ten mostek. Ster podniósł się też na osi samoczynnie, sprawdzam też pod wodą, czy nie obrywa stopa silnika i śruba, ale na szczęście – zgodnie z projektem – jest chroniona przez dość duży skeg. Próbujemy podłożyć odbijacz, żeby oszczędzić łódce cierpień, ale nie udaje się, szybko też uznaję że to strata czasu i trzeba się skupić na ściągnięciu łódki z rafy, a nie zabezpieczaniu jej na niej. Miecza nie widać, nie ma też czasu na oglądanie – na szacowanie strat przyjdzie pora później, teraz działamy! Wyrzuciłem w stronę plaży 20l kaniester z wodą i jedną butelkę 5l, która wpadła mi w ręce z kokpitu, żeby nieco odelżyć jacht. Wykorzystując rytm fal, z dużym trudem przesuwamy biedną łódź po szortskim i nierównym dnie. Na koniec już tylko skeg wisi na skalnej półce i nas trzyma. Ostatnie pchnięcie – wpadam do wody unikając zwalającego się na mnie kadłuba, ale tak było w planie. Aneta w którymś momencie wbija sobie fragment kolca jeżowca w goleń nogi, na szczęście niezbyt wielki. Mi wcześniej jeżowiec przebija klapka, ale zatrzymuje się przed wbiciem w stopę. Muszę jednak poświęcić chwilkę na jego usunięcie z buta. Ostatecznie „King of Bongo” zgodnie z planem zostaje przez nas wyprowadzony ręcznie na głębszą wodę. Szybko wskakuję do środka, odpalam silnik i rzucam Anecie, że zaraz po nią wrócę, ale muszę kawałek odpłynąć. Nie mam przecież miecza, ani kotwicy, a wyjście z zatoki zamykają skały. wyprowadzam Królika poza zatoczkę i zostawiam dryfującego, szacując, że nie ma prawie wiatru, ani fali, która mogłaby go w ciągu najlbliższej przynajmniej pół godziny rzucić o ląd. Wracam pontonem na wiosłach – kawałek drogi, więc wiosłuję intensywnie. Biorę Anetę, rzeczy z lądu, a w drodze powrotnej wskakuję i nurkuję po kotwicę. Linę znajduję łatwo, wciągamy ją na ponton i jazda z powrotem do dryfującej łódki. Wiem już, że nie opuszczę miecza, ani nie zastosuję metody z nurkowaniem i ręcznym ciągnięciem go w dół, podczas kiedy druga osoba w kokpicie ciągnie za kontrafał, bo z kadłuba nie wystaje już ani centymetr stalowej płyty, a raczej jest on wciśniętyu kilka niezdrowych centymetrów wgłąb skrzynki mieczowej. Póki jest jeszcze jasno, nurkuję pod łódką i oglądam kadłub w poszukiwaniu dziury lub pęknięcia poszycia, ale na szczęście żadnej nie znajduję. Rysy – owszem, a ponadto skrzynka mieczowa jako najgłębiej wysunięty element, jest poobłupywana w dwóch miejscach. Scyzorykiem obrabiam ją pod wodą, oczyszczając szczególnie szczelinę do wyjścia miecza. Odcinam kawałki drewna z własnej łódki i to pod wodą – przykre działanie dla jej konstruktora. Potem z Anetą dość rzeczowo rozmawiamy o tym co się stało i o zablokowanym w górnej pozycji mieczu. Zakotwiczyliśmy dosłownie kilka kabli dalej w następnej zatoce, gdzie był dość nowy luksusowy resort – niezły kontrast po krajobrazach Kingstown. Zdecydowałem, że najlepiej będzie jeśli tym razem nie będę odklejać w kabinie całej deski przykrywającej skrzynkę mieczową (robiłem to już kiedyś w Seixal), tylko utnę kawalek tejże deski, ale w bagażniku środkowym, tuż obok windy miecza. Okazało się to trudniejsze, niż planowałem, bo zapomniałem że deska w tym miejscu jest wzmocniona od spodu dodatkową sklejką, ale w końcu udalo się i ukazał się naszym oczom miecz. Próby wbicia go w dół moim młotkiem skończyły się tylko odłupaniem kilku kawałków ocynku, ale blacha ani drgnęła. W poszukiwaniu większego młotka udałem się pontonem do hotelu, ale technicy nie mieli odpowiednio dużego narzędzia do pożyczenia. Wracając przypomniałem sobie o kostkach balastowych w zęzie. Wyjąłem jedną około 12-kilogramową i z pomocą anety trzymającej kawał drewna przylożony do miecza, rozpoczęliśmy uderzanie. Ołów giął się jak parówka, więc co kilka ciosów obracałem go. Wreszcie miecz drgnął, ale wcale nie oznaczalo to końca uderzania. Musiał otrzymać łącznie kilkadziesiąt ciosów i wreszcie opadł. Nie chciałem stać przez noc bez miecza – bardzo by nami kiwało. Operacja udana, pacjent przeżył, a na drugi dzień zostal pozszywany – czyli zamknąłem skrzynkę. Musiałem skleić niefortunnie odłupaną i złamaną deskę epoksydem na noc, a rano wkleiłem ją na miejsce na silikon… i voila! Przy okazji malowania antyfoulingu czekają mnie jeszcze jednak szpachlowania epoksydem.
Wyliczmy popełnione błędy:
- nie sprawdziłem miejsca na mapie ani w locji, bo nie spodziewałem się tam znaleźć aż tak szczegółowego obrazu sytuacji – rzeczywiście, nie znalazłbym go, ale może przynajmniej dłużej pomyślałbym nad wchodzeniem do zupełnie nieznanej zatoczki.
- Zalożyłem, że piaszczysta plaża przechodzi w opadające piaszczyste dno – a nie musi tak być w każdym przypadku.
- Zgubiliśmy linę kotwiczną, końcowka nie byla przywiązana do łódki. Mój zestaw ma 60m i rzadko się kończy, ale jak widać czasami trzeba robić rzeczy dla zasady, żeby raz na sto razy nie zostać z ręką w nocniku.
- Za późno podjęta decyzja o wycofaniu się z zatoki. Nie pamiętam czy silnik chodził, ale powinien – w razie czego od razu można by było wrzucić wsteczny, ale to też ZANIM łódka stała już równolegle do brzegu.
Na plus:
- Działaliśmy w opanowaniu, rzeczowo i sprawnie sondując kryzysową sytuację. Nie popadliśmy w nerwy, wzajemne pretensje i bezcelowe biadolenie i przekleństwa.
- Po ocenie dna w okolicy, wybraliśmy najlepsze – i prawdopodobnie jedyne rozwiązanie sytuacji.
- Mialem na pokladzie wszystkie narzędzia oraz umiejętności, żeby odblokować miecz.
- Dobry projekt łódki: mocny kadlub i poszycie, podnoszony ster, skeg chroniący spodzinę silnika.
Dobra rada: podnoszony miecz nie jest panaceum na płycizny. Łódka wciąż ma jakieś zanurzenie i uniesienie miecza to nie uniesienie jej w powietrze. Druga rada: widzisz w nieznanym miejscu pod wodą niepokojące głazy, skały, ogólnie dno nie jest komfortowe – należy szybko wrzucić wsteczny i zawracać, a nie szukać kompromisów i 10m2 piasku do zakotwiczenia.
ilustracja – tradycyjnie, nieoceniony Filip Sułkowski
http://dinghyadventures.pl/blog/krolika-wejscie-na-skale/