ZIMOWĄ PORĄ (16) Colonel o niespodziewanym końcu zimy

0
562
Za zgodą Jerzego Kulińskiego
Szesnasta (!) pogadanka Andrzeja Colonela Remiszewskiego ma charakter wspominkowy, ba – nostalgiczny. Czterdziestolatkowie i starsi potrafią nawet rozczulać się nad wspomnieniami z zasadniczej służby wojskowej. Jakoś im się utrwaliły tylko momenty fajne lub śmieszne. Taka wybiórcza pamięć. Mnie na szczęście Trzebież ominęła, ale dobrze wiem co tam się wyprawiało. Młodzi Czytelnicy SSI – nawet nie domyślają się, jak im się upiekło. No i mają Schengen !
Przy okazji warto przypomnieć kim był patron żaglowca PZŻ, o którym pisze Colonel. Otóż Henryk Rutkowski, przedwojenny działacz komunistyczny w Warszawie został skazany na śmierć i stracony w 1925 roku za zabójstwa. Z dwoma innymi kryminalistami na warszawskich ulicach zastrzeił dwóch policjantów i jednego studenta oraz ranił kilku przechodniów. Miałem satysfakcję przyczynić się do zmiany nazwy żaglowca na „Kapitan Głowacki”. Niestety nie wszyscy członkowie Zarządu Głównego PZŻ tak głosowali.
Z kieszonek kamizelek wyjmijcie już kuleczki naftaliny !
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
———————————————
Niespełna cztery miesiące temu napisałem tak: „Dla armatora małego bałtyckiego jachtu ….. rok dzieli się na dwie połowy: sezon i zima. ….. sezon zaczyna się w „długi weekend majowy”, a kończy w drugiej połowie października, kiedy Pan Bosman Mariny zarządza gromadne wyciąganie jachtów z wody”.

Wydawało mi się, że tak jest w rzeczywistości, tym bardziej, iż najwybitniejsi uczeni radzieccy (tfu, przepraszam: rosyjscy) prognozowali bardzo długą i wyjątkowo mroźną zimę. okazało się, że wredne imperialisty coś podłubały w klimacie i prognozy się nie sprawdziły. I jak tu pisać „zimowe teksty”, gdy za oknem słońce, temperatura pozwala co młodszym i gorętszym osobni(cz)kom chodzić bez rękawów, a na podwejherowskich łąkach już tydzień temu wylądowała pierwsza para bocianów?

Tegoroczna wiosna zaczęła się od podsumowań minionego sezonu. „Rejs Roku”, „Żeglarz Roku”, „Nagroda Conrada”, „Sailforumowicz Roku”, a do tego walne zebrania klubów i mojego SAJ. Lawina wydarzeń! Taka satysfakcja z minionych już dokonań, ale też i otwarcie nowych perspektyw: rzut oka wstecz pomaga planować nowy sezon.

Mam znów ochotę na odwiedzenie Zalewu Szczecińskiego. Myśl o tym przywołuje wspomnienia nie tylko minionego lata (podczas 22-dniowego pływania tylko jeden dzień deszczowy!). Sięgam pamięcią dalej, do pierwszego pobytu w Trzebieży. Szkoła żeglarska, przez która przeszła co najmniej połowa kapitanów tamtej epoki. Miewała różne okresy, lepsze i gorsze. Ja sam, po moim pierwszym tam pobycie, zachwycony nie byłem, wartość zdobytych umiejętności doceniłem dopiero po porównaniu z codziennym otoczeniem. Przypomnę też, że dyrektor ośrodka Romuald Czapliński zrobił wtedy coś, co niekoniecznie mieściło się w rygorach rutynowego polskiego żeglarstwa: udostępnił Vegę „Zenit” (dziś nadal istnieje pod nazwą „Gandalf”) do pierwszych samotnych pływań Krzysztofa Baranowskiego i Teresy Remiszewskiej. Być może, gdyby nie ta decyzja, historia polskiego żeglarstwa potoczyłaby się inaczej.

„Moja Trzebież” zaczęła się od kilkudniowego pomieszkiwania na „Białym Słoniu”. Taką nazwę nosił przejściowo przejęty od szkolnictwa morskiego kuter typu KFK, na co dzień zwany „Henryk Rutkowski”, który dziś pływa jako brygantyna „Kapitan Głowacki”. Za korzystanie z tego lokum przez dwa dni skrobałem nadbudówkę „Słonia”, przygotowując ją do malowania.

 

obraz nr 1

„Henryk Rutkowski” – fotografia z materiałów promocyjnych COŻ w Trzebieży, za Forum Okrętów Wojennych

.

Potem zaczął się kurs manewrowy na sternika morskiego. Po trzech tygodniach umiałem z jachtem zrobić wszystko, za wyjątkiem manewrowania na silniku, bo takowych na jachtach przeznaczonych dla kursantów nie było. Przez te trzy tygodnie, po za trzebieskie baseny wyszliśmy może ze cztery razy: ćwiczyć „człowieka za burtą” i, niestety, praktyczne schodzenie z mielizny.

Po kolacji wykłady teoretyczne i ćwiczenia, potem często jakaś imprezka, a rano podrywał nas na nogi rykochichot pogłębiarki ”Lucyfer” – jakże trafna nazwa! Paradoksalnie, największym problemem okazało się jedzenie. Człowiek, który przez kilka godzin wybierał „z ręki” talię na „Vedze”, wykonującej kilkanaście zwrotów przez rufę z rzędu, musiał zjeść, nawet jeśli był tak nikczemnej postury jak autor tych słów. A żywienie w ośrodku było takie jak ówczesne normy przewidywały. Na szczęście wpadliśmy kolega (żeglarzem z Zaolzia!) na oczywisty pomysł. Załatwiliśmy sobie miejsce przy stoliku, przy którym siedziały dwie dziewczyny. Te, jak wiadomo, z definicji nie potrzebuje tyle zjeść. Drugi krok to była opracowana metoda odbioru obiadów z okienka. Szliśmy do niego we czwórkę, pierwszy podawał dwie karteczki w lewej, a jedną w prawej ręce, głośno obwieszczając: „Tu dwie i tu dwie, razem cztery”. Na koniec z „zaoszczędzoną” karteczką szło się po jeszcze jedną porcję do podziału między dwóch.

Poruszającym doświadczeniem było spotkanie trzech sławnych później jachtów. Zaczęło się od „Ogara”, pierwszego z „Taurusów”. Tylko ci, co pamiętają jachty regatowe z lat 30., które dominowały wtedy w polskim żeglarstwie, mogą docenić szok, jakim było pojawienie się jachtu o takich kształtach. Tu mogę z dumą przyznać się, że „Taurusami” zachwyciłem się od pierwszego wejrzenia. Drugi był „Polonez”. Długo wydziwiałem na kei nad jego takielunkiem, okazało się, że nie ja jeden. Przed startem w OSTAR 1972 na stanowcze życzenie kpt. Baranowskiego został on gruntownie poprawiony. Najciekawsze było jednak spotkanie trzecie. Jacht był maleńki, zmodernizowana „Zośka” konstrukcji Milewskiego. Do tego nosił czechosłowacką banderę! Była to „Nike” i Richard Konkolski. Toteż było mocne przeżycie, do tamtego kursy wiedziałem co prawda, że Czechosłowacja posiada własną flotę handlową, z całkiem sporym masowcem „Vitkovice” ale nigdy nie przypuszczałem, że ktoś tam żegluje. A już wybierać się na ocean?!

Po tym pobycie w Trzebieży nastąpiły jeszcze dalsze, po kilku latach udało mi się także popływać po Zalewie ale to zapewne do wspominania, gdy znów nadejdzie zima.

Tymczasem ogłaszam zakończenie zimy. Być może cykl tych tekstów wróci po kolejnym sezonie, tego dziś przewidzieć nie umiem. Dziękuję Czytelnikom za cierpliwość i odzew, do zobaczenia na kei.

Znowu przyjdzie do nas lato, ja to wiem,

Znowu morze ukołysze mnie we śnie,

Morska bryza znowu pieścić będzie mnie,

Znowu w żyłach zawiruje żagli zew.

Edward Hańcza, Trzy Majtki

13 marca 2014

Colonel

Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.

www.kulinski.navsim.pl 

Komentarze