Wspomnienia SailBook Cup 2013 z s/y Anitra

0
535

Sobota, start, godzina 12, w samo południe, wszystkie jednostki opuszczają port, ruszają w stronę bojek startowych. Niestety nie my. Anitra wraca na keję, bo nasz załogant zapomniał saszetki z kabelkami. Zresztą później się okazuje, że podjęliśmy słuszną decyzję, cofając się po nią.

Cały dzień wiatr był umiarkowany, Anitra powolutku posuwała się za peletonem regat.

Gdy słońce chowało się za horyzontem, na linii brzegowej zaczął się tworzyć ogromny niż. W mroku nocy, widzieliśmy tylko rewelacyjne, srebrno-białe błyskawice pojawiające się na tle czarnego nieba.  Gdy wpłynęliśmy w zasięg dwóch platform, usłyszeliśmy na radiu Mariusza płynącego na „Varegu” (towarzyszył regatom 51 Mm). Był on blisko Helu i informował nas, że te burze są nad półwyspem, jednak jedna z nich zaczęła nas ścigać. Tkwiliśmy w cztery osoby, na małej 8 metrowej łódeczce w samym środku suchej burzy, otoczeni błyskawicami i grzmotami. Było to niezapomniane przeżycie!

Świt przywitał nas słońcem oraz wiatrem, który niestrudzenie popychał nas ku Gotlandii. Wydawało nam się już, że jesteśmy blisko celu, gdy w okolicach południowego cypla wyspy, dopadła nas pierwsza flauta. Męczyliśmy się z tą niechcianą towarzyszką regat do przedpołudnia następnego dnia. W trakcie ciszy, dotarła do nas mgła. Zero widoczności. W pajęczyny na jachcie, łapaliśmy białą sadź mgielną.

Potem zobaczyliśmy coś cudownego, białą tęczę, która wyglądała jak brama do innego świata!

Zjedliśmy naleśniki, usmażone przez Madzię i dalej nuda. Kapitan Anitry – Andrzej, próbował siłą własnych mięśni ruszyć jacht z miejsca i nawet troszeczkę mu się to udało.

Koło południa sukces! Anitra posuwa się do przodu, w dobrym kierunku! Zobaczyliśmy wyspy i eureka! Trzy żaglówki majaczą przed nami, hura! Dogoniliśmy naszych!

Ale niestety była to krótka chwila szczęścia i znów stoimy (panującą flautę, na radiu ktoś określił „agresywnym zerem”). Ale nie ma tego złego.. Przećwiczyliśmy manewr „człowiek za burta” i uratowaliśmy wielkie dmuchane koło, wyglądające jak różowy donat z kolorową posypką. Przywiązane na rufie, jak trofeum, wpłynęło z nami później do portu.

Z nudów postanowiliśmy zrobić zawody w pływaniu na pagaju. Rekordowe tempo, które osiągnął nasz jacht podczas tych zmagań to aż 1,5 węzła.

Znużeni kiwaniem, postanowiliśmy użyć naszego wspaniałego, kolorowego spinakera i po krótkim czasie, jednym szusem wpłynęliśmy do Visby. W porcie przywitanie ostatniej załogi, czyli nas – HURAAA, DOTARLIŚMY!!!

Na brzegu integracja załóg, opowieści i rozmówki o dotychczas pokonanym etapie regat.

Na odprawie ustaliliśmy wyjście jachtów o 0800 rano w czwartek. W środę wieczór, podczas dalszej zabawy na kei, wielki zaskok, jedna z załóg postanowiła wypłynąć o 2300 w środę, po szybkiej decyzji reszty załóg, wypływamy o północy, ze środy na czwartek.

Za kwadrans 2400 siedzimy na pogaduszkach, gdy ktoś krzyczy: „za 15 minut start!” Wszystkie załogi rzuciły się do jachtów (prąd, załogi, cumy), odejście od kei przy aplauzie szwedzkich żeglarzy.

Do szczytu Gotlandii wszystkie jachty płyną na spinakerach, śliczny widok i czas też niezły. Ale cóż, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo – trzecia flauta, znów cudowne zero. Na brzegu mogliśmy zobaczyć stado białych koni, super widok.

Czwartek wieczór, idziemy 4-6 węzłów, żegluga systematycznie do przodu – nuda. W nocy wiatr się wzmaga a nad ranem już mamy wrażenie, że Neptun bardzo się wściekł, na szczęście, w ostatniej chwili zdążyliśmy się zrefować. Fale, które obijały Anitrę wzrosły do 3-4 metrów, wiatr duł jak za karę, dobrze przynajmniej że nie padało.

Padł nam GPS, zero namiarów i tu wyszła nam na dobre zwłoka przy starcie, w saszetce z kabelkami był ręczny GPS, którego podłączyliśmy do radia. Hura żyjemy! Mamy namiary satelity, widzimy statki.

Sztormik lokalny jednak dalej trwa i nie przejmuje się usterkami. W pewnym momencie widzieliśmy dwie fale, przez które poczuliśmy się, jakbyśmy grali główne role w filmie „Gniew oceanu”. Strach duży, ale do domu niestety daleko! Boże, co ja tu robię?

Na domiar złego, nasza dzielna żaglówka zaczęła brać wodę, w zęzach basen, toaleta przestała działać – masakra, a za burtą dalej duje jak za karę i tak ze 12 godzin. Dobrze, że choć „Endorphine” słychać, jedyna pociecha.

W końcu cisza, już od jakiegoś czasu widać Hel, zatoka przywitała nas deszczem.

W sobotę rano wpływamy na metę. Przeżyliśmy! Wytrwaliśmy! Już gotujemy się na następne SAILBOOK CUP.           

Było super.

Renia i Andrzej z S/Y „Anitra”

Komentarze