Wspomnienia mazurskie – cz.1. Hendrix

0
1112

Za zgodą autorki publikujemy kilkuczęściowe wspomnienia Weroniki z jej pierwszego zetknięcia z żeglarstwem. Bardzo ciekawy opis uzupełniony jej rewelacyjnymi zdjęciami z Mazur. Zapraszamy!
Lipiec 2015 – Wielkie Jeziora Mazurskie

Świetne dwa tygodnie w niesamowitym miejscu i z prze-fajnymi ludźmi. Przedstawiam głównych bohaterów:- )

Nasza załoga składała się z P., A., M. i M. oraz instruktora W. No i mnie! Byliśmy w kilka załóg na kilku łódkach (m.in Santana, Clapton, Page i nasz Hendrix). Na przestrzeni tych dwóch tygodni nocowaliśmy w wielu portach. Za dnia ćwiczyliśmy, wieczorami i nocami bawiliśmy się, a rankami wstawaliśmy na apel. I śniadanie!

Gdyby ktoś chciał tak fajnie spędziź czas jak my, polecam Szkołę Żeglarstwa Gertis! http://www.obozy-zeglarskie.pl/ naprawdę autentycznie polecam:- )

 

Hendrix

Serce podbiła mi jako pierwsza 'Rybaczówka’. Pewnie standardowo dlatego, że było wówczas ładne późno-popołudniowe ciepłe światło. Jak jest dobre światło, zawsze jest pięknie. To z tamtej chwili tak zdecydowanie, pewnie siebie paskowało pomost. Tu pas – światło, tu pas obok – cień. Most w stylu więziennym. Mobbing światłem. I zieleń trzcin, i drzew – taka nasycona, zdecydowanie zielono-zielona, podświetlona przez zachodzące słońce, delikatnie tylko skontrastowana ze słabo niebieską wodą. Chyba najbardziej „zielony” naturalny port.
Tego dnia miałam funkcję sternika, więc podczas parkowania miałam przejąć też funkcję dyrygenta zadań podczas cumowania. Aa! fajnie! to trzeba się wziąć za…hm? Drugi dzień obozu, wciąż nic a nic nie umiem. Jakie w ogóle są komendy! Jak się co nazywa!
– Jak wpłyniesz do portu i zacumujesz? – pyta instruktor. Jego metoda nauki polega na tym, że usiłuje nas nauczyć samodzielnego myślenia w żeglowaniu. Nie daje gotowych rozwiązań, tylko my sami mamy na to wpaść. Mam wymyślić jak chcę zaparkować łódkę. Można dziobem, rufą albo bokiem.
– Nie wiem? Albo wiem!
i nawet coś tam wymyślam. Chyba z sensem, bo instruktor nie protestuje. Rufą do pomostu, pamiętam! Bo na dziobie później spałam, z widokiem na dziób sąsiada. Dobra. Do zadań moja załogo! Rozdzielam:
– A. pójdziesz do cumy rufowej. A nie czekaj, to jest dziobowa, przepraszam! W każdym razie tę tam. Moment, tu jest muring? To zostaw cumę. Ciągnij muring!
– Mówi się wybieraj! – ktoś mnie poprawia.
– Yy, no to wybieraj tam tę linę! M. a ty baloniki przywiąż do burt!
– Odbijacze….
– No właśnie je. P. cuma rufowa? Tak, do cumy rufowej! Aa, M! chroń silnik! ojj, łódka oddala się od pomostu. Ciągnąć tam!
– Wybierać!
– No wybierać! i przewiązać o to coś na K.
– Knagę.
– Właśnie. O knagę!
Mistrzem rzucania poprawnie brzmiących komend nie jestem, ale chyba i tak są jasne i pewne rzucane, bo załoga dzielnie walczy, zdaje się wiedząc co robić. No. Wszystko gra. Teraz tylko na odpowiedniej długości lin muszą zrobić węzełki by unieruchomić łódkę. Oj, M! mocniej! no. Działajcie tam dalej. A ja w tym czasie hm. Jestem sternikiem dziś. Co to znaczyło?
– Sternik jest najważniejszą osobą po Bogu. – ciągle powtarzał nasz instruktor. Sternik nie bawi się w cumowanie. Yhym. To ja…mogę decydować? A herbaty mogę się napić? Jak inni pracują?
– ….zaraz po Bogu najważniejszą osobą. – rozwija swoje motto W. – i od tego masz załogę, której rozdzielasz zadania by sama mieć wolne.
Yhym.
yhym!

schodzę na ląd! Porywam swoją herbatę i wskakuję na pomost. Siadam po turecku w słońcu, ze swoim kubkiem w różowe Tatry i napisem Wera i patrzę jak załoga uwija się jak mrówki. Ciągle jakieś korekty odległości rufy od pomostu. Ciągle coś nie tak. To krzywo to za daleko. Instruktor się „czepia”, myślę sobie-  po guzik, to tylko parking! Ale nie no… ufam, że skoro tak się uczymy to ma to sens. Pod koniec obozu, w Giżycku, gdy zacumujemy daleko od pomostu i dostrzegę jak problematyczny może być skok przy nawalających kolanach przyznam mu rację. Cumować należy z głową. Blisko pomostu.
– Macie zacumować tak, bym gdy będę nocą wracał na łódkę mógł swobodnie dostać się na nią nie wpadając do wody. – oznajmia W. i choć W. nigdy (chyba) na łódkę pijany nie wraca, nieugięcie co port powtarza swoje hasło. W sumie z sensem to hasełko…Jak się wpadnie do wody po alkoholu to już tylko dno. Albo w ogóle – wystarczy, że zmoknie to tworzywo, z którego wykonana jest łódka i staje się ono śliskie. Wystarczy się zagadać i zeskakiwać z odwróconym akurat do rozmówcy wzrokiem by źle bezwzrokowo ocenić odległość od pomostu. Jak żaglówka będzie blisko pomostu, człowiek wpadając na nią wybije sobie uzębienie, ale nie wpadnie do niebezpiecznej wody. Tak więc:
– Mocniej tam ciąg…WYBIERAJ! łódka za daleko od pomostu!

Siedzę, grzeję kości i patrzę. Taka moja cecha, że umiem wypocząć w każdym miejscu! W. się przysiada i mówi: właśnie o to chodzi. Sternik ma rozdysponować zadania i to załoga odpowiada za wykonanie. Sternik ma w tym czasie czas na herbatę i odpoczynek.
Taaak. Nie dość że sternik zaraz po Bogu, że to on toczy rozmowy z żaglami i wiatrem (czyli to co jest sensem żagli) to jeszcze może mieć przerwę. Suuuuper! No suu…

Ale. Jednocześnie to on jest tą osobą, która pozostanie na posterunku, gdy załamie się pogoda. Załoga schowa się pod pokład by nie moknąć, a on zostanie. Nie może wszak opuścić stanowiska – porzucić steru i zanurkować do koi z herbatką, żeby nie zacinało deszczem za kark. Twardo zostaje na pokładzie, nie ma, że ogląda horyzont przez okienko z suchej kabiny i czeka na to by powiedzieć o-o, chyba wbijemy się zaraz w mieliznę i ej, no to teraz coś zróbmy, nie? Bo chyba mamy problem.
Sternik odpowiedzialną funkcją. Chyba dlatego nie chciałam zdawać patentu…


No ale dobra. Tego dnia sternikiem byłam i nawet nikt nie umarł. Było przednio. W. w żart: dwója z plusem – w ramach oceny moich działań sterniczych.
Etam. Chyba nie aż tak źle było! Cztery na szynach poproszę.

….

Wieczorem spotykamy się wszyscy – kilka załóg – w portowej baro-kawiarni, gdzie na integracji mija kilka godzin aż do nocy. Pełni entuzjazmu dzielimy się wrażeniami. Wszystkim załogantom świecą się oczy, gdy opowiadają co dziś robili. Strasznie miło się na to patrzy. W powietrzu drga pasja wypełzająca z każdej szczeliny w skórze tak wielu osób. W końcu powoli rozchodzimy się do łódek, na „polu bitwy” pozostaje głównie kadra. Kursanci grzecznie idą spać. Ja postanawiam popatrzeć na gwiazdy. Biorę więc śpiwór i wyłażę z nim na dach łódki. Pierwsza taka noc – że na łódce, a nie w – więc początkowo tak trochę niepewnie się układam na niej, oj, jeszcze coś pęknie pode mną, złamie się, a co jeśli wyrwę linkę jakąś? I położę masz! Ale nie no, marzę o tych gwiazdach. Układam się więc ciasno, jak rogalik żeby mieć jak najmniejszy styk z dachem Hendrixa i odwracam wzrok w niebo. Łódka delikatnie się kołysze, ja z nią. Coraz bardziej czuję w kościach Hendrixa. Jakoś tak…przecież go nie uszkodzę. Nic mu nie będzie. No nie! Wszak to już mój stary kumpel, znam go, twardy jest, a nie tam anemiczna laleczka z porcelany. Bez przesady! Odwijam się z rogalika i wyciągam na leniwca. Swoboda, luz. Z łódką już za-pan-brat. Uwielbiam tą miejscówkę! I w ogóle żagle. I Mazury! Przede mną niesamowity kadr. Dziób, maszt hendrixowe, dziób i masz innej łodzi, w jeziorze odbijające się światła, w oddali w mroku cicha, senna trzcina. A wszystko to pod rozgwieżdżonym niebem. Omamo, jak cudownie. Jak pięknie. Magia. Tyle gwiazdy! Stan mogę-tu-umrzeć-bo-jest-tu-tak-pięknie po raz milionowy. Ponieważ zimno zawijam się w kokon, głowę chowając całkowicie w śpiworze. Ale nawet przez materiał widzę ten kadr. Nie trzeba patrzeć by widzieć. Widzę w umyśle! i czuję!

Najpierw budzi mnie A, dłuższy czas później W. Mówią, że do łódki spać.
– Nieee. – nieprzytomnie protestuję. – Jaa tuu zostaję. Jest tak pięknie.
Budzę się o czwartej. Przed świtem. Rany, ale zimno. Ale za to jakie widoki! I atmosfera. Pastelowe kolory. I cisza charakterystyczna dla poranka. Tylko szum wody i uderzania fal o burty. Uczucie, że to inny świat. Że nie ma zła na świecie, bo jak może być, skoro takie chwile zabijają je od korzeni w każdym, kto choć trochę ma w sobie człowieka. Spokój otoczenia, który przedziera się w każdą żyłę i rozprowadzany jest po całym organizmie. Strzepuję ze śpiwora część rosy, na szczęście nie przemókł mi śpiwór. Dobra, koniec tego dobrego. Zimno mi i ziewam jak kot, chcę do śpiwora. Wschód bez pompy, więc bez wyrzutów idę spać dalej.

O dziewiątej mamy zawsze apel (koszmarny-apel). Ja wstaję o ósmej, by umyć się i w ogóle zacząć wyglądać jak człowiek, a nie pers po spotkaniu z walcem. Potem z P. albo zmywam albo czyszczę pokład. Następnie apel i śniadanko i wykład. Tak wygląda przez pierwszy tydzień. Przez następny wstaję za cztery dziewiąta, zwlekam się z łóżka i idę jak ślepy czołg (bo bez soczewek) do szyku i tylko czekam na słowa: „rozejść się” bardziej niż dziecko na odpust pełen badziewnych jednorazowych ale i tak pożądanych smoków na kółkach. Czy czego tam. Zostaje potem tak: śniadanie, porządek na łódce i wypływamy. Na kochanym Hendrixie!

Łódka od samego początku nie przysparza mi lęku czy niepewności. Od pierwszego dnia mam do niej, i do własnej koordynacji ruchowej na jej podkładzie, zaufanie. Nie mniej nie od razu odczuwam do niej przywiązanie. Dopiero chyba z trzecim dniem przestaje być dla mnie bezosobowa. Nasz Hendrix! Ma dziób, który jest moją ulubioną miejscówką i który teraz jest innym dziobem od innych dziobów. Tamte inne nie są moje. Tak jak z różą w Małym Księciu. Oswoić…
Łódki mają imiona. Fifi. Wiktoria. Biegnąca po falach. Joasia. Jedna była nawet coś tam Krzyczącym Mamutem. Nasze to Hendrix, Santana, Clapton i Page.

Hendrix jest łagodny. Trzyma się pewnie, można mu zaufać. Gdy podczas przechyłów ucieka foka-szot zawsze z chęcią wyrywam się by wleźć na dach i trzymając się tylko cienkich linek na burcie, dostosowując zgięcie kolan do stopnia przechyłu złapać niebieskiego uciekiniera i podać załodze. Czasem gdy zbyt mocno „wskoczy” dziobem w wodę to puszcza na mnie koronę kropel wody, ale nie przeszkadza mi to. Skoro tak chce, to niech ma. Gdy zrywa się silny wiatr i mam chęć poczuć ten wiatr bardziej wskakuję na ławkę by być jak najwyżej i mogę tak stać swobodnie. H. buja się płynnie, unika ostrych zrywów z zaskoczenia. A nawet jeśli to zrobi, zawsze w pogotowiu oferuje coś czego można złapać i odzyskać stabilność. Gdy płyniemy i jego fok jest złożony, idę na dziób i stojąc na mostku całkowicie mogę się oprzeć na szkielecie foka. Zahaczam trampka o rurki mostka i przylegam plecami do tego żagla. Rozkładam ręce i płynę jak w Tytaniku. Hendrix na to pozwala. Pozwala mi nawet zamknąć oczy i polegać w pełni na styku mojego kręgosłupa z kręgosłupem foka co blokuje moje chwianie się pod wpływem bujania. A gdy przeskakuję z pomostu na dziób z miską pełną naczyń i nie mam wolnych rąk zawsze fok stara się wpasować w moje plecy tak, że wymijam go z talerzami płynniej niż kot filiżanki na komodzie. Większość po prostu podaje miskę innej osobie i transportują ją na pokład w dwójkę. Ja nie muszę. Dogadaliśmy się z Hendrixem, że to on mi będzie pomagał.

Jedyne czego nie akceptuje to trzymania rąk w kieszeni. Wymaga od nas tak zwanego „zawsze jedna ręka dla jachtu”. Wszystko inne znosi cierpliwie. Nawet to, że jestem największą bałaganiarą wśród załogi. Czasem tylko nie mogę czegoś znaleźć, ale to chyba nie jego wina. Nie wytyka mi też wylanych herbat na pokład. Ani tego, że czasem położę na nim kanapkę. Albo że przecieram kolanami jego dach, gdy ładuję się do śpiwora. Ani w ogóle, że odbieram mu prywatność i kładę się na nim wszędzie gdzie się da i łażę po nim bez kultury. W zamian zawieszam na klamce jego okienka mojego szmacianego konika na szczęście. Konik, który przy plecaku zawieszony jeździ ze mną w Tatry.

Największą przyjemność sprawiają mi prace przy samej łódce, a nie sterowanie nią. Być może egoistycznie, ale z drugiej strony nikt się nie palił? zgłaszam się do wszystkich zadań, których realizacja ma miejsce na dachu łódki lub na dziobie. Wybieranie lejzidżeków jest super. Staje się przy maszcie i ciągnie za linki. Potem mogę się odwrócić o oprzeć o maszt i postać tak, patrząc przed siebie. O, odpinanie lejzi daje mi możliwość bezkarnego przebiegnięcia wzdłuż łódki. Takie to fajne. Najfajniejsze momenty wiążą się zarzucaniem kotwicy.

Wpływamy do małej zatoczki, bo zaczyna zacinać deszcz. Chcemy tam się zatrzymać i przeczekać przy okazji obiadu, który sprawnie zaczyna gotować już A. W. pyta kto do kotwicy. Ja! Tak więc słyszę: Wera, przygotować kotwicę do zarzucenia! Jasne! wskakuję na dziób i otwieram schowek, wytarguję źle zbuchtowaną linę i mocując się z wagą kotwicy wyciągam ją na pokład. Cuchnie glonami, ale to wcale nie przeszkadza – przeciwnie. Czuje się wybitnie, że to kotwica do zarzucenia i od razu pełnia entuzjazmu. Zarzucę kotwicę! Ekstra! …tylko najpierw muszę rozplątać te przeklęte węzły.
– Mogę już zarzucać? – rozplątałam! gotowa do zrzucenia!
– Jeszcze nie
– A już?
:- p

załoga chowa się pod pokład, by nie moknąć. Na posterunku zostaje tylko instruktor. No i ja! Z kotwicą
– Mooogę juuuuż?
Nie. Musimy wybrać odpowiednie miejsce. Co tam że pada. Zaparkujmy w ładnym miejscu! W. myśli praktyczniej: zaparkujmy w sensownym miejscu. Mam przemoczone trampki, a spod zielonego kaptura widzę tylko półobraz, bo materiał spada mi na oczy. Nie mniej kątem oka widzę, że przejaśnia się niebo. Chwila moment stal nieba przejdzie w błękit i przypraży nas niemiłosiernie słońce. Pogoda na Mazurach jak w górach szybko się zmienia. Za piętnaście minut będziemy oglądać – w ramach nauki – pogodę iceemkę, by zobaczyć czy czekają nas burze, jaki wiatr i całe to badziewie. Musimy umieć z iceemki odczytywać jak najwięcej informacji. Wygląda to wszystko mądrze i poważnie, ale ja i tak wolę naoczną ocenę pogody po świetle na zewnątrz.

– To mogę już?! – no chyba nie doczekam się. Pierwsze zrzucanie kotwicy. Niby nic, ale mnie tam cieszy. Ucieszyło mnie nawet lanie benzyny do silnika łódki. No taki już ze mnie typ. Małe a cieczy.
– Możesz!
– Suuuper. Wrzucam!
Kotwica miękko wchodzi w dno, sunie po nim. W., ocenia, że trzeba z racji rodzaju podłoża rzucić jeszcze raz, bo ten rzut nas nie utrzyma. Z przyjemnością! To nic że moknę. Zakotwiczanie jest super. Za drugim razem stabilniej się zakotwicza. I chyba nawet wytrzyma. Lina się napręża, łódka zaczyna się obracać. No. Stoi. Można iść na obiad. I akurat wtedy zaczyna wychodzić słońce i momentalnie robi się gorąco. Ponieważ w kuchni nie ma nic do roboty, mówię, że postoję sobie na dziobie i się posuszę na wietrze. Mój dziób. Przy żaglach ważny wiatr, jego czucie więc wymyślam sobie ćwiczenie, które pozwoli mi połapać jego kierunki. Co by tu….o. Opieram się o masz, wyrywam włosa i trzymając palcami jego końcówkę wyciągam rękę do góry i patrzę jak poddaje się wiatrowi. Włos powiewa po jednym ukosie, potem po drugim. W moją stronę, w odwrotną. Tańczy na wietrze. Kierunek bejdewind. A to chyba baksztag? Znów bejdewind? A teraz? Kąt martwy?
Od dalszych zgadywanek wyrywa mnie przywołanie na obiad. Obiad! ulubiona część dnia…

W. i A. ugotowali spaghetti, szaleństwo, bo nawet dwa sosy!

Potem w dalszy rejs.

za zgodą Weroniki
Zapraszamy do obejrzenia jej galerii zdjęć
oraz odwiedzin na blogu

Komentarze