– Zobacz Bruno! Tato nakleił nową nazwę i Alianna od dzisiaj nazywa się Sputnik III. – Karolina zwróciła uwagę malucha na nowy, złoty napis na dziobie naszego zielonego jachtu.
– Nie! Nie! – krzyknął Bruno – Ogórek jeden!
Wybuchliśmy śmiechem. Po raz kolejny zostaliśmy zaskoczeni spostrzegawczością i samodzielnością z jaką nasz niespełna dwuletni żeglarz zaczął ostatnio wyrażać własne opinie.
– Właściwie to chłopak ma rację, zmiana nazwy nie będzie ważna, zanim nie przekupimy łajby i Posejdona butelką szampana wylaną na dziób. Na szczęście cała ceremonia jest już przygotowana i pierwsi goście pojawią się za kilka godzin.
Wieczorem, w polsko-czesko-francuskim towarzystwie wystrzelił korek i Karolina w roli matki chrzestnej wygłosiła formułę: – Nadaję ci imię Sputnik III, żegluj po morzach i oceanach! – Wylewając sporą część butelki na dziób jachtu. Szybko przechwyciłem buzującą flaszkę i dodałem od siebie: – I niech Posejdon będzie dla ciebie łaskawy! – Nie żałując ofiary dla władcy wszechoceanu.
Tym co zostało wznieśliśmy wspólny toast za dzielny jacht i zasiedliśmy do kolacji, połączonej z degustacją znakomitego rumu agricole.
Zaraz po przybyciu na Martynikę napisałem kilka zdań na temat tego lokalnego trunku, ale dopiero po prawie rocznym pobycie tutaj udało mi się spróbować większości lokalnych marek, poznać ich historię i zgłębić tajniki produkcji.
Jak już kiedyś pisałem, rum Agricole produkowany na Martynice różni się od innych karaibskich rumów głównie tym, że zamiast z melasy (zmielonej trzciny cukrowej) wytwarzany jest z czystego soku wyciskanego z trzciny. Ta główna różnica wyczuwalna jest już w samym aromacie destylatu, nie wspominając nawet o kolosalnej różnicy w smaku. Jakby tego było mało, każda z dwunastu destylarni wytwarzających rum agricole ma swoje charakterystyczne nuty smakowe, uzależnione od tego w jakich rejonach wyspy uprawiana jest trzcina cukrowa używana do produkcji. Inaczej smakują rumy Depaz, J.Bally, czy Neisson z północno zachodniej, wulkanicznej strony wyspy, a inaczej pochodzące z południowych równin marki Dillon, Trois Riviéres czy La Mauny. Poza tym każda z firm oferuje przynajmniej trzy główne rodzaje rumu: blanc (biały), ambre (zabarwiany karmelem) i vieux (dojrzewający w beczkach). Te z kolei mają swoje kolejne wariacje, które trudno zliczyć…
– Powiedz mi Andrzej, czemu preferujesz biały rum J.Bally o mocy 45%, od tego samego o mocy 50% czy 55%? – Podczas spotkania nasz sąsiad – emerytowany strażak Lechu – zapytał mieszkającego tu od kilkunastu lat Andrzeja.
– To proste. Ten słabszy ma po prostu więcej smaku. W tym mocnym czuć już przede wszystkim alkohol.
– To po co w ogóle robią go w kilku różnych stężeniach? – Pytał dalej Lechu.
– To specjalnie dla lokalnych pijaków. Najpierw zaczynają od słabego, potem piją coraz mocniejszy, a na końcu sięgają po ten 70% i umierają w mangrowcu.
– No to może zostańmy poniżej 50%.
Dla spragnionych wiedzy o produkcji i historii rumu wszystkie tutejsze destylarnie oferują zwiedzanie swoich obiektów połączone z degustacją. Najciekawszą ofertę ma prawdopodobnie destylarnia Clément, która na szesnastu hektarach udostępniła dla zwiedzających między innymi ogród botaniczny, osiemnastowieczny kreolski dom, dominujący niegdyś nad całą plantacją, starą destylarnię wyposażoną w maszyny parowe, dojrzewalnię rumu, w której z tysięcy starych beczek unoszą się upajające aromaty, oraz centrum sztuki współczesnej zajmujące część starych zabudowań plantacji. Ciekawostką jest odrestaurowany domek zarządcy plantacji, gdzie w 1991 roku, pod koniec pierwszej wojny w Zatoce Perskiej odbył się szczyt Mitterrand-Bush. Dokumenty podpisane przez obu prezydentów i rejestrujący całe zdarzenie film można obejrzeć w sali konferencyjnej zabytkowego budynku.
Wycieczka kończy się degustacją w eleganckim barze, oferującym wszystkie firmowe specjalności.
– Czego można spróbować? – Zapytałem posługującego się perfekcyjnym angielskim barmana.
– Wszystkiego Sir, jeżeli tylko głowa na to pozwoli. Od czego zaczynamy?
– W takim razie podarujmy sobie likiery i białe rumy i przejdźmy od razu do najstarszych butelek.
– Proszę bardzo, ale z tych najdroższych mogę zaoferować nie więcej jak jedną – no niech będzie – dwie szklaneczki z każdego rodzaju. Najlepszy jest ten. Clément Cuvée Homère. Wybrał pan taką kolejność degustacji więc ostrzegam, po spróbowaniu tego rumu wszystkie inne mogą pana rozczarować. Trunek tego typu ukrywa się nawet przed rodziną i przyjaciółmi.
Małymi łyczkami sączyłem zawartość szklaneczki próbując rozszyfrować aromaty pojawiające się na wargach, języku, podniebieniu i w gardle w miarę jak ogrzany temperaturą ciała rum zaczął uwalniać swoje nuty. Czekolada, orzechy, podgrzane masło, herbatniki, czarny pieprz, suszona gruszka i przyprawy korzenne… trudno było mi się w tym wszystkim połapać, ale nabrałem pewności że opinia barmana była bezbłędna. Przez kilka kolejnych dni żaden inny smak nie był w stanie mnie zadowolić.
Jak podaje destylarnia Clément, historia firmy sięga roku 1887, kiedy to wykształcony w Paryżu fizyk, a w owym czasie burmistrz miasta Le Francois, Homère Clément nabył plantację trzciny cukrowej l’Acajou, położoną trzy kilometry od swojego miasta. Wielu współczesnym jego posunięcie wydawało się wtedy szalone, bo właśnie na tamten czas przypadał szczyt kryzysu cukrowego. Produkcja sacharozy z buraków cukrowych i tani cukier trzcinowy z Ameryki Południowej dobiły rolniczą gospodarkę Martyniki bazującą na jego produkcji. Część wielkich fortun stopniała, a bezrobotni chłopi wyszli na ulicę.
Niektóre plantacje ratowały się rozpoczynając produkcję taniego rumu, ale Clément Homère miał bardziej ambitne plany. Podczas młodych lat spędzonych we Francji docenił smak drogich koniaków i bazując na swojej wiedzy naukowej postanowił wdrożyć sztukę ważenia wybornych armaniaków z południowo-zachodniej Francji do produkcji wysokiej jakości dojrzewającego rumu.
Plantacja l’Acajou powoli stawała na nogi, ale dopiero wybuch I wojny światowej i gwałtowny wzrost zapotrzebowania na rum, nadały całemu przedsięwzięciu nowej energii. Obie strony konfliktu szybko odkryły, że nie zdołają zbyt długo kontrolować swoich zmęczonych chłodem i głodem wielomilionowych armii, bez regularnego znieczulania znajdujących się często na skraju załamania nerwowego żołnierzy, zmuszanych do samobójczych szarż i szczurzej egzystencji w zatęchłych okopach. Systematycznie wydzielane racje alkoholu podtrzymywały tlącą się przez kolejne lata wojenną zawieruchę.
Stałe dostawy dla armii pozwoliły rodzinie Clément na szereg inwestycji, pozwalającej na stałe doskonalenie procesu produkcji. Kiedy w 1923 roku Homère znalazł się na łożu śmierci, jego syn Charles był już w pełni gotowy do przejęcia roli ojca. Po kilku latach studiowania destylacji w słynnej szkole Louisa Pasteur we Francji miał jasną wizję wprowadzenia najwyższej klasy rumu na europejskie i światowe rynki. Jego dzieła dokończyli synowie, prowadzący firmę aż do 1986 roku, kiedy to sprzedano majątek i markę Clément zaprzyjaźnionej rodzinie Hayot, będącej obecnie jednym z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych rodów na wyspie, godnie dbającym o wielopokoleniowe dziedzictwo rodziny Clément.
Każda z dwunastu destylarni na Martynice ma swoją historię i każda podkreśla, że wytwarza najlepszy rum na świecie. Oddam im sprawiedliwość i przyznam, że wszystkie produkują rum najwyższej światowej próby. Jednak moimi faworytami w kategorii rumów białych pozostają Neisson i J.Bally, czerpiące swój smak i moc z wulkanicznych stoków Montagne Pelée, natomiast w dziedzinie rumów dojrzewających nie próbowałem jeszcze niczego lepszego niż dojrzewający w dębowych beczkach po brandy, a następnie opalanych beczkach po bourbonie Clément Cuvée Homère.
Tak jak żołnierzom w okopach I wojny światowej tak żeglarzom w zatoce Le Marin rum uprzyjemniał monotonne chwile w oczekiwaniu na nieodwołalny atak. Nie spodziewaliśmy się tu co prawda szturmu uzbrojonych w maczety rastamanów z sąsiedniej wyspy ani niespodziewanej kanonady artyleryjskiej, ale wiedzieliśmy, że prędzej czy później któryś z serii niżów tropikalnych przemierzających Atlantyk ze wschodu na zachód zamieni się w sztorm tropikalny lub huragan, na którego trasie znajdzie się nasza wyspa. W kulturze plemienia Karibów, zamieszkujących niegdyś cały archipelag, Huracan był bogiem wiatru, którego imienia lepiej było nie wypowiadać, by przypadkiem go nie sprowadzić. Pierwszym Europejczykiem, opisującym to niszczycielskie zjawisko był Krzysztof Kolumb, który miał na tyle szczęścia, że zetknął się z nim dopiero podczas swojej czwartej wyprawy do Indii Zachodnich. W swoim liście do króla Hiszpanii pisał:
„Przez więcej niż dziewięć dni byłem zgubiony i bez żadnej nadziei. Moje oczy nigdy nie widziały mórz tak wzburzonych, okropnych i kipiących pianą. Wiatr nie pozwalał nam posuwać się naprzód, trzymać kursu ani szukać schronienia za żadnym z przylądków. Znalazłem się na tych morzach przemienionych w krew gotującą się jak wrzątek na wiecznym ogniu. Dniem i nocą niebiosa raziły jak palenisko. Pioruny uderzały z takim blaskiem i furią, iż wierzyliśmy, że nasze statki zostaną z pewnością zniszczone. Przez cały ten czas woda lała się z nieba nieustająco. Nie jako deszcz, lecz jako powtórka wielkiego potopu.”
My też mieliśmy szczęście. Huragan Matthew, który na początku października spustoszył Haiti, Dominikanę, Bahamy i Florydę rozpoczął się nad Martyniką jeszcze jako sztorm tropikalny, czyli osiągnął siłę „zaledwie” 11-12 stopni w skali Beauforta. Nad Kolumbem mieliśmy jednak tą przewagę, że dzięki współczesnej meteorologii wiedzieliśmy o nadejściu złej pogody z kilkudniowym wyprzedzeniem i cały czas byliśmy w zatoce, która mogła nam zapewnić ochronę przed słabszym cyklonem. Przed huraganem czwartej i piątej kategorii żadne miejsce na Karaibach nie gwarantuje bezpiecznego schronienia.
– Tym razem Lechu twoje informacje od Czechów okazały się prawdziwe. Za trzy dni możemy mieć tu niezły bajzel. My uciekamy w mangrowiec. Zostajesz na boi?
– Tak, ta boja jest połączona ze starymi łańcuchami huraganowymi leżącymi na dnie więc jeśli cumy i knagi wytrzymają i nic na mnie nie wpadnie to nie mam się o co martwić. Jacht Stefana jest podobnie zacumowany i stoi tak już od kilku sezonów.
– W takim razie poproszę cię o pomoc przy wiązaniu się do krzaków, bo jeszcze tego nie robiłem i brakuje mi jednej ręki.
– Bardzo chętnie, też tego nie robiłem i jestem ciekawy jak to wygląda.
Dzięki temu, że nasz wspólnik Heniu przygotował wcześniej stanowisko w mangrowcu, cała operacja poszła nam bardzo sprawnie.
Splątane zarośla porastają gęsto brzegi naszej zatoki tworząc mocną barierę, do której można solidnie przycumować jacht. Poza tym gdyby kierunek wiatru zmienił się na dopychający do brzegu, wtedy mangrowiec zamortyzowałby siłę, z jaką jacht parłby na brzeg i zapobiegłby jego poważnym uszkodzeniom. W takiej sytuacji znaleźlibyśmy się prawdopodobnie na mieliźnie ale byłoby to niczym w porównaniu z możliwością zdryfowania na rafę.
W mangrowiec wjechaliśmy dziobem, chroniąc znajdujący się na rufie jachtu delikatny ster. Z rufy przycumowaliśmy solidny łańcuch, który Heniu poprowadził do własnoręcznie wykonanej kilkusetkilogramowej, betonowej kotwicy, trzymającej zazwyczaj nasze codzienne stanowisko na boi.
Do dziobu, obu burt i rufy przycumowaliśmy pod kątem 45 stopni sześć mocnych cum, przywiązanych na stałe do najgrubszych konarów mangrowca.
– Teraz jesteśmy tu bardziej bezpieczni niż w marinie. – Pochwaliłem się Czeszce Kobrze, która odwiedziła nas zaraz po całej operacji.
– Tak ale pod warunkiem, że żaden idiota nie przypłynie obok w ostatniej chwili i nie rzuci byle jak kotwicy w nadziei, że to wystarczy. My stoimy na solidnej boi ale też obawiamy się takich żeglarzy. Widzieliśmy już podobne akcje w poprzednich latach.
Jak za wypowiedzeniem magicznego zaklęcia w zatoce pojawiły się kolejne jachty w pośpiechu szukające schronienia. Dwa z nich opuściły kotwice pomiędzy stojącymi na bojach łodziami, a trzeci wpasował się rufą w mangrowiec zaraz obok nas, wydając z dziobu jedynie zwykłą kotwicę. Po krótkiej wymianie uwag z okolicznymi kapitanami jachty na kotwicach przesunęły się nieco, natomiast nasz nowy sąsiad cofnął się bardziej w mangrowiec i wydał więcej cum.
– Mamy szczęście, że są po naszej zawietrznej stronie. Cały sztorm będzie szedł ze wschodu i jeśli ich poniesie to raczej na zewnątrz zatoki. Oby tylko nie zabrali ze sobą jachtów Leszka, Kobry i Stefana. – Częściowo uspokoiłem bojowo nastawioną Karolinę.
Tuż przed zmrokiem wiatr zaczął wyć w olinowaniu, a sztormowe cumy napięły się jak struny. Poza sporymi przechyłami i zalewającymi nas kaskadami deszczu nie odczuwaliśmy większego dyskomfortu. Kiedy w nocy wiatromierz notował najwyższe odczyty my nadal staliśmy bezpieczniej i spokojniej niż w najlepszym porcie. Mangrowiec spełnił swoje zadanie.
Co innego przeżywali kapitanowie jachtów, które kilkadziesiąt metrów dalej przyjmowały największe uderzenia wiatru na bojach i kotwicach. Zgodnie z naszymi przewidywaniami zakotwiczone łodzie w miarę wzrostu siły żywiołu zaczęły powoli przegrywać nierówną walkę. Mimo uruchomienia silników nie były w stanie oprzeć się gwałtownym podmuchom, które krótkimi ale bezlitosnymi szarpnięciami zrywały wczepione w dno haki. Kilka jachtów zaczęło tańczyć po całej zatoce, ciągnąc za sobą lżejsze, słabo zakotwiczone jednostki. Kapitanowie ratowali się całą mocą swoich silników pomiędzy uderzeniami sztormu i próbowali odzyskiwać stracone pozycje, ale żywioł nie dawał za wygraną i do samego rana testował łańcuchy, liny, kotwice, silniki, sprzęgła i nerwy przerażonych żeglarzy.
O świcie sztorm tropikalny przesunął się dalej nad ciepłe Korze Karaibskie, z którego mógł zaczerpnąć dodatkową moc, niewystarczającą do wyrządzenia poważnych szkód na znajdującej się na pierwszym froncie Martynice. W ciągu następnej doby urósł do rangi huraganu pierwszego stopnia, czym zasłużył sobie na nadanie imienia i szerokim łukiem popędził w stronę biednego i doświadczanego wszelkimi plagami Haiti.
Podczas porannego szacowania strat nie znaleźliśmy u siebie niczego godnego zanotowania. W naszej małej zatoczce wyraźne było spore przetasowanie, ale wszystkie łodzie nadal utrzymywały się na powierzchni. Dopiero po wypłynięciu na Zatokę Le Marin zauważyliśmy kilka jachtów leżących na okolicznych rafach. Nie wszystkim udało się ocalić swój dobytek, ale obyło się bez ofiar w załogach. Popłynęliśmy odwiedzić Morgana, nowego właściciela poczciwego Sputnika II. Początkowo nie mogliśmy go dostrzec, bo zasłaniał go ogromny katamaran, który dzień wcześniej stał zupełnie gdzie indziej. Po chwili jednak sylwetka naszego starego kompana wyłoniła się tuż za rufą zdryfowanego dwukadłubowca. Zmęczona ale zadowolona twarz Morgana i jego kciuk uniesiony do góry przyniosły nam sporą ulgę. Zaledwie metr dzielił go od kolizji ze źle zabezpieczonym jachtem czarterowym.
– Słyszałem, że nieźle narozrabiałeś! – Przywitał mnie na lądzie zawsze wesoły Czech Pavel.
– Ja? Ale o co chodzi? – Odpowiedziałem zaskoczony.
– Nie wiesz? Nazwali ten huragan twoim imieniem. Pierwszy rok na Karaibach i już zdążyłeś sobie nagrabić. Gratuluję!
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Saint-Pierre, Martynika 09.10.2016 r.