Sputnikiem dookoła Ziemi – Rok na Karaibach

0
897

Niepostrzeżenie zleciał rok odkąd przybyliśmy na Karaiby. Przeminęły cztery, prawie identyczne pory roku, których podobieństwo daje złudzenie zapętlenia czasoprzestrzeni. W tej wypłaszczonej podzwrotnikowym słońcem rzeczywistości, gdzie długość dnia letniego tylko nieznacznie różni się od zimowego, monotonia pracy i  podstawowych codziennych czynności prowokuje powtarzające się uczucie deja vu. potęgowane ograniczoną przestrzenią archipelagu, którego łańcuch ułożył się prostopadłe do wiejącego pasatu, wytyczając ludzkim wędrówkom i aktywnościom niezmiennie te same tory. Z tego właśnie powodu, człowiek karaibski zna wszystkich innych stałych lub regularnie przelotnych wyspiarzy lepiej, niż by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać i lepiej niż sam to sobie uświadamia. Nie musi znać ich bowiem z imienia i nazwiska, nie musi nawet nigdy ich spotkać. Nie jest to konieczne, bo tutaj odległość dzieląca nas od siebie to często dystans tylko jednej, przypadkowo lub umyślnie spotkanej osoby, która może być pomostem łączącym naszą historię z losami innych.

Do Marigot Bay na Saint Lucii przybyliśmy z Komarem, Izą i Bartkiem, którzy na pokładzie Sputnika III wygrzewali kości, uciekając przed pierwszymi tygodniami polskiej zimy. Wylądowaliśmy w cieniu palm kokosowych w miejscu, które na małej plaży wskazał uśmiechnięty  Kreol.

– Możecie tu bezpiecznie zostawić ponton. Cały czas mam wszystko na oku. – Zaproponował, po czym bez często spotykanej nachalności zareklamował wyplatane przez siebie wyroby z liści palmy kokosowej. Moja załoga zainteresowała się lokalnym rękodziełem, a ja od razu skojarzyłem palmowe koszyki i kapelusze z dawno nie widzianym Juniorem, którego poznałem rok temu, pierwszego dnia po przybyciu na Martynikę. Wiedziałem, że od kilku miesięcy siedzi w pierdlu na którejś z wysp, bo postanowił skusić się na łatwe pieniądze z przemytu ludzi, ale nie znałem żadnych szczegółów tego feralnego przedsięwzięcia.

– Dokładnie takie same kosze wyplatał mój znajomy Junior. Pochodzi z tych stron więc może wiesz co u niego słychać?

– Junior… To dosyć popularne imię, nie bardzo wiem o kogo pytasz…

– Charakterystyczny gość, z dziurą w czaszce po wypadku samochodowym, podobno przymknęli go za jakieś dziwne interesy.

– Ach Junior! Oczywiście że go znam, pochodzi stąd, w zasadzie to jesteśmy dalekimi kuzynami. Skąd go znasz?

– Z Martyniki. Zdarzyło się nawet, że przez jakiś czas mieszkał u mnie na jachcie.

– Byłem na Martynice w grudniu i pamiętam, że mieszkał u kogoś na małym jachcie, ale to była zupełnie inna łajba od tej zielonej, którą przypłynąłeś.

– Wszystko się zgadza, sprzedałem tamten jacht i teraz żegluję na większym.

– Świat jest mały bracie! Opowiadał mi nawet, że chcesz kupić większą łajbę. Przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi!

Zdobywszy wzajemne zaufanie mogliśmy plotkować niczym starzy kumple.

– To miała być prosta sprawa. Chodziło o przerzucenie Kubańczyków z Saint Lucii na Amerykańskie Wyspy Dziewicze. Wiesz, gdyby tylko wylądowali na Amerykańskiej ziemi, automatycznie dostaliby azyl i po sprawie. No ale Junior cholernie lubi rum… Schlał się pewnie i spartolił robotę. Wymyślił, żeby zatrzymać się po drodze na Martynice, a może po prostu w pijackim widzie coś mu się popieprzyło… Nie wiem dokładnie, w każdym razie wylądował na Martynice, a to najgorsze co mógł zrobić. Kubańczyków od razu deportowali, a jego zamknęli na pięć lat na Martynice. A brakowało mu już tylko kilku miesięcy, żeby dostać francuski paszport… Szkoda gadać.

Całkiem przypadkowo udało mi się rozwikłać zagadkę znajomości sprzed roku i upewniłem się jakiego rodzaju „czarter” proponował mi Junior zanim nagle zniknął.

Z Komarem oraz Izą i Bartkiem, którzy są parą zaawansowanych nurków żeglowaliśmy dwa tygodnie, szukając najlepszych do nurkowania miejsc na Saint Lucii i Martynice. Obie wyspy są rajem dla wielbicieli podwodnych przygód. W czystej wodzie o temperaturze dochodzącej do trzydziestu stopni główną atrakcją są tętniące życiem rafy koralowe, ale amatorzy wraków też mają tu co robić. Ci drudzy najchętniej odwiedzają Saint Pierre u podnóża wulkanu Pelée. Kilkanaście dużych wraków zatopionych na kotwicowisku w ciągu jednego majowego dnia stanowi ponury pomnik tragedii z 1902 roku. Ognisty podmuch, który w ciągu kilkudziesięciu sekund odebrał życie trzydziestu tysiącom mieszkańców miasta nie oszczędził floty, oczekującej tu na załadunek lub rozładunek. Jedynym ocalałym z tragedii statkiem był angielski parowiec Roddam, który tracąc większą część załogi zdołał zbiec, dzięki wyjątkowemu zbiegowi okoliczności, doskonałemu dowodzeniu i poświęceniu dzielnej załogi.

Żeby zdać sobie sprawę z ogromu katastrofy spróbujmy wcielić się w postać jednego z dwudziestu jeden czarnych marynarzy, zabranych na pokład s/s Roddam z zielonej Grenady i jednego z sześciu z nich, który wrócił do domu z feralnego rejsu. Dajmy mu na imię Julien i wyobraźmy go sobie na pokładzie małego parowca, zbliżającego się o poranku do portu Saint Pierre, przygotowującego pokładowy dźwig do rozładunku dębowych belek, których wciąż rozwijające się miasto potrzebowało tak samo jak skąpych zasobów wody ze spływającej ze zbocza wulkanu rzeczki Roxelane.

– Bosman zlecił mi i czterem moim ziomkom przygotowanie żurawia do szybkiego rozładunku. Reszta marynarzy uwijała się przy kotwicy i codziennej robocie na statku. Słońce dopiero wstało, ale widocznie kapitan chciał jak najszybciej załatwić sprawy w tym porcie i ruszać dalej. Zapowiadały się dwa lub trzy dni harówy i pewnie jak zwykle nici z zejścia na ląd. Gówniany los. Starzy marynarze zawsze przechwalali się portowymi przygodami, a podobno kreolskie panny z Saint Pierre i tutejszy rum nie mają sobie równych na całych Karaibach. Zacząłem powoli wątpić w te opowieści, bo jak do tej pory w każdym porcie tyraliśmy jak osły, że ledwo starczało czasu na sen.

Ta cholerna góra dymiła już od dawna, ale nikt nie zawracał sobie tym głowy. Dymiło też na Saint Vincent i co z tego? Taki urok tych wysp. Nic żeśmy nie podejrzewali dopóki nie rzuciliśmy tymczasowej kotwy na kwarantannie, gdzie pod parą mieliśmy czekać na formalności i wskazanie miejsca na głównym kotwicowisku. Wtedy to podpłynął na szalupie nasz agent Plissoneau. Krzyczał, że i tak jest święto i dzisiaj nic nie załatwimy, ale poza tym doradza pośpiech, bo dymiący szczyt trochę go martwi. Dodał, że sam wysłał rodzinę na Saint Lucię bo ma jakieś złe przeczucia. Popatrzyliśmy wszyscy na siebie ale cóż było czynić? Statek i tak trzeba rozładować, a potem niech się dzieje co chce.

Kapitan Freeman spojrzał na wulkan i czym prędzej udał się na mostek do swoich map, a agent odpłynął w stronę stojącej na kotwicy Roraimy. Trzeba było od razu posłuchać tego Francuza, bo zanim szalupa odbiła na dobre od burty, jego słowa okazały się złym proroctwem.

Wtedy to zobaczyłem. Najpierw czarno-pomarańczową kulę ognia i dymu wyrosłą w mgnieniu oka i błyskawicznie zasłaniającą niebo. Dopiero po chwili poczułem gwałtowne szarpniecie, jakby coś ciągnęło mnie za wnętrzności w stronę góry i zaraz potem usłyszałem ten dźwięk. Nie był to huk. Ani wystrzał armatni, ani nawet grzmot jaki rozrywa palmy w czasie letniej burzy. To był ryk piekielny, wyrywający się wprost z szatańskich trzewiów, na którego wspomnienie skóra jeży mi się jak przy malarii. Gdyby wszystkie krążowniki największych mocarstw stanęły w szyku i oddały na raz salwę ze wszystkich dział to i tak nie dorównałyby jazgotem temu, cośmy tam wtedy nieszczęsnymi uszami usłyszeli. Woda poczęła kipieć i cofać się pod nami, i w tej samej chwili ściana ognia zjechała w dół zbocza i przykryła miasto. Nie było czasu by myśleć. Ratowaliśmy się jak nam strach podpowiadał. Skoczyłem na łeb, na szyję w jeden z niewielu otwartych luków w pokładzie. Poobijałem się okropnie, ale jeszcze nim łeb rozwaliłem o pierwszą przeszkodę, poczułem skręcający mnie żar, podążający za mną do maszynowni. Gruchnąwszy o rury i inne żelastwo czułem, że drelich się na mnie pali i poczułem swąd własnej skóry, obkurczającej się na twarzy, dłoniach i stopach. Myślałem, że to koniec, ale potoczyłem się w głąb żelaznej maszynowni i słyszeć już tylko mogłem co dzieje się wokół mnie. Żałuję, że ten pierwszy jazgot nie pozbawił mnie słuchu, bo nie musiałbym teraz wspominać agonii, która dochodziła do mnie z pokładu i zza burty parowca. Ci którzy zostali na górze piszczeli głosem nieludzkim, niczym mewy, skręcając się z bólu od ognia, który palił żywcem ich ciała i wdzierał się do płuc. Niektórzy skakali za burtę, ale tam czekał już na nich wrzątek, w którym skręcali się w boleściach jak langusty i zawodzili jak owce prowadzone na rzeź.

Trwało to wszystko ze dwa pacierze, po czym żar zelżał i usłyszeliśmy krzyk kapitana, wołającego by puścić kotwicę z całym łańcuchem. Bóg jeden wie jakim cudem wygrzebał się żywy ze stojącego w płomieniach mostku. Dość, że gdym go ujrzał, twarz jego była nieludzka, zniekształcona, cała ziejąca bólem, tak samo jak dłonie jego oblazłe ze skóry. Wszyscy ocaleli nie wyglądali zresztą lepiej, nie mówiąc już o tych, których poskręcane truchła dymiły na pokładzie. Ziomkowie moi, którzy pierwsi rzucili się do windy kotwicznej dogorywali teraz na dziobie błagając o pomoc. Jedynie mechanicy trzymający silnik pod parą w trzewiach statku przetrwali najgorsze chwile bez szwanku. Właśnie dzięki temu, żeśmy mieli maszynę w pogotowiu do zmiany kotwicowiska, udało nam się jako jedynym umknąć z tej apokalipsy. Ale ratunek nasz nie był jeszcze blisko. Znaleźliśmy się bowiem w okolicznościach tak potwornych, że słowo ludzkie nie jest w stanie ich opisać. Dzień zamienił się w noc, rozświetlaną tylko licznymi pożogami na lądzie i morzu. Upiorne miasto stało w płomieniach, a nieliczni ocaleni biegali po plaży w tę i z powrotem, by wkrótce skonać od doznanych ran lub z braku powietrza do oddychania. Gorący popiół i rozpalone błoto poczęły spadać z nieba wzniecając kolejne pożary i rażąc nas po raz kolejny. Gdym obserwował płonące wokół statki, słuchał krzyków i dusił się trującymi gazami pewien byłem, że są to nasze ostatnie chwile. Nasz kapitan nie pozostawił nas jednak na pastwę losu i mimo doznanych ran podjął rozpaczliwą próbę ratowania statku. Pozbierał wszystkich, którzy mogli jeszcze się do czegoś nadać i szybko rozdzielał zadania. Po zgubieniu kotwicy mogliśmy w przeciwieństwie do innych statków walczyć o wydostanie się z kipieli. Przydzielono mnie do gaszenia pożarów, których wiele tliło na i pod pokładem. W tym czasie mechanicy starali się bez skutku uwolnić ster od rumowiska, które się wokół niego zaplątało. Morze to opadało, to podnosiło się i dwie godziny trwała ta beznadziejna walka, podczas której przy braku sterowności to zbliżaliśmy się to oddalaliśmy do kolejnych płonących wraków, z których dochodziły nas pełne rozpaczy wołania o pomoc. Kiedyśmy zbliżyli się do objętej pożarem Roraimy, zobaczyliśmy resztkę ocalałych lecz śmiertelnie poparzonych ludzi tłoczących się na ostatnim nie objętym ogniem skrawku pokładu. Ktoś pomachał do nas beznadziejnie, żegnając się z żywymi i tyleśmy ich widzieli. Podczas naszej szarpaniny na kotwicowisku zdołał jednak zdarzyć się cud, bo po opuszczonym trapie wspiął się na nasz pokład na wpół żywy agent, który chwilę przed eksplozją odbił w stronę płonącej teraz Roraimy.

Po uwolnieniu steru i oddaleniu się od piekielnego miejsca kapitan nasz wziął kurs na Saint Lucię. Nie było to zadanie proste, bo z braku załogi, której resztka zajęta była nieustannym gaszeniem pożarów i zgarnianiem wciąż zasypującego nas popiołu, Edward Freeman musiał osobiście operować kołem sterowym, a czynił to za pomocą przedramion, gdyż dłonie jego kompletnie były popalone. Nie miał przy tym map ani żadnych przyrządów, bo wszystko spaliło się, a kompas eksplodował podczas pożaru.

Jeszcze w połowie drogi między wyspami przyrastający na deku gorący popiół groził nam pożarem lub wywróceniem statku. Nie ustawaliśmy w beznadziejnej pracy, dopóki nie ukazało nam się błękitne niebo i główki portu w Castries. Tam rzuciliśmy kotwicę, a podpływające do nas szalupy pełne były szeroko otwartych oczu, nie wierzącym temu co widziały.

– Skąd przybywacie?! – Zawołał agent, który miał nas odprawić.

– Z bram samych piekieł! – Odpowiedział resztką sił kapitan, zdziwiony, że jego stary znajomy nie rozpoznaje ani statku, ani jego kapitana…

Nasz stary został na posterunku tak długo, dopóki nie przeszukaliśmy całego statku i nie znieśliśmy na pokład wszystkich konających i zmarłych. Wielu spłonęło żywcem pod pokładem, kiedy przez otwarte bulaje raził ich ognisty podmuch. Okrągłe, wypalone ślady odkryliśmy w kabinach na ścianach znajdujących się naprzeciwko otwartych luków.

Dopiero kiedy wszyscy otrzymali pomoc, Freeman zwolnił marynarza obmywającego mu nieustannie poparzone oczy i sam udał się do szpitala. Na statku zostawiliśmy dwie stopy wciąż dymiącego popiołu. Trzeba było tygodnia, by ostygł na tyle, żeby można go było bezpiecznie rozładować na kilkanaście barek!

Ponad sto lat minęło od zniszczenia ówczesnej stolicy Martyniki, która nigdy nie odzyskała dawnego blasku. Rzuciliśmy kotwicę w tym samym miejscu, gdzie w 1902 kotwiczyły statki zniszczone przez potężną eksplozję. Kilkadziesiąt metrów od nas znajdowały się najbliższe wraki. Iza z Bartkiem odnaleźli starego hippisa, który organizował wycieczki nurkowe na wraki i zgodził się popłynąć z nimi na Roraimę. W miarę opuszczania się po linie na głębokość około pięćdziesięciu metrów światło zaczęło słabnąć a nurkom ukazał się ponury widok parowca, który niegdyś dumnie pruł fale Atlantyku, a dziś spoczywa na jego dnie, przejęty w posiadanie przez koralowce, ośmiornice, langusty, mureny i wszelkie inne morskie potwory, które Posejdon postawił na straży swojej zdobyczy. Kto wie, być może razem z nimi pilnuje go także duch samego kapitana Muggah, widzianego na mostku parowca w momencie eksplozji, jak zaparty nogami i trzymający się kurczowo poręczy stawiał czoła nadciągającej chmurze ognia, wydając polecenie zrzucenia kotwicy, której płonący żywcem marynarze nie byli już w stanie wykonać do końca. Dwa sążnie łańcucha wyśliznęły się sprawnie za burtę, po czym nie było już komu obsługiwać windy kotwicznej. Konającego kapitana widziano jeszcze zmytego za burtę przez wywołaną eksplozją falę i w przeciwieństwie do cudem umykającego parowca Roddam, Roraima na zawsze pozostała na swoim ostatnim kotwicowisku.

W czasie kiedy część naszej załogi penetrowała podwodne cmentarzysko, ja z Komarem wdrapałem się po raz kolejny na szczyt wulkanu, który całkiem niedawno siał spustoszenie w całej okolicy. Porośnięta gęstą zielenią góra nie zdradza od lat żadnych poważnych objawów aktywności i pozwala bezkarnie deptać po sobie włóczęgom z całego świata. Zbiera siły.

Od końca listopada do stycznia każdego roku w Le Marin widać znaczne ożywienie. Wszystko to za sprawą licznych żeglarzy, którzy wraz z końcem sezonu huraganowego przeprawiają się z Europy na Karaiby. Dla nas jest to okres licznych spotkań towarzyskich, bo wraz z powracającym pasatem przybywają na Martynikę nasi dawno nie widziani znajomi, którzy wraz z jachtami czarterowymi docierają tu każdej zimy, bądź tak jak my, traktują Karaiby jako przystanek podczas dalszej podróży.

Nasza zatoka po raz kolejny zapełniła się biało-czerwonymi banderami, a nasz grafik towarzyski pękał w szwach. Były dni, kiedy nie nadążaliśmy witać kolejnych żeglarzy z Blue Ocean, Royal Cracov, Ocean View, Meercata, Shanties, Polly, Starego Bociana III czy regatowców na maleńkich Setkach. Sputnik III stał się na kilka tygodni nieoficjalną, małą polską ambasadą na Karaibach. Małą i tymczasową, bo jak przystało na ludzi w podróży zaczęliśmy już odczuwać zew morza. Roczny postój w Indiach Zachodnich był nam potrzebny by zmienić jacht, złapać oddech, nauczyć Bruna chodzić i mówić, podreperować budżet i nabrać ochoty na więcej. Prawie gotowi do dalszej drogi odliczamy już dni przed startem w stronę Kanału Panamskiego i wielkiej przygody na Pacyfiku. Na początku roku planujemy jeszcze kilka tygodni karaibskiej rozgrzewki, by pod koniec lutego porwać z Saint Martin naszego wspólnika Henia i wyruszyć szybką ścieżką w stronę Panamy. Rok 2017 będzie dla nas wielkim wyzwaniem. W dzienniku pokładowym nie ośmielimy się wpisać portu docelowego, ale życzylibyśmy sobie do listopada dotrzeć na Nową Zelandię. Po drodze marzą nam się Markizy, Wyspy Towarzystwa, Cooka, Tonga i Fiji. Od samych nazw kręci nam się w głowach, ale jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, następnego Sylwestra spędzimy w towarzystwie Maorysów.

Trzymajcie za nas kciuki! Wszystkiego najlepszego i pomyślnych wiatrów w 2017 roku!

Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.

Tekst: Mateusz Stodulski

Zdjęcia: Sputnik Team

Le Marin, Martynika 01.01.2017 r.

Komentarze