Sputnikiem dookoła Ziemi – Rio de Oro.odt

0
634

– Kapitanie! Angielski desant jest już pod zamkiem. Wysłali posłańca z białą flagą, chcą gadać!

Kapitan Młokosiewicz dowodził obsadą starej twierdzy Maurów we Fuengiroli, której nie spodziewał się w ogóle bronić. Bonaparte zluzował 4 pułk piechoty i wysłał go właśnie tutaj, żeby zmęczeni polscy żołnierze wreszcie odpoczęli. W tej spalonej słońcem części części Andaluzji od dawna nie było się o co bić.

– I tu nie dadzą nam spokoju! – Pomyślał dowódca. – Tyle tysięcy mil na własnych nogach, tyle butów zdartych, tyle bitew, od których wiele zależało i dopadli na na tym spalonym krańcu świata, w starej ruinie, która od pięciu wieków nie nadaje się do obrony. Nas stu, ich… pewnie tysiące. Tu cztery stare działa, tam pewnie setka na okrętach.

– Czego ten angielski szczur z Gibraltaru sobie życzy? Nie mógł siedzieć spokojnie w swojej skalnej norze i liczyć małp?

– Mówi, że przysłał go generał-major lord Blayney. Generał życzy sobie, abyśmy wobec oczywistej przewagi przeciwnika poddali zamek.

– Niedoczekanie… Chodźcie i weźcie go sobie!!!

Wkrótce na mury starej twierdzy zaczęły spadać kule wystrzeliwane z kilkunastu okrętów kołyszących się nieopodal plaży.

– Walić do nich z dział! Łatwo skóry nie oddamy!

– Ale kapitanie! Te cztery najemne hiszpańskie małpy, które potrafiły obsługiwać armaty zbiegły z twierdzy nim zaczęli w nas tłuc!

– Ileż to lat jesteście na wojnie? Działa nie widzieliście? Ładować proch, kulę i ognia! Lufą w tamtą stronę!

Chaotyczna odpowiedź Polaków okazała się jednak wystarczająco skuteczna. Sierżant Zakrzewski celnym strzałem roztrzaskał jedną kanonierkę, uszkodzono też kilka innych. Okręty wycofały się poza zasięg dział.

Angielska piechota ruszyła do szturmu na zamek.

– Dajcie im blisko podejść i walcie celnie! Kul nie marnujcie! Zęby połamią na tych starych murach, a nie wlezą!

Wymiana ognia była zażarta. Sam kapitan został lekko ranny, ale bez wsparcia artylerii okrętowej zamek był nie do zdobycia. Szturm wstrzymano.

Aby nie narażać więcej swoich okrętów i ludzi, oddziały angielskie i hiszpańskie pod osłoną nocy przetransportowały na ląd ciężkie działa i okopały się. W tym samym czasie do obrońców twierdzy dołączył z pobliskiego Mijas pułkownik Chełmicki z sześćdziesięcioma piechurami, a major Bronisz stacjonujący w Alhaurin ze swoimi dwustu czterdziestoma ludźmi dostał informację o ataku i ruszył na odsiecz, po drodze rozbijając w pył czterystu pięćdziesięcioosobowy oddział wysłany przez Blayneya.

Angielski ostrzał był jednak bardzo poważny.

– Kapitanie! Jedną wieżę już rozpieprzyli! Mury długo nie wytrzymają.

– Głuchy nie jestem! A nawet jakbym był to widzę przecież, że mi na łeb z powały leci! Ilu mamy zdrowych?

– Będzie stu trzydziestu!

– Zbieraj wszystkich zdrowych, ranni niech obsadzą mury. Ruszymy na nich!

– Tam ich pewnie z tysiąc za działami okopanych!

– Ślepy też nie jestem i liczyć umiem! Graj na zbiórkę i czasu nie marnuj!

Szalony manewr okazał się jednak pełnym zaskoczeniem dla oblegających, którzy mimo ogromnej przewagi liczebnej rozpierzchli się przerażeni, porzucając działa.

– Obracać armaty! Posmakujcie własnego ołowiu s…..syny!

Mimo strat i zamętu, oddziałom hiszpańskim i brytyjskim udało się jeszcze raz przegrupować i podjąć marsz na zdobyte przez polaków pozycje, którzy zaczęli się już wycofywać w stronę zamku,  wysadzając zapasy prochu.

W tym czasie jednak na pole bitwy dotarł major Bronisz z Alhaurin i niezwłocznie zaatakował lewą flankę.  

– Dobra nasza! Wstrzymać odwrót! Dobijemy lorda jaśnie wielmożnego jego mać razem z jego świtą hiszpańskich pawianów!

Połączony atak polskich wojsk zdruzgotał liczniejszego przeciwnika, a sam lord Blayney wpadł w ręce piechurów.

– Mamy psubrata kapitanie! Wypatroszyć różową świnkę, czy po żołniersku kula w łeb?

– Zróbcie z nim co chcecie!

Blayney przerażony widokiem wąsatych, osmalonych prochem i umazanych we krwi Polaków, próżno szukał wielkimi jak młyńskie koła oczami ratunku. Na jego szczęście wstawił się za nim jeden z czterdziestu francuskich dragonów, służących pod komendą Bronisza. Prawdopodobnie chodziło po prostu o to, żeby wziąć zakładnika, który rozkaże reszcie floty inwazyjnej odwrót. Tak też się stało. Angielski dowódca spędził w niewoli kolejne cztery lata a jego szabla do dziś wisi w Muzeum Czartoryskich w Krakowie.

Trudno powiedzieć, czy właśnie tak wyglądała bitwa, ale w paskudnej, zżartej przez beton i raka komercji oraz obsranej przez psy Fuengiroli, stara twierdza Sohail jest absolutnie jedynym urokliwym miejscem, któremu warto poświęcić nieco uwagi. Na dodatek tak się złożyło, że jej historia jest nierozerwalnie złączona z naszymi dziejami. Do zamku trafiliśmy zresztą jak zwykle przypadkowo, a zaprowadził nas do niego mieszkający od kilku lat w Fuengiroli Jacek, który utrzymuje się z pracy na plaży.

W oczekiwaniu na kolejną załogę musiałem spędzić na tutejszych kotwicowiskach ponad tydzień. Nie było to miejsce, w którym chciałbym spędzać wakacje, ale korzystając przerwy w żeglowaniu skoncentrowałem się na przygotowaniu weków dla kolejnych dwóch zmian. Efektem postoju było prawie trzydzieści litrowych słoików sosu bolońskiego, gulaszu wołowego i sosu chińskiego. Wszystkie weki zostały oczywiście trzykrotnie pasteryzowane w odstępie dwudziestu czterech godzin w wielkim, dwudziestolitrowym garze. Musiałem w tym celu zamocować go w kokpicie za pomocą krawatów i zrobić z deski kuchennej stelaż dla mojej alpinistycznej kuchenki Primus, która ma tą wspaniałą cechę, że działa na prawie każdy rodzaj paliwa. Ja używam benzyny.
Kuchnia spirytusowa, która jest w kambuzie nie ma aż takiej mocy jak ten 2,5 kW palnik, poza tym gar nie zmieściłby się na niej. Dzięki poświęceniu się gotowaniu i sprawdzaniu stanu technicznego jachtu pobyt na Costa del Sol nie był czasem zmarnowanym.

Zastanawiałem się, czy nie za surowo oceniłem to miejsce, ale albo coś jest nie tak z moim punktem widzenia albo miałem pecha do nieprzyjemnych okoliczności.

Jeszcze na kotwicowisku w Benalmadenie wyruszyliśmy z Mateuszem na wieczorny rekonesans. Kajak zostawiliśmy na pomoście mariny, jak mieliśmy w zwyczaju czynić. Takie miejsce na pograniczu przestrzeni publicznej i prywatnej jest zazwyczaj bezpieczne i nikomu nie wadzi. Kiedy wracaliśmy na jacht kajaka nie było.

– No to pięknie. Ktoś go podpieprzył.

Powiedział Mateo.

– Na to wygląda… Wracamy wpław… Ale poczekaj, rozejrzę się po okolicy.

Szybko ruszyłem na obchód okolicznych zakamarków i budynku mariny. Nic. Poszedłem do restauracji, z której jest świetny widok na miejsce, gdzie zostawiliśmy kajak i zacząłem rozmawiać z życzliwym barmanem z Kuby, który był tam jedyną osobą rozmawiającą po angielsku.

– Najlepiej zapytaj tego gościa przy barze… Coś widziałem, ale gadaj z nim… To ważna osoba tutaj.

Oczywiście ważna osoba nie rozmawiała po angielsku a do tego była pijana jak świnia. Udało mi się jednak ustalić, że to on zabrał nasz kajak i schował, traktując jak swój, bo on jest szefem tego podwórka i wszystko tu jest jego. Poza tym jest fanem skuterów wodnych i nie rozumie po co komu jacht i do tego jeszcze kajak… Rozmowa była długa i trudna. Co chwilę zastanawiałem się tylko czy zadzwonić po policję, czy rozbić mu na durnym łbie pierwszą lepszą butelkę z baru. Żadne z tych rozwiązań nie było dobre, zwłaszcza że tutejsza policja to pewnie jego koledzy i tak czy inaczej nie odzyskałbym kajaka, za to przekonałbym się jak wygląda hiszpańskie więzienie. Trzeba było gościa zmęczyć. Trochę to trwało, ale w końcu zaprowadził nas do garażu, w którym schował kajak. Mimo to nie chciał go oddać bez okupu! Zszedł nawet na pięć euro ale kontynuowałem grę na czas. W końcu zaśnie, albo będzie chciał walnąć następną kolejkę. Po długiej dyskusji wróciliśmy na jacht. Paskudne wrażenie jednak pozostało.

Ostatniego dnia w Fuengiroli, kiedy czekałem na Tomka i Michała, podpłynęła do mnie wielka motorówka Guardia Civil. Po tygodniowym postoju tutaj dowiedziałem się, że nie wolno w tym miejscu kotwiczyć. Pokazałem panom w czarnych okularach, że z mapy wynika jasno, iż właśnie tutaj jest wyznaczone miejsce na kotwicowisko.

– Mapa nic nie znaczy! Masz się stąd wynieść w ciągu pięciu minut!

Pokazałem hiszpańskie motorówki stojące na kotwicy obok mnie i panowie niechętnie poinformowali inne załogi, że również powinny się przestawić.

Na początku nie bardzo mogłem zrozumieć skąd się biorą takie dziwne sytuacje. Wszędzie, gdzie do tej pory byliśmy, żeglarze byli traktowani serdecznie i mogli oczekiwać wszelkiej pomocy. Tutaj jest inaczej. W końcu zdałem sobie sprawę, że chodzi o to, iż swobodne żeglowanie jakie uprawiamy, z postojami na kotwicy i  gotowaniem na jachcie nie mieści się ramach stworzonych na tym wybrzeżu dla turystów. Najprawdopodobniej popełniliśmy grzech. Największy grzech, jaki można popełnić wobec wszechmogącej maszynki do robienia pieniędzy: nie daliśmy zarobić.

To co w normalnym środowisku, kochającym morze, jego sprawy i jego ludzi jest całkowicie naturalne, tutaj, w wyjałowionym przez przemysł turystyczny molochu jest pogwałceniem niepisanych zasad.

Tak czy inaczej nic tu po nas. Tomek i Michał dotarli na jacht po północy. Po wesołym powitaniu i krótkim wypoczynku ruszyliśmy o świcie w kierunku Afryki.

Obaj panowie to artyści. Malarz i fotograf. Przez miesiąc będziemy razem szukać inspiracji do naszych przedsięwzięć literacko-wizualnych. Aż się boję pomyśleć, co może z tego wyniknąć!

Stumilowa przeprawa trwała dwie doby. Wiatru było zaledwie tyle, żeby zapewnić nam minimalną sterowność, jednak przez większą część żeglugi po płaskim jak stół morzu korzystny prąd dokładał od siebie trzy mile co godzinę. Warunki były za to idealne do obserwacji morskiego życia. Szczególnie w nocy przy pełni księżyca, który wywabił z głębin wielkie stada ssaków. Delfiny i wieloryby w złocistej poświacie otaczały nasz jacht sapiąc jak lokomotywy i wykonując popisowe akrobacje. Rano udało nam się nawet wykonać sesję zdjęciową wielkiemu żółwiowi, który leniwie przepłynął koło naszej burty.

Wspomagając się silnikiem dotarliśmy do portu Melilla, który jest hiszpańską enklawą na północnym wybrzeżu Afryki od około pięciu wieków. Miasto od zawsze było kością niezgody pomiędzy sąsiadami. Maroko do tej pory uważa Melillę za terytorium okupowane i żąda jej zwrotu.

Z powodu licznych zatargów enklawa jest dosłownie naszpikowana starymi fortecami a wielu jej współczesnych mieszkańców jest funkcjonariuszami którejś z licznych formacji mundurowych.

Miasto o powierzchni około dwunastu kilometrów kwadratowych oddziela od sąsiadów jedenaście kilometrów wysokiego na sześć metrów płotu, który stanowi zarówno fizyczną jak i symboliczną granicę między dwoma światami skrajnie ubogiej Afryki i zamożnej Europy.

Pierwszy dzień poświęciliśmy na wstępne rozeznanie się w mieście. Zadbana, modernistyczna starówka wyrosła w dziewiętnastym wieku wokół znacznie starszych fortyfikacji i stanowi perełkę w skali światowej. W centrum jest też kilka parków z bujną, tropikalną roślinnością. W pozornej harmonii żyją tu chrześcijanie, muzułmanie, żydzi i hindusi. Na pierwszy rzut oka miasto wydaje się idealne. Zbyt idealne. Następnego dnia postanowiliśmy poszukać jakichś rys w tym sielankowym krajobrazie.

– Koniecznie musimy znaleźć i sfotografować ten płot, który oddziela Melillę od Maroko. Ale najpierw dwie godziny na plaży. Jestem obrzydliwym, różowym Kaszubem, muszę się w końcu opalić, bo lokalesi chyba się mnie boją. Mówią do mnie po niemiecku!

Daliśmy Michałowi trochę czasu i ruszyliśmy na przełaj w stronę gór. Już w okolicach lotniska miasto zaczęło tracić swój urok. W miarę oddalania się od centrum trafialiśmy na coraz więcej zaśmieconych zakamarków i tabliczek informujących o zakazie wstępu do wojskowych stref. Mieszkańcy robili się coraz ciemniejsi a od strony gór dochodziły nas śpiewy muezina.

– Jest płot! Wygląda na prawdę paskudnie. Zobaczcie, to kilka rzędów zasieków z drutem kolczastym pomiędzy nimi, alarmami i kamerami. W życiu bym przez to nie przelazł!

– No to wyobraźcie sobie jaką determinację musieli mieć ci uchodźcy z głębi Afryki, których dwustu przedostało się na tą stronę na początku roku.

Po chwili dostrzegliśmy budkę strażniczą na wysokim rusztowaniu.

– Pewnie jest zamknięta ale sprawdzę czy można tam wejść.

Wszedłem po zardzewiałych schodach. Nacisnąłem klamkę i drzwi się otworzyły.

– Panowie, zapraszam na górę! Tu jest nawet prąd i klimatyzacja! Doskonale widać obie strony płotu.

Znaleźliśmy doskonały punkt do jednoczesnej obserwacji dwóch światów. Po jednej stronie, wśród rozpadających się chat pasły się owce i pod nadzorem uzbrojonych strażników kopano dodatkowy rów wzdłuż ogrodzenia, a po drugiej kolarze i biegacze pocili się na stromych ścieżkach pracując nad tężyzną fizyczną.

– Kurde, z jednej strony przeraża mnie ten płot, z drugiej cieszę się, że tu jest… – Zauważył Tomek.

– Schowajcie się, żeby Guardia Civil nas nie zobaczyła. Muszę jeszcze zmienić filmy w aparatach. Głupio by było, gdyby teraz nas stąd wygonili.

– Spokojnie Michał, jeżdżą tuż pod nami radiowozem, ale chyba nas nie widzą pod słońce. A z tym płotem faktycznie jest tak, że dopiero w tym miejscu czuje się fizycznie przepaść między kontynentami. Normalnie oddziela nas jeszcze morze, a tutaj tylko krucha fizyczna bariera. Gdyby nie ona, zeżarliby nas z kopytami. Ostatecznie każdy chce po prostu lepiej żyć i czuć się bezpiecznie, ale różnica między naszymi światami jest tak kolosalna, że wyklucza płynne przejście między nimi. Chodźmy stąd, zanim zaczną się jakieś problemy.

Wracając natknęliśmy się na kolejne przygnębiające miejsce. Tuż pod płotem, nad korytem wyschniętej rzeki mieści się obóz dla nielegalnych emigrantów. Ci, którym uda się cudem wydostać z afrykańskiego piekła w drodze do europejskiego raju, muszą spędzić jakiś czas w czyśćcu, zanim otrzymają papiery umożliwiające im dalszą podróż. Z jednej strony czyśćca znajduje się sztucznie nawadniane i wiecznie zielone pole golfowe, z drugiej surowe i spalone słońcem góry. Pośrodku nagie dzieci bawią się w kurzu a ich rodzice starają się przygotować posiłek na ogniskach z palet i butelek plastikowych, które służą też do transportu wody z odległych ujęć w mieście. Bilet do raju trzeba okupić utratą ludzkiej godności, której resztkę ukrywa się pod czadorami i za kawałkiem plandeki dającej namiastkę prywatności.

– Mapa, którą wziąłem z mariny, nie obejmuje już tych części miasta, ale wydaje mi się, że to koryto, to rzeka Rio de Oro. Złota rzeka. Co za ironia! Nie ma tu ani wody ani tym bardziej złota. Najbardziej nietrafiona nazwa z jaką się spotkałem.

Stwierdziłem, rozglądając się dookoła i nie mogąc znaleźć miejsca, w którym mógłbym zatrzymać wzrok nie odczuwając mieszaniny wstydu i zażenowania.

– W tym korycie widać nawet jakieś szałasy. Woda tu raczej dawno nie płynęła. Proponuję jutro spróbować dotrzeć do tego miejsca z plaży. Z ujścia wyschniętej rzeki. To może być na prawdę paskudna wycieczka.

Plan Michała na następny dzień zatwierdziliśmy jednogłośnie, ale trzeba było najpierw zakończyć bieżącą wyprawę. Tymczasem wracając z obozu natknęliśmy się jeszcze na szałas z gałęzi, wokół którego porozrzucane były rączki, nóżki i korpusiki pluszowych maskotek, pociętych na kawałki.

– To mi wygląda na pieprzone voo-doo! Ktoś chciał komuś zrobić dużą krzywdę… – Zauważył Michał.

– Bardzo możliwe, jest tu sporo czarnych z Nigerii i innych krajów ze środka Afryki, gdzie takie praktyki są ciągle na porządku dziennym. Tracę pewność, że to rzeczywiście terytorium Unii Europejskiej.

Wycieczka korytem rzeki okazała się odkrywaniem kolejnych zakątków, o których świat wolałby nie pamiętać. Ostatecznie do koczowiska emigrantów, które znaleźliśmy poprzedniego dnia wprowadził nas złotą rzeką czarnoskóry Kameruńczyk, który oczekiwał na swój bilet do raju.

– Teraz czekam na wydanie wizy i dokumentów. Jak tylko je zdobędę to płynę statkiem do Malagi albo Barcelony. Potem dalej.

– Zamierzasz jaszcze kiedyś wrócić do Afryki? – Zapytałem.

– Nigdy.

– Powodzenia chłopie! Musiałeś mieć silną determinację, skoro dotarłeś aż tutaj.

– Dzięki. Tylko nie róbcie zdjęć tym ludziom. Afrykańczycy nie lubią być fotografowani. To się może źle skończyć.

Kurz, który się do nas przykleił w trakcie wyprawy spłukaliśmy z siebie skacząc do morza ze starej twierdzy pod okiem nastoletnich marokańskich instruktorów. Ich technikom nie daliśmy rady dorównać ale zabawa była przednia.

Wieczorem zjedliśmy jeszcze pysznego i taniego marokańskiego kurczaka w ulubionej knajpce i o świcie pożeglowaliśmy w stronę starożytnej Cartageny.

– Wiecie ile ostatecznie skasował mnie bosman w marinie? Za sześć dni postoju z wodą i prądem zapłaciliśmy jedynie trzydzieści euro! To był najtańszy postój od Świnoujścia.

– To teraz będziesz w poważnym szoku jak dopłyniemy na Baleary. Pół Europy wydaje tam grubą kasę na imprezy. To będzie trudny przeskok. Mam zamiar złapać to za pomocą fotografii.

 

 

Rejs „Sputnikiem dookoła Ziemi” wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Lyofood, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle

 

Tekst: Mateusz Stodulski

Zdjęcia: Sputnik Team

 

Komentarze