Z Amsterdamu uciekliśmy w niedzielne popołudnie po trzech dniach zwiedzania. Dłuższy pobyt tutaj groził śmiercią pod kołami cyklistów terrorystów mających pierwszeństwo przed wszystkim co się znajduje na tej planecie i o dziwo nie zabijających się o siebie nawzajem.
Na morze wyszliśmy przez IJmuiden i pomknęliśmy na południe wykorzystując korzystny prąd i wiatr. Już w nocy przecinaliśmy w wyznaczonym miejscu tor wodny Maas prowadzący do Rotterdamu. Trzeba przyznać, że im dalej w las tym ciemniej! Ruch statków jest tutaj tak intensywny, że bez głosowej koordynacji naszego kursu i prędkości za pośrednictwem obsługi Traffic Centre na kanale trzecim nie udałoby nam się bezpiecznie przeskoczyć na drugą stronę. Bardzo przydatny był tutaj AIS Raymarine od Jurka z Eljachtu, który doskonale pokazywał na wyświetlaczu naszą beznadziejną sytuację kolizyjną ze wszystkim co wpływało do portu lub go opuszczało. Potem postanowiliśmy trochę nadłożyć drogi i przez tamę Haringvliet ponownie weszliśmy w holenderskie śródlądzie, żeby schronić się przed prognozowanymi na kolejne dwa dni opadami deszczu i możliwymi burzami. Przejście przez kanały i jeziora Haringvliet, Oosterschelde, Veerse Meer i Westerschelde zajęło nam dwa dni i wymagało pokonania prawie dziesięciu śluz i podobnej ilości mostów zwodzonych. Sprawnie, ale w paskudnej deszczowej aurze.
W środę przez wybudowany dla U-Bootów port Zeebrugge dotarliśmy do Belgii i dalej kanałem do średniowiecznej i magicznej Brugii o której trudno opowiadać nie przenosząc się w czasie…
Guido nie poznał w swoim krótkim życiu bogactwa, o którym czasem wieczorami opowiadał dziadek. Stojąca nad cuchnącym kanałem dwupiętrowa kamieniczka w której mieszkali nosiła jeszcze nieliczne ślady dawnej świetności, ale trzeba było nie lada wyobraźni żeby zobaczyć ów kanał zapełniony barkami, tłumy tragarzy z workami, robotników obsługujących kołowroty żurawi oraz kupców i bankierów przeliczających zyski i dobijających targu z genueńskimi czy weneckimi kupcami. Kantory przestały pachnieć goździkami i pieprzem, nie było dla kogo haftować koronek, za które jeszcze kilkadziesiąt lat temu można było nabyć focze skóry i kły morsów z Norwegii tak poszukiwane w krajach południa, dostarczających z kolei wonnych korzeni, bez których Niemcy nie potrafili już gotować.
Kanał Zwin łączący Brugię z Morzem Północnym zamulił się do tego stopnia, że żaden większy statek nie mógł już zawinąć to tego niegdyś kwitnącego miasta. Kościoły i pałace stały nadal, ale zniknęli gdzieś flamandzcy artyści, tak hojnie wynagradzani za swoją pracę przez miejskich notabli i dostojników kościelnych.
By nie umrzeć z głodu młody wnuk zubożałego kupca nie miał innego wyjścia jak zaciągnąć się na pierwszy lepszy statek w niedalekiej Antwerpii, która dzięki lepszemu położeniu mogła przyjmować większe jednostki, jakie zdominowały żeglugę odkąd Portugalczycy odkryli drogę do wschodnich Indii wokół Afryki a Hiszpanie dotarli przez ocean do nowych lądów na zachodzie. Bez odpowiedniego doświadczenia mógł trafić tylko na najgorsze statki płynące tam, gdzie żaden marynarz przy zdrowych zmysłach nigdy by się nie wybrał. W 1519 roku mógł więc dostać się tylko na jeden z pięciu wraków, remontowanych pośpiesznie dla portugalskiego banity, który jakimś cudem wyżebrał u Jego Cesarskiej Mości Karola V wsparcie szalonych planów opłynięcia globu. Takich jak on bankrutów, zbiegów i awanturników mówiących w sumie kilkunastoma językami było we flocie Magellana ostatecznie dwustu siedemdziesięciu. W jak trudnej sytuacji ekonomicznej musiały znajdować się ówczesne miasta europejskie, by swoich synów wysyłać na pewną śmierć tam, gdzie żaden człowiek z pełnym brzuchem nigdy nie szukałby szczęścia? To mógł wiedzieć tylko ktoś taki jak on, dla którego rodzinna Brugia stała się wyludniającą się pułapką, labiryntem nikomu nie potrzebnych kanałów i uliczek.
Z pięciu okrętów Magellana, które z Sewilli rozpoczęły oficjalnie swoją wyprawę wrócił tylko jeden. Z dwustu siedemdziesięciu ludzi powróciło zaledwie piętnastu i to bez swojego dowódcy. Nie było wśród nich także Guida, który tak samo jak jego miasto nie mógł dzielić wielkiego sukcesu Karola V. Okazało się bowiem, że przywiezione z wyprawy sześćset centarów częściowo zawilgoconych korzeni pokryło w całości koszty szalonego przedsięwzięcia i dowiodło potencjału dalekomorskich tras i wielkich portów.
Guido nigdy nie istniał, ale takich jak on z pewnością było wielu. W XVI wieku historia wydała na Brugię wyrok, który paradoksalnie pozwala jej obecnie odnosić sukces. Brak możliwości rozwoju miasta kilkaset lat temu pozwolił mu zakonserwować się w prawie niezmienionym stanie przez ostatnie wieki. Gdzie indziej popłynął strumień kapitału i zmuszał do ciągłych przekształceń miejskie tkanki. Tutaj, w obrębie średniowiecznej fosy na której kołysał się się nasz jacht ciągle można poczuć atmosferę upadłej stolicy, która mimo obecnego ponownego rozkwitu kryje wiele gorzkich historii, a lata niedostatku i wyrzeczeń wywarły jakieś niedostrzegalne gołym okiem piętno na jej pozornie otwartych ale faktycznie trudno dostępnych mieszkańcach.
Mija się z celem opowiadanie o znajdujących się tutaj muzeach gromadzących kolekcje flamandzkiego malarstwa, o wąskich uliczkach, o krzywych kamieniczkach, miniaturowych mostkach z kamienia, dwustu gatunkach piwa, pięknych koronkach, czekoladzie, wspaniałych serach lub nawet czymś tak kuriozalnym jak muzeum frytek. Tutaj trzeba przyjechać. Najlepiej poza weekendem i poczuć flamandzką mżawkę oraz słońce, które ani nie ogrzeje ani nie wysuszy i jest jak złudna nadzieja na lepszy dzień, który chciałoby się, żeby trwał jak najdłużej.
Tak widzę Brugię, która ma obecnie swoje kolejne pięć minut i w której niespodziewanie spotkaliśmy się z przyjaciółmi na rogu starego rynku w blasku ulicznych latarni.
Misiek, Przemek i Kuba mieli tego dnia przyjechać, ale nie ustalaliśmy godziny i miejsca spotkania więc zaskoczenie było pełne a powitanie bardzo radosne. Spędziliśmy razem trzy dni na odkrywaniu tutejszych tajemnic.
– Wczoraj o piątej rano było w Brugii morderstwo! To się tutaj nie zdarza!
Powiedział do Karoliny Belg, który zaprosił nas w parku do wspólnej gry w starą zabawę wikingów polegającą na rzucaniu drewnianymi pałkami w ustawione na trawie klocki, a która kończy się zbiciem głównej figury – króla.
– Rzeczywiście, wczoraj na rynku widzieliśmy z kolegami jak ludzie kładli kwiaty pod latarnią i zastanawialiśmy się o co w tym chodzi…
– To jest normalnie bardzo bezpieczne miasto! W Antwerpii i Brukseli jest wielu obcokrajowców. Nie takich jak wy oczywiście… Marokańczyków i innych… Tam bywa niebezpiecznie ale nie tu!
Paul przygotowuje się do poważnego turnieju więc mógł nam poświęcić tylko dwie gry. Ćwiczy codziennie. Jego dziewczyna myśli że oszalał i nienawidzi tej gry ale on nie może przestać. To strasznie wciąga. Ma stres przed każdym rzutem.
Zaraz po tym jak dotarliśmy do miasta odwiedził nas Jurek, który mieszka tu od dwóch lat.
– Belgowie są dziwni, to zamknięta społeczność. Trzeba się bardzo starać, żeby zaakceptowali obcego. Nawet jeżeli to się uda, to są pewne progi, których się nie przeskoczy. Szanują fachowców ale nie należy z nimi dyskutować, uważają że wszystko wiedzą najlepiej i tylko ich sposoby są dobre, ale jak już kogoś polubią to staną za nim murem. Uwielbiają pochlebstwa i od tego dobrze zaczynać nowe znajomości.
Jurek jest doświadczonym żeglarzem i budowniczym proa. To jego żeglarska specjalizacja której chwilowo nie może realizować.
W pubie spotkaliśmy Annę, która z Polski trafiła tu przez Irlandię.
– Na nich trzeba uważać, bo zanim kogoś poznają bywają bardzo fałszywi. Uśmiechają się i rozmawiają ale potrafią zrobić największe świństwo. Nie przepadam za Brugią. W Irlandii bardziej mi się podobało. Można tu zarobić ale to jest najdroższe miasto w Belgii, nawet Brytyjczycy się dziwią jak widzą ceny.
W polskim sklepie sprzedawca zapytany o kolorową procesję, która miała miejsce w czwartek odpowiedział:
– Oni są dziwni. Boże Ciało mają w innym terminie, a poza tym nie są wcale religijni, to tylko teatrzyk dla turystów.
Dziwna jest też sama marina Coupure w Brugii. W zasadzie jest przeznaczona tylko dla łodzi motorowych. Jest to kanał przegrodzony solidnym i zupełnie bezsensownym mostem zwodzonym, który podnosi się tylko o kilka metrów… Poza tym w marinie brak jest jakichkolwiek toalet i innej infrastruktury. Bosman zapytany o prysznice doradził nam, żebyśmy sobie poszli na basen. W Reedsie rzeczywiście piszą, że ostatnia marina dostępna dla jachtów z masztem znajduje się na przedmieściach ale nie mieliśmy ochoty dojeżdżać autobusem więc zaryzykowaliśmy. Pierwsze kilka mostów pokonaliśmy bez problemu płynąc za barką i dopiero ten ostatni… Zrzedły nam miny ale poradziliśmy sobie stając na dalbach przed kanałem i rozciągając linę, po której przeciągaliśmy nasz dmuchany kajak od Makanu jako prom. Rozwiązanie okazało się doskonałe bo gwarantowało nam spokojny i całkowicie darmowy postój.
W piątek wieczorem nasi goście odjechali i zabrali ze sobą Sławka, który był z nami przez miesiąc. Przebywanie z kimś tak długo na małym jachcie zmusza do wzajemnego poznania. Jest to pewna próba charakterów, która jeśli wypadnie pozytywnie, tworzy prawdziwą więź. Nam ten czas zleciał błyskawicznie i nie mogliśmy uwierzyć, że dalej płyniemy sami. Zostawiliśmy załoganta, ale zyskaliśmy przyjaciela.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Za zgodą: http://www.zozz.com.pl/