Jachtostopem przez Atlantyk – Przestrzenni /4/

0
527

 

Kolejna część opowieści od Mileny i Bartka (czyli tzw. Przestrzennych), którzy podróżują jachtostopem. Dzisiejszy wpis trochę bardziej podróżniczy ale bardzo inspirujący i zachęcający do odwiedzenia Capo Verde. Jest też kilka informacji praktycznych. Wcześniejsze wpisy z dziennika znajdziecie TUTAJ

Baśń tysiąca i czterdziestu morskich mil
28/11/2015

Tysiąc czterdzieści mil morskich za nami. Od tygodnia zwiedzamy Cabo Verde. Smakujemy, rozmawiamy, oglądamy, poznajemy mieszkańców i to, co oferują nam wyspy.

Niemalże czterdziestostopniowy upał, suche powietrze, od czasu do czasu wiejący wiatr i morderczo prażące słońce, jeżeli wystawiasz się na nie dłużej niż 5minut. W pakiecie z ciężkimi do zniesienia temperaturami dostajesz całą gamę owocowych drzew, których ponad połowy nie potrafię zidentyfikować, górskie krajobrazy w klimacie Dolomitów i naszych Tatr, piaszczyste plaże z hipnotyzującą lazurem wodą, „lasami tropikalnymi” w głębi wyspy i…ludźmi.

Miejscowi są mieszanką całej palety czerni zakorzenionej w prawie każdej nacji – od Francuzów i Portugalczyków aż po Senegalczyków, którzy – swoją drogą – są darzeni najmniejszym zaufaniem wśród kreolskojęzycznych mieszkańców. Podobno są agresywni i bardzo chętnie wyciągają ręce po cudze rzeczy. Bycie białą kobietą w takim miejscu jest [domyślam się] jeszcze trudne, póki turystyka na południu Cabo Verde nie zaspokoi potrzeb gospo-ekono(i socjo) tego państwa. Biały człowiek traktowany jest jak worek złota – w dodatku dla miejscowych zamieszkujących biedniejsze okolice prawie oczywistym jest, że widząc grupę czarnych wyczekujących pod samochodem/domem/jachtem białego, na pewno obdarzy ich górą prezentów. Chyba że jest skąpy, to w ostateczności rzuci przynajmniej po kilka monet. Dzięki szansie wzbogacenia się na „biznesach” z białymi (czyszczenie czegokolwiek, sprzedanie też czegokolwiek, wyrzucenie śmieci, podanie ręki przy wychodzeniu z pontonu, pokazanie drogi…COKOLWIEK) chętniej uczą się obcych języków. Nie dochodzą w nim do perfekcji ale potrafią skomunikować się na tyle, żeby powiedzieć Ci czego od Ciebie oczekują i za ile. Oczywiście mówimy o przypadkach trudnych – o ludziach mieszkających w skrajnej biedzie, osiedlonych często daleko za miastem. Nie mniej, moje pierwsze zetknięcie z tubylcami miało miejsce właśnie w Prai, stolicy Cabo Verde, w porcie. Podpłynęliśmy pod prowizoryczną stację benzynową od razu po tygodniowej przeprawie przez Atlantyk. Cieszyłam się, że wreszcie zobaczę ludzi. W dodatku byłam ciekawa tego „nowego świata” – nie nastawiałam się na nic szczególnego, po prostu wiedziałam że nie mogę liczyć na nic znane mi z europejskich obyczajów. I bardzo dobrze, bo byłabym totalnie zaskoczona – tak, to byłam może nawet nie tyle zaskoczona, co najprościej mówiąc przestraszona. Gdy wystawiłam głowę z jachtu, obok nas stał tłum czarnoskórych chłopaków w wieku 14-20 lat i każdy się patrzył. W sumie to nie wiem na co w największej mierze: czy na nasze twarze, ubrania, jacht, jego wyposażenie…przynajmniej jestem pewna, że jak wystawiłam głowę, musiałam olśnić wszystkich bielą mojej skóry i tym, że nagle w towarzystwie dwunastu facetów znalazła się kobieta. Żeby był jasne – to nie były ukradkowe spojrzenia, takie z ciekawością. Dłuższe zawieszenie oka to też niewystarczające określenie tego co się działo. Czułam się POŻERANA. Nigdy jeszcze nie czułam się tak źle. Bałam się, że już zostanę w tym braku komfortu cały czas. Że to kwestia poczucia przytłoczenia kolorem skóry, która drastycznie zrobiła podmiankę z moją. Za dużo spojrzeń i absolutny brak jakichkolwiek zahamowań w zachowaniu. Na szczęście taki „strzał” rzeczywistości zostawał na lądzie, z dala od naszego jachtu. Zatrzymaliśmy się na kotwicowisku (rzucenie kotwicy daleko od lądu i dopływanie do brzegu pontonem), więc bezpośredni kontakt był dopiero po dopłynięciu na ląd. 

Żeby nie było zbyt dramatycznie, muszę napisać też coś dobrego – i bynajmniej nie będzie z tym problemu. Poznałam wielu ciepłych, chętnych do bezinteresownej pomocy ludzi. Atmosfera funkcjonowania na Wyspach Zielonego Przylądka jest zdecydowanie inna niż u nas na kontynencie. Potrzebujesz szybko coś załatwić? Zaśmialiby Ci się w twarz – ale nie żeby Ci zrobić na złość. Po prostu Ci współczują! Jak już skończyliby się śmiać, usłyszałbyś dwa pytania : co to znaczy „szybko” i czemu właściwie „potrzebujesz”? Czy jest na tym świecie coś, czego Ci trzeba oprócz jedzenia i picia? A, tak. Pokój i miłość, to jasna sprawa. Poczucie potrzeby czegoś innego jest absurdalna i kompletnie dla nich nie zrozumiała. Szybko mi się udzielił ten „pełen luz”. Tutaj nie mamy za czym gonić. Ewentualnie za jakimś bezdomnym psem jeżeli podkosiłby nam kawałek bułki. A nawet jeśli, to też po co? Niech ma. Poczucie luzu jest nieodłącznym elementem rastafarian – śmiało mogę powiedzieć, że Praia to ich lokalna mekka. Co rusz słychać z domów muzykę reggae, a jej kolory można dostrzec jako ozdobne elementy ubrań, biżuterii i murali; luźne ubrania z naturalnych tkanin oraz oczywiście dredy! Nie wspominając o nieustannym zapachu marihuany zewsząd, mimo że jest nielegalna. Tak mocno jak ten owoc jest zakazany, tak samo (albo i bardziej) jest łatwo dostępny. 

Mieliśmy okazję bawić się w przepełnionym muzyką pubie art-cafe, prowadzonym przez półkrwi Holenderkę. Shaia urodziła się w Holandii i tam mieszkała przez 30 lat. Była dziennikarką i prowadziła popularny program telewizyjny. Po zarobionych dziesiątkach tysięcy, kupionym i wyposażonym mieszkaniu i posiadaniu wszystkiego co ma wartość pieniężną, stwierdziła że nie ma najważniejszego, czego wtedy potrzebowała: wolności. Rzuciła pracę, zabrała kilka niezbędnych rzeczy i przeprowadziła się do ojczyzny swojej mamy – Cabo Verde. Obecnie jest biedna jak mysz kościelna i ogromnie szczęśliwa. W jej lokalu czuć coś dobrego: spokój, odprężenie, empatię i autentyczność. Na środku dosyć dużego, głównego pomieszczenia stoi stare pianino, a wokół niego ustawione na statywach gitary różnej maści: klasyczna, mandolina, wiolonczela i lutnia. Każda z nich lekko zakurzona, z solidnie wysłużonymi strunami nadaje jeszcze lepszego „smaczku” temu miejscu. Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała zagrać na każdym z nich. Widząc zaintrygowanie wśród „rasta”-przyjaciół moją grą, postanowiłam zagrać kilka piosenek, podciągając je pod rytmy reggae. Najbardziej do gustu przypadły tradycyjnie „opadły mgły” grupy SDM – zagorzali fani zespołu mogliby rzucić we mnie michą pomidorów za ten popis, ale publiczności się podobało. Niesamowitym przeżyciem było granie jednego z bardziej popularnych utworów polskiej poezji śpiewanej dla podrygujących do rytmu i pstrykających palcami rastafarian w ich „zielonoprzylądkowej Jamajce”. Koniec imprezy zaowocował nowymi przemyśleniami i zdobytej obustronnej sympatii do tych wolnych duchem ludzi. 

Sytuacji przyjemnych można by wymieniać w nieskończoność – odwzajemnione uśmiechy, chęć chociaż krótkiej rozmowy, nawet jeżeli nie zna się obcego języka, częstowanie wszystkim co sie posiada i zapraszanie do wspólnej zabawy. Nie wspominając o wypowiadanym jak mantra „You is beautiful” przez panów w wieku 16 – 80 lat. W sensie – ja zasłyszałam, nie wiem jak z męską częścią załogi. Oni za to mają wspomnienie z masowego przejazdu „na pace” pick up’em z zamiejscowej imprezy z chłopakami wracającymi do swojej miejscowości. Jak to było? Przenikliwe spojrzenia rzucane w stronę „moich” chłopaków i kiedy ich wzrok się spotkał, jeden z „lokalesów” powiedział krótko „one by one” (czyt. Jeden po drugim). Chłopaki po powrocie na jacht nie byli zbyt chętni do opowiadania do końca co się stało. (Żartuję! A może nie? Jak dla mnie ta historia nadal jest owiana jakąś tajemnicą).

Żarty żartami, ale mam dosyć rozchwiane mniemanie na temat tutejszej ludności. Z jednej strony trzeba zachowywać wszelkie środki ostrożności, bo kradzieże są bardzo popularne. Nadmierne obdarowywanie prezentami też nie sprzyja – nie tylko nam, przyjezdnym ale też przyszłym białym gościom. Widać już mamy bardzo wyrobiony stereotyp białego człowieka. Nawet małe dzieci widząc nas krzyczały „give us money!”(daj nam pieniądze!). Nie ma też co prowokować nieprzyjemnych sytuacji, bo zawsze będziemy na przegranej pozycji. Z drugiej strony pozytywna ciekawość tych ludzi, chęć kontaktu i nieschodzące z twarzy uśmiechy powodują, że ciężko się rozstać z rozmówcą. Autentycznych ludzi jest tu na pęczki.

Myślę, że to dla mnie bardzo dobra lekcja, jeżeli chodzi o styl funkcjonowania w życiu i zdanie sobie sprawy z tego, co jest naprawdę ważne. Ale żeby przebyć taki [mokry] szmat drogi po tak cenne informacje? Nie mogę doczekać się kolejnych, bo okazji na nowe doświadczenia jest jeszcze masa.

Milena

Na łamach naszego bloga przewinęło się trochę sprawozdań o tym gdzie dokładnie się znajdujemy, co do tej pory zobaczyliśmy i jakie przygody nam się przytrafiły. Było też o ‚przelocie’ przez ocean i związanych z tym sporo przemyśleń, pisaliśmy, o wycieczkach w głąb wysp i o ich mieszkańcach. Teraz będzie trochę o tym, czego można się spodziewać odwiedzając te odległe wysepki, rozrzucone gdzieś na Oceanie Atlantyckim nieopodal Afryki.

To, jak bardzo wyspy różnią się od siebie, można zaobserwować w prosty sposób – pływając od jednej do drugiej i odkrywając ich uroki, które kryją się w ich wnętrzu. Tak. We wnętrzu. Otóż wszystkie skarby Cabo Verde skrzętnie skrywane są w, jak by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka, w niedostępnych i wysokich górach oraz głębokich dolinach, z dala od portów, zgiełku miast i turystów.

Myślę, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Poczynając od nurkowania i obserwowania pozostałości raf koralowych oraz wygrzewania się na bezkresnych dzikich plażach, gdzie prędzej można zobaczyć stado kóz czy samotną krowę na wyspie Maio czy korzystania z programów all inclusive w hotelach na wyspach Sal i Boavista. Żeby uciec od cywilizacji, wystarczy udać się na północ archipelagu, na przykład na bezludną Santa Luzia, gdzie po drodze z Maio Stachu złapał niezłą rybę – 14 kilogramowego tuńczyka, którego jedliśmy (po oddaniu połowy dla załogi jachtu stojącego obok nas) przez kilka dni. Wyspa oferuje przepiękne plaże i turkusową, krystalicznie czystą aczkolwiek nieco zimniejszą wodę (przy Maio nasz jachtowy termometr wody wskazywał temperaturę 25,7°C natomiast już przy Santa Luzia 22,5°C), gdzie można rzucić kotwicę, delektować się ciszą no i świeżym tuńczykiem przyrządzanym na rozmaite sposoby – na surowo z wasabi, smażony, duszony czy gotowany.

Całymi dniami można przemierzać szlaki poprowadzone przez wiecznie zielone góry porośnięte tropikalną roślinnością na wyspie Saõ Nicolau lub Saõ Antao. To wszystko można a nawet trzeba połączyć z degustacją lokalnych owoców a uwierzcie mi, że wulkaniczne podłoże rodzi wyśmienite plony w postaci pachnących mango, słodkich papai, aromatycznych bananów, soczystych pomarańczy i wielu innych owoców, które ukazały się tu moim oczom po raz pierwszy a moje kubki smakowe wariowały próbując wytłumaczyć sobie co to za smak. Takie rośliny jak bataty, czyli słodkie ziemniaki, kukurydza czy całe pola trzciny cukrowej to nieodłączny krajobraz wysp Barlavento, czyli zawietrznych (północ archipelagu – przyp. red.).

Z tej ostatniej rośliny, niby nie pozornej, wytwarza się znakomity trunek. Pewnie powiecie, że to rum i jest w tym kropelka prawdy, z tym, że ta lokalna odmiana rumu to GROG i mogę śmiało powiedzieć, że Bacardi może się schować pod ladę. Ten najlepszy pochodzi z najbardziej egzotycznej doliny na Cabo Verde – Paulo na Saõ Antao. Jeśli idąc do sklepu po lokalny browar (Strela Kriola lub Super Bock), sprzedawca spod lady wyciąga domowy rum, grupka ‚lokalesów’ siedzących na murku obok częstuje Cię skrętem a przechodząca kobieta wciska Ci do ręki smażone pierożki z rybnym nadzieniem, możesz być pewien, że jesteś w miejscu nie skażonym jeszcze turystyką a o takie, na szczęście, tutaj nie trudno.

Jak dostać się do takich miejsc? Jak zobaczyć te najbardziej dzikie i egzotyczne miejsca? Jak posmakować wysp w dosłownym tego słowa znaczeniu? Są na to dwa sposoby. Aluguer i Aluguer. To samo? No niby tak ale nie do końca. Jest to odpowiednik naszej taksówki, z tym, że są dwa sposoby przemieszczania się nią i dwa sposoby zapłaty za przejazd. Pierwszy, bardziej ekonomiczny, egzotyczny i zarazem ciekawszy dla gringo (z hiszp. – biały), ale trochę ograniczający plany to zazwyczaj busik typu Toyota Hiace. Z ciekawostek – myślę, że 90% albo i więcej samochodów stanowią właśnie Toyoty. W dokumencie ma wpisane 9 miejsc ale zdarzyło się nam nim jechać w 19 osób + tuzin pakunków i zawiniątek, w tym wory z batatami, zakupy, sprzęty domowego użytku i żywe zwierzęta. Zasada jest prosta – jak uzbiera się określona ilość osób (czytaj: tyle, że drzwi się ledwo domykają), aluguer rusza, zwykle przez całą wyspę na jej drugą stronę pomiędzy głównymi miasteczkami po drodze zatrzymując się tu i tam na żądanie pasażera lub kolejnego oczekującego na podwózkę. Zwykle cena za przejechanie takiej trasy w jedną stronę (20-40 km) to 200-300 CVE (Cabo Verde Escudo gdzie 1€ = 100 CVE).

Drugą opcją, znacznie wygodniejszą lecz nieco kosztowniejszą jest wynajęcie całego aluguera dla siebie. Zazwyczaj jest to porządny samochód terenowy typu pick up, z wygodnymi ławkami na pace. Taka prywatna taksówka z kierowcą i paliwem wliczonym w cenę, którą na wstępie trzeba zatwardziale negocjować. Początkowo taksówkarz zazwyczaj życzy sobie 9000 – 10.000 CVE Nam za pierwszym razem udało się jechać za 5000 CVE a kolejne dwa razy po 6000 CVE. Jeżeli podzielimy to na 5 osób, cena wcale nie odstrasza a dostajemy samochód z lokalnym kierowcą, który zna na wylot całą wyspę i jest do naszej dyspozycji na cały boży dzień. Na początku opracowuje się plan dnia i wskazuje miejsca, które chce się zobaczyć. Są przerwy na zdjęcia, na kawę, piwo, obiad, kąpiele w oceanie i górskie wędrówki – czego dusza zapragnie. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że wcale nie trzeba szukać takiego samochodu. Jego kierowca sam Cię znajduje. Białych na wyspach jest bardzo mało, na niektórych wręcz nie spotkaliśmy nikogo z Europy, więc nie trudno być zauważonym. Jestem prawie pewien, że dla większości mieszkańców wysp, biały to taki $ z nóżkami. Nie rzadko zdarzało się, że ludzie wyciągali do nas ręce i wprost prosili o pieniądze, no bo przecież skoro biały to bogaty jest.

Jazda kabowerdyjskimi drogami to nie lada przeżycie. Większość dróg jest brukowanych (w sumie setki kilometrów dróg z mozolnie ułożonych kamieni) ale stwarzają wrażenie porządnie wykonanych. Nie rzadko teren, przez który są poprowadzone powoduje  kilkukrotny wzrost adrenaliny ale za to widoki jakie można podziwiać zapierają dech w piersiach.

W Europie zazwyczaj jest tak, że tereny niżej położone są zielone a wraz ze wzrostem wysokości roślinność staje się coraz uboższa. (Tatry, Alpy itd.). Na Cabo Verde jest dokładnie na odwrót. Położone na południe od Zwrotnika Raka, na zachód od Senegalu są wyspami bardzo suchymi, gdzie wysokie temperatury (pisząc ten post po 19:00 jest 26°C) i problemy z wodą to chleb powszedni. Spalone słońcem wybrzeża wysp zazwyczaj nie zachęcają do zapuszczania się w głąb a to właśnie tam, w sercu wysp kryje się ich prawdziwe piękno czyli soczysta zieleń i wysokie góry, o których pisałem wcześniej. Zazwyczaj na wysokości powyżej 500 m.n.p.m. można dostrzec już nieco bardziej zielony krajobraz a im wyżej tym przyroda bardziej bujna i nieokiełznana, wręcz wdziera się na drogę. Północne wybrzeża zazwyczaj są bardziej zielone od południowych. Tak samo było na Wyspach Kanaryjskich a to wszystko przez Prąd Kanaryjski, który niesie wilgotne masy powietrza od północnego-wschodu, wzdłuż Afryki i dociera właśnie tu, na Cabo Verde. Chmury zatrzymują się na wysokich szczytach, których średnia wysokość to ponad 1000 metrów a niektóre sięgają prawie 2 tysięcy czy wulkan Fogo prawie 3 tysiące, gdzie produkuje się jedną z najlepszych kaw na świecie .

Wyspy kontrastów? Zdecydowanie tak. Sucha ziemia, spękana od braku wody i nadmiaru słońca i soli, sawanny z drzewami akacjowymi, pustynie z ruchomymi piaskami i bagnami (tak! na pustyni na Maio są bagna), ogromne wydmy, pola zastygłej lawy, wysokie góry. Z jednej strony wyspy, rajskie plaże a z drugiej wysokie urwiska stromo opadające wprost do oceanu, głębokie doliny skrywające egzotyczną roślinność, przyjemny klimat i oczywiście życzliwi ludzie. To wszystko sprawia, że Cabo Verde nie da się nie lubić i nawet spędzając tutaj około dwóch tygodni dalej mamy pewien niedosyt, że jeszcze wiele jest tu do odkrycia, a zatem jest i pretekst do kolejnego przyjazdu na Wyspy Zielonego Przylądka.

Bartek

https://przestrzenni.wordpress.com/

Komentarze