Jachtostopem przez Atlantyk – Przestrzenni /2/

0
660

 

Na zachód od Los Cristianos   03/11/2015

Wierzycie w cuda? Bo ja wierzę w Boga, który nie tyle jest Bogiem cudów “od święta”, co Bogiem który ma ciągłe czuwanie nad swoimi dziećmi. Nie zawiodłam się, kolejny raz.

Kojarzycie rozterki z ostatniego posta? Powinnam dziś usunąć tę smutną część. Dlaczego? Bo Bóg pokazał, że jest wierny i że nigdy się nie spóźnia! Może zacznę od początku.

Obudziłam się wczoraj z mnóstwem zagwostek w głowie: co z nami będzie, gdzie będziemy spać do tego 12.11, gdzie mamy się udać i czy zdążymy na autobus który zawiezie nas na prom na południe wyspy. Zwykle nie myślę o tylu rzeczach na raz, bo podobno procesor się przegrzewa jak tyle okien jest otwartych na pulpicie. Albo płyta główna, czy jakoś tak. Już mogę powiedzieć, że bez sensu jest przejmować się tyloma rzeczami. Jak już zdążyłam nagrzać sobie mózg nadmiarem zmartwień, przyszedł czas na standardowe sprawdzenie Internetu: pogoda, trasy, wiadomości z kraju i zza granicy, notowania na giełdzie, najnowsze ploteczki ze świata gwiazd… Żartuję – no ale pogoda, trasy i Fejsbuk to akurat prawda. Do tego jeszcze mail, a tam…zaakceptowane zapytanie na coachsurfingu o nocleg! Co do surfowania po kanapach też już byłam zdemotywowana, bo powysyłałam “requesty” do wszystkich hostów mieszkających na Teneryfie i do tej pory żadna z odpowiedzi nie była pozytywna – do teraz! Pewien pan odpisał mi, że chętnie nas przygarnie i że mamy wieczorem przyjeżdżać do portu w którym pracuje na południu Teneryfy. Kamień z serca! Oj, i to jaki wielki! Odpisałam mu zadając kilka pytań. Już nie odpisał. Za to dzięki ponownej pomocy koleżanki Bartka (prawdziwy Anioł Stróż naszego wyjazdu! BARDZO dziękujemy!) dostaliśmy kontakt do polskiego żeglarza mieszkającego na Teneryfie – na południu ma swój jacht w którym możemy przenocować, ale jeszcze nie wiadomo kiedy. Bartek napisał do niego wiadomość, ale odpowiedzi też nie otrzymał. Czas mijał, a my musieliśmy już wychodzić z domu.

Gdy pożegnaliśmy się z naszą hostką Anią, poszliśmy na przystanek autobusowy. I czekamy, czekamy…i dalej czekamy a już w sumie nie powinniśmy, bo autobus miał być 10 min temu. A zegar tyka, bo droga autobusu trwa 40 min, a mieliśmy znaleźć się przy autokarze na prom (który nie wiadomo gdzie dokładnie stoi) za 45 min. Bartek wystawił kciuk – może jakiś uczynny kierowca poczuje nasze rozgorączkowanie przez szyby. Zatrzymała się taksówka. Pan pewnie nie poczuł nic specjalnego z naszej strony, ale cieszyliśmy się że jest cień szansy żeby zdążyć na autokar. Za przejazd zapłaciliśmy bardzo przystępną cenę i zostaliśmy podwiezieni dosłownie na miejsce zbiórki 10min przed odjazdem. Teraz gdy myślę o tej sytuacji mam wrażenie, że gdybyśmy wsiedli w ten spóźniony/na czas autobus, moglibyśmy nie zdążyć dotrzeć do autokaru. Zwłaszcza, że gdy już znaleźliśmy się na miejscu nie widzieliśmy wokół przystanku autobusu z którego byśmy wysiedli.

Przeprawa promowa trwała trochę ponad godzinę. W tym czasie mogliśmy chwilę pospać, a potem znów analizować możliwości przetrwania na lądzie do czasu wypłynięcia na Cabe Verde. W końcu nie dostaliśmy pewnej odpowiedzi ani od hosta ani od żeglarza z Teneryfy. Przy okazji chciałabym zaznaczyć, że z pieniężnych wyliczeń przedwyjazdowych wynika, że nasz dzienny budżet wynosi maksymalnie 20€ – inaczej zostaniemy bez kasy. Tak więc istnieje opcja przenocowania w hostelu, ale nie możemy sobie na to pozwolić przez tyle dni. Było jeszcze na dobrą sprawę kilka możliwości: nocleg na plaży jeżeli pogoda pozwoli, nocleg w jakiejś parafii, wynajęcie samochodu w którym będziemy mogli oprócz zwiedzania też przy okazji spać albo wyruszenie z plecakami do jakiś wiosek i proszenie o kawałek drzewa żebyśmy mogli przespać się w swoich hamakach.

Z promu który wysadził nas na północy dotarliśmy na dół wyspy, do Los Cristianos – tam na kolacji w taniej i bardzo smacznej chińskiej knajpie dorwaliśmy się do Internetu i…oczywiście znów wszystkie troski okazały się zbędne. Żeglarz jest chory i możemy się z nim spotkać dopiero jutro po południu, a host? Podał swój adres, numer telefonu i zaprasza do siebie! I chyba od tego momentu mogę śmiało powiedzieć, że dopiero teraz czuję pełen luz i poprawnie pracujący procesor ( pomyślałam też, że może warto porównać to uczucie do zdefragmentowanego dysku)

Nasz host jest sympatycznym 24 latkiem pochodzącym z Rumunii. Nagrywa turystów na jachtach – skacze z nimi do wody, kręci ich podczas zabawy z delfinami, nurkuje. Ciężka praca, prawda?

U niego jak w życiu, tak i w domu jest pełen luz. Z miejsca dostaliśmy klucze od mieszkania, mapę miasta, wskazówki gdzie dobrze i tanio zjeść, gdzie zrobić zakupy, gdzie pójść, gdzie są porty z prywatnymi jachtami i plaże bez turystów. Dodatkowo złapaliśmy z nim świetny kontakt – Bartek zatracił się z nim w rozmowie o podróżach po Rumunii i spokojnym życiu wolnego człowieka, ja o kamerach (trzymałam w rękach/na ramieniu profesjonalną kamerę!), nagrywaniu filmów i…wspólnie pośpiewaliśmy! Oprócz talentu do chwytania chwili przy nagrywaniu nasz host potrafi grać na gitarze i naprawdę dobrze śpiewa. Czysta przyjemność spędzania czasu z tym człowiekiem. Wyraźnie nasza trójka się polubiła i pewnie tym sposobem mamy szansę przepłynąć się z nim dużym katamaranem wożącym zapalonych żeglarstwem turystów. Ach i jeszcze jedno – możemy u niego zostać do 7.11. Niesamowite? Lepiej trafić nie mogliśmy! To się właśnie nazywa opatrzność Boża!

Dziś planujemy dać głowie luz od zmartwień i naprawdę odpocząć. Są tu intrygujące góry i wulkan mierzący ponad 3 tys metrów – spróbujemy się zorientować czy jest możliwość na niego wejść. Już się nie mogę doczekać kiedy zmienię scenerię na górską!

Do napisania później! Dziękujemy za tyle dobrych rad i słów wsparcia – człowiek nie czuje się wtedy sam ze swoimi zmartwieniami. Trzymajcie się ciepło i życzę Wam jak najdłużej polskiej złotej jesieni! Trochę tęsknię do tych kolorów…tu mają tylko palmy, kaktusy i jakieś suche krzaczory.

Wakacyje pełną parą  04/11/2015

Wakacje. Każdy interpretuje to słowo inaczej. Dla nas to wyzbycie się wszelakich problemów i trosk, które dręczą rasę ludzką. To życie pełną parą, podziwianie tego, co znajduje się dookoła nas z nieschodzącym z twarzy uśmiechem. Tak też było i dziś.

Po nocy spędzonej w bardzo komfortowych warunkach u Dana, który okazał się bardzo sympatycznym chłopakiem, rozpoczęliśmy nowy dzień. Wyszliśmy na balkon, z którego ukazał się widok na basen otoczony kolorowymi domkami, na drugim planie plaża Costa Adeje i majaczące na horyzoncie pozostałe wyspy-bezcenne.

Wypoczęci i zrelaksowani wytoczyliśmy się z mieszkania na rozgrzane południowym słońcem ulice Costa Adeje zmierzając w kierunku plaży. Cała rzesza emerytowanych niemieckich turystów zalegała na plażach, dlatego też postanowiliśmy za radą Dana wyruszyć na godzinny spacer na nieuczęszczaną przez turystów plażę a za to zamieszkałą przez lokalną komunę hipisowską. 

Spacer promenadą obsadzoną wysokimi palmami, wzdłuż której ulokowano ociekające programem all inclusive hotele okazał się całkiem przyjemny. Wychodząc poza betonową dżunglę, znaleźliśmy się w całkiem innym świecie-świecie złożonym z dojrzewających w południowym słońcu opuncji (udało się nazbierać całą siatkę), kłujących kaktusów (wbitych kolców co najmniej tuzin), pełzających węży i uciekających spod naszych stóp wielkich jaszczurek. To wszystko ulokowane na wysokim klifie, w którym doskonale można zaobserwować wulkaniczną przeszłość wyspy. Warstwy pyłu i lawy kojarzą się z cebulą a cebula… wtajemniczeni wiedzą o co a raczej o KOGO chodzi.

Tym sposobem dotarliśmy do niesamowitej zatoki, na brzegu której ulokowano kilkanaście drewnianych chatek/wiat/namiotów, gdzie otoczeni surową przyrodą mieszkają niczym nie przejmujący się i czerpiący radość z każdego rozpoczętego dnia hipisi.

Kawałek dalej i my postanowiliśmy pójść w ich ślady, z tym, że na trochę krócej. Wypoczywając nad brzegiem Atlantyku poczuliśmy zew wolności i swojego rodzaju flow.

Wracaliśmy z szerokimi usmiechami na twarzach, kiedy to, całkiem niespodziewanie, spotkaliśmy po drodze Małego Głoda. Tuż obok mieszkania Dana natrafiliśmy, dzięki niezawodnemu instynktowi Ciotki Matyldy (Milena, nazwana tak przeze mnie po stworzeniu ze swojej koszulki turbana chroniącego głowę przed piekącym słońcem-przyp.red.) na bar Lagarto. Początkowo miało być ‚na chwilę’, żeby szybko coś zjeść i przyswoić zimny napój w postaci zupki chmielowej rodem z Kanarów. Niedługo po nas przyszedł tu nasz host w takim samym celu jak i my i nie był mniej zaskoczony (oczywiście pozytywnie) naszą obecnością w jego ulubionym miejscu. Świeże krewetki w sałatce z awokado połechtały moje podniebienie. Co więcej, okazało się, iż każdego wieczoru można tu posłuchać muzyki na żywo. Dlatego właśnie to ‚na chwilę’ trwało około 5 godzin.

Dwóch gości, około czterdziestki przyodzianych w prawdziwe ‚amerykanckie’ jeansy, czarne skóry, ‚lenonowe’ okulary i długie włosy umilało czas początkowo tylko nam ale na szczęście szybko udało im się zgromadzić dość pokaźną widownię. Mimo tego, to właśnie ‚tourists form Poland’ zostali ich ulubieńcami, co było przez grających co chwilę akcentowane.

5 godzin minęło jak z bicza trzasnął a nam wcale nie chciało się stamtąd wychodzić. Obiecaliśmy sobie i zespołowi, że pojawimy się znów kolejnego wieczora.

 

Dopiero teraz zaczyna się prawdziwa przygoda!  /11/11/2015/

Dopiero teraz zaczyna się prawdziwa przygoda!
To hasło narodziło się na którymś zimowym wyjeździe i wyszło z ust [mądrego] Kuby (pozdrawiam!) – jest używane po dziś dzień przez różne osobowości, które zetknęły się z mądrościami wyżej wymienionego autora. Gwoli ścisłości, hasło to nie odnosi się do jednego zdarzenia w czasie, tylko powtarza się przy każdej możliwej okazji, nawet kilka razy dziennie. Także „teraz zaczyna się prawdziwa przygoda!” zdarza nam się cyklicznie co kilka godzin, bo średnio taka jest częstotliwość nagłego zwrotu wydarzeń.

Jako, że Bartek wspomniał o naszym bajecznym objazdowym weekendzie, ja się pokuszę o opisanie zdarzeń od poniedziałku po dziś dzień.

„Wstaliwszy” i zrobiwszy pranie pierwszy raz od przyjazdu na Wyspy Kanaryjskie zdecydowaliśmy, że ten poniedziałek spędzimy na luzaku, siedząc na necie, pijąc drinka z palemką i przeglądając zdjęcia z weekendowego wyjazdu. Jak pewnie można się domyślić, o 17:00 mogliśmy zakrzyknąć hasełko o dopiero TERAZ zaczynającej się prawdziwej przychodzie! Przyszedł do nas Dan, nasz host z którym mieszkaliśmy…okrągły tydzień. Jubileusz zamieszkania wybił właśnie w poniedziałek i w sumie na pierwszych urodzinach się skończyło, bo okazało się, że musimy się wyprowadzić. Żeby było bardziej „przygodowo”, wyprowadza się nasza trójka. Dan ze względu na przyjazd rezydentki od której wynajmował mieszkanie musiał znaleźć inne lokum i zwolnić mieszkanie już o 21:00, a my razem z nim. Czar sielanki prysł i zamiast wrzucania zdjęcia na Instagrama zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Coachsurfing odpadł bo z całej Teneryfy tylko Dan zaakceptował naszą prośbę, spanie na dziko przy wiejących ostatnio wiatrach i bardzo zimnych nocach też odpuściliśmy, więc przewertowaliśmy Internet nastawiając się na odpłatny nocleg. Przy okrojonych funduszach.

Gdybyśmy nie mieli perspektyw na kolejne noce, szukalibyśmy zdecydowanie inaczej. Potrzebowaliśmy tylko jednego noclegu, bo następnego dnia mieliśmy się przenieść do mariny w San Miguel z której w czwartek [jutro] będziemy wypływali na Cabo Verde- a do tego czasu mamy możliwość spania na jachcie u polskiego żeglarza.

Znaleźliśmy hostel, najtańszy w okolicy. Zrzuciliśmy się całą trójką na taksówkę i pojechaliśmy w stronę Los Cristianos. Dan wysiadł pierwszy – znalazł nocleg u znajomej z pracy u której może zatrzymać się do piątku. My jedziemy dalej, z hiszpańskim kierowcą który „kuma, że my nic nie kumamy” po hiszpańsku, a my kumamy, że on nie dość że nie kuma angielskiego, to jeszcze nie ma pojęcia gdzie ma dokładnie jechać. Pozbywając się wszelkiej wyuczonej konstrukcji zdania, odmian, gramatyki i stylistyki w używaniu języka angielskiego, udało się przekazać zdezorientowanemu kierowcy gdzie mamy jechać. Oprócz wydanych paru Euro, wydałam pewnie ze „sto stów” złotych, bo jechaliśmy według mojego GPSa w telefonie i ściągniętej z Internetu trasy.

Okolica hostelu zdecydowanie nie wpisuje się w ryzy komfortowych turystycznych kurortów, a na pewno nie tych nadmorskich. Mieliśmy uroczy widok na slumsy i stare bary z ostatnimi, zagubionymi gdzieś w czasie imprezy ludźmi. Rano nie jeden z nich mógłby wcielić się w role bohaterów „Kac Vegas”. Pokój w którym spaliśmy z czwórką pozostałych gości był dosyć ciepły i komfortowo obsadzony piętrowymi łóżkami, a w kranie znaleźliśmy ciepłą wodę – tyle nam wystarczyło żeby przetrwać tę noc i zbliżyć się do portu do którego mieliśmy trafić na drugi dzień.

Przenosiny poszły sprawnie. Andrzej, właściciel pięknego, drewnianego jachtu ulokował nas w świeżo wyremontowanej 50-letniej łajbie Tiggy. Możemy w nim spać do czwartku. Szkoda, że nie było okazji poczuć jak chwyta wiatr w żagle. Kojarzycie znalezione gdzieś na strychu u babci stare albumy ze zdjęciami albo tajemniczą rzecz o której możecie słuchać godzinami, bo tak urzekła Was jej historia? Tak było z tym jachtem. Wchodząc na jego pokład czuje się jego historię. Zapach sumiennie pielęgnowanego drewna, świeżo wypranych firanek i wypucowanych mosiężnych kabestanów wprawia w zachwyt i zadumę. Takie jachty nazywam „dzielnymi” – myślę, że nie przesadziłam z tytułem, bo Tiggy przepłynęła z Wysp Brytyjskich aż tutaj, na Teneryfę. Opłynęłaby glob dookoła, ale na skutek barier finansowych, czeka tu w marinie San Miguel na powrót na wielkie wody. Mamy więc przyjemność w niej spać i razem czekać na naszą słoną oceaniczną przygodę.

Jutro przypływa załoga z którą wyruszamy na Cabo Verde. Nie wiem jak to będzie z łącznością kiedy dopłyniemy. Rejs będzie trwał około tydzień na jachcie Zorba. Mam nadzieję, że można będzie ją zlokalizować. Gdy tylko dopłyniemy, postaramy się dać jak najszybciej znać.

Póki co, życzcie nam stopy wody pod kilem i pomyślności w drodze ku zielonoprzylądkowym wyspom.

We did it!  /20/11/2015/

Dopłynęliśmy szczęśliwie – jesteśmy w Prai, stolicy Wysp Zielonego Przylądka. 900 mil za nami – napotkane zwierzaki ( może bardziej zwierzaki które nas napotkały) i pogoda na oceanie jak w kalejdoskopie, tylko kierunek wiatru jest ciągle taki sam. 

Woda zawsze wzbudzała we mnie respekt. Ocean przedstawił mi się na kilka sposobów, każdy z nich utkwił mi w pamięci. Mam plan podzielić się swoimi spostrzeżeniami. Póki co, czas na nas. Ale wrócimy, bo plan zwiedzania Cabo Verde zakrawa na cały tydzień. A Internet znajdziemy, wiec spokojnie!

Milena i Bartek

https://przestrzenni.wordpress.com/

Komentarze