Dzień 51
Wbrew pozorom, które buduje kilka zdjęć zrobionych w trakcie sprzątania, mam wielką chęć utrzymywania porządku na jachcie. Chciałbym wrócić do Polski na łódce nieodbiegającej czystością od stanu z dnia wypłynięcia.
Dlatego staram się co kilka dni zrobić większe porządki, niż tylko pozmywać naczynia, czy umyć podłogę. Tym razem padło na zęzę. Zęza… zmora każdego jachtu na jakim pływałem w życiu. Czym większy, tym i przestrzeń pod podłogami głębsza, bogatsza w liczne zakamarki i skarby. Wszystko co spadnie, wyleje się, rozsypie na podłogę, zanim zdążymy to posprzątać z reguły wpada właśnie do zęzy. Nawet gdy szpary w podłogach są bardzo małe, to i tak jakimś magicznym trafem wszystko ląduje w zęzie… i zaczyna żyć własnym zęzowym życiem.
Nie inaczej jest na Perle. Dlatego przy okazji przeglądu zapasów złożonych pod podłogą (karnisterki z paliwem do kuchenki i czekolady) trzeba było wyczyścić całą tą przestrzeń. Operację utrudniała 4 mm grubości sklejka sosnowa, zalaminowana tkaniną szklaną z dwóch stron, a zabrana jako materiał konstrukcyjny na ewentualne dziury w kadłubie lub pokładzie. Przy okazji odkryłem, że czekolady zapakowane dodatkowo w woreczki strunowe, prawdopodobnie pod wpływem temperatury w większości przypadków rozkleiły się i połowa zaczęła już pleśnieć. Cóż zrobić zmuszony byłem wszystkie przejrzeć i jeść na bieżąco te które zaczęły się psuć. Lepiej zjeść niż mają się zmarnować. Niestety to spowodowało, że pod koniec tygodnia czekolada prawie się skończyła. Co do samej technologii sprzątania pod pokładem, wprowadziłem pewną innowację. Po umyciu powierzchni na łódce wodą z płynem ludwik, wszystko po wyschnięciu przemywam jeszcze spirytusem. Taka dezynfekcja zdecydowanie zahamowała rozwój pleśni pod pokładem w tym gorącym klimacie.
W międzyczasie wpłynęliśmy w pokaźny atlantycki klomb. Całe morze dookoła pokryło się gęstymi pasami zielonych, pływających roślin. Co prawda Morze Sargasowe daleko, bo w okolicach trójkąta bermudzkiego, ale rośliny jakby te same. Po wnikliwym wczytaniu się w wikipedię okazuje się, że wody gdzie się znajdujemy (pomiędzy prądem kanaryjskim, a północnym prądem równikowym) praktycznie stoją w miejscu. Faktycznie, od rana fale z każdego kierunku, prądy jakby zanikały, bo nie zauważyłem, żeby jakiś dodawał, lub ujmował nam prędkości. Woda w tym miejscu zdecydowanie wyhamowuje, a to sprzyja rozwojowi gronorostów z gromady brunatnic, które dzięki pęcherzykom pławnym, tym małym kuleczkom, unoszą się na wodzie. Łódce za bardzo to nie przeszkadza, ale już wędka i Marian nie byli zadowoleni. Nasza przynęta, ciągnięta tuż przy powierzchni wody, momentalnie pokryła się kulą gronorostów, a Marian zanim zauważyłem, że wpłynęliśmy w to pole golfowe, miał już tyle zieleniny na płetwie, że zauważalnie zaczęło mu to przeszkadzać. Zestaw łowczy został zwinięty do odwołania, a Mariana co chwila czyściłem, żeby było mu lżej brodzić w tych wodnych trawach. Gdy wyciągnąłem przypadkowo kępę zieleniny na pokład, zaczęły z niej uciekać różne stworzenia! Wybiegł zdezorientowany stwór przypominający mikroskopijnego kraba w kolorze trawy. Z innej kępki zaczęły się wyłaniać jakieś ślimaki w takim samym kolorze, a dookoła dziesiątki „kijanek”. Wypuściłem. Do jedzenia się to nie nadawało, a i do udomowienia tej gromady byłem niechętny. Jeszcze musiałbym się dzielić jedzeniem. Wnioski: Morzu zabieram to co da się zjeść.
Na koniec dnia, w ramach zmieniających się zdecydowanie warunków dookoła nas, z nieba spadł pierwszy solidny deszcz. Ba, jak na to, co było do tej pory to istny potop! Zdążyłem wywiesić do płukania sztormiaki (które słodkiej wody nie widziały od 50 dni), umyć pokład, i na koniec się wykąpać! Ciekawe czy to już rejon deszczy tropikalnych, czy jedynie incydent?
Dzień 52
Dzisiaj kolejny dzień w towarzystwie fali nadchodzących z każdego kierunku. Kilka z południa, kilka z północy, a i ze wschodu jakaś się znajdzie, a z nią z zachodu się zderzy i tak cały dzień. Może się zakręcić w głowie. Jeśli podczas tego rejsu ma mnie dopaść choroba morska to będzie to dzisiaj, albo nigdy. Słaby wiatr, wspomniane fale, trawa dookoła. To wszystko powoduje, ze snujemy się zamiast płynąć. Nie ma co ukrywać, że takie dni wolałbym przespać. Dookoła szaro. Aura bardziej przypomina Morze Północne, z tymi falami pokrzyżowanymi, szarym niebem i słońcem za chmurami. Gdzie te tropiki?
No i oberwało mi się za poranne lamenty. Po południu z jednej strony zrobiło się bardziej czarno niż szaro. Rozstrojony przez aurę dwóch ostatnich dni z zaciekawieniem wyczekiwałem powtórki wczorajszej ulewy. Deszczu jednak nie było. Nawiedził nas za to pierwszy większy szkwał na Atlantyku. Ciśnienie spadło o 5 hPa w 15 minut. Zrobiło się ciemno i nad głową przeszedł szkwał o sile 35 węzłów (7-8 w skali Beauforta). Trwało to dość długo, więc po 10 minutach stwierdziłem, że jednak zrefuje (zmniejszę powierzchnię) grota. Oczywiście zmokłem od góry do dołu, a jak skończyłem przestało wiać. Tak kończą się pomysły z cyklu zobaczymy, co to będzie… Wracam do zasady, że żagle powinno się refować wtedy, gdy pierwszy raz sobie o tym pomyślimy, a nie gdy zrobi się ciemno dookoła.
Dzień 53
W ramach porządków i wojny wypowiedzianej pleśni cały dzień poświęciłem na czyszczenie wnętrza i odkażanie spirytusem. Jak pokazał mi przykład kambuza i zęzy, ta strategia działa. Dzisiaj skupiłem się na dziobie. Tu dużo cennego towaru. Tu trzymam żagle. Tu musi być porządek. Walka z pleśnią osłabiła wyraźnie morale. Na pocieszenie, wieczorem uruchamiam radio. Rozpocząłem poszukiwania stacji nadających na krótkich falach. Otóż, jeśli ktoś narzeka na polskie radia to musi sobie posłuchać tego, co dzieje się w eterze na środku Atlantyku. Początkowo udawało mi się złapać jedynie stacje nadające z Afryki. Trochę przerażony, bo języka tego nie sposób zrozumieć, a radio uruchomiłem głównie po to, żeby odbierać sygnał czasu i móc ćwiczyć astronawigację. Sygnał czasu to nic innego jak to pikanie przed godziną 12, a ostatni sygnał oznacza właśnie południe. Niektóre stacje nadają sygnał czasu nawet co godzinę. Na szczęście dla mnie, okazało się, że nie podłączyłem anteny! Po podłączeniu zewnętrznej anteny pojawiła się mnogość języków. Najwięcej złapałem stacji radiowych nadających po chińsku i hiszpańsku, później jest francuski, angielski i na końcu rosyjski. Wracając do tego co się dzieję w eterze? Otóż na 15 stacji radiowych wszyscy gadają. Angielski rozumiem, więc mogę też powiedzieć, że stacje angielskojęzyczne gadają do tego takie głupoty, że długo nie mogłem uwierzyć, że jedna ze stacji to BBC World. Poza tym same informacje. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie były ciągle te same. Tak jakby kogoś posadzili przed mikrofonem i dali jedną kartkę z wiadomościami i wymieniali ją raz na dobę. Takie oto mam spostrzeżenia po pierwszym wieczornym słuchaniu światowych radiostacji. Cieszę się, że tak dużo mówią po hiszpańsku. Mam w końcu zamiar nauczyć się trochę tego języka. Książki zabrałem, a tu jeszcze mam native speakerów.
Dzień 54
W dzień zupełnie, ale to zupełnie nic się nie działo ciekawego. W moim pisanym dzienniku nie ma nawet słówka pod tą datą. Po prostu płyniemy na południe. Trochę nawet ruszyliśmy się z miejsca. Czyli dzień jak co dzień, woda, płyniemy. W nocy za to było bardzo ciekawie. Około północy, już smacznie spałem, śniło mi się wiele rzeczy, których nie pamiętam. Pamiętam za to co śniło mi się na końcu – płacz dziecka, a raczej piski dzieci, ale dzieci nie widziałem. Trochę się przeraziłem, bo tak zaczynają się horrory, ale przecież to tylko sen. W pewnym momencie, na pewno też tak macie, zorientowałem się, że mam otwarte oczy, jestem na łódce, a piski dalej słyszę. Teraz to już potwornie się bałem, ale spokojnie. Przecież jestem na łódce, dookoła nikogo nie ma, na pewno nie ma żadnych piszczących dzieci. To na pewno jakaś lina lub bloczek… tylko tak się składa, że dźwięków tej łódki uczę się 50 dni non-stop i takiego pisku nie znam. No dobra, jak to w horrorach, zawsze bohater, pomimo tego, że się panicznie boi, idzie do źródła strachu. Tak i ja zrobiłem, wyszedłem na pokład, a tam cisza spokój. Lekki wiaterek pcha nas w stronę równika, mała fala z bliżej nieokreślonego kierunku. Jednak mi się śniło. Wchodzę pod pokład, a tu znowu ten dźwięk. No to szukamy co to za potwory. Chodzę po łódce, zaglądam w dziury, ale najbardziej słychać ten dźwięk na dziobie, jakby zza żagli. Teraz jestem pewny, że nic mi się nie wydaje, tylko naprawdę coś słyszę. Dalej zachowując się jak ten bohater horroru, zaczynam wyrzucać worki z żaglami i wciskać się w dziób… a tam nic. Sam dźwięk, nieregularny, w sumie to kilka dźwięków różnej wysokości. Wychodzę ponownie na pokład. Idę na dziób…, a tam delfiny. Duże. Takich jeszcze nie widziałem. W białe nieregularne plamy. Na dworze słychać było tylko ich parskanie, za to pod pokładem słychać było o czym rozmawiają! Nad podziw głośno. Do tej pory jestem zdumiony. Pierwszy raz delfiny mnie zawołały, ba nawet obudziły. No i tak sobie piszczały do rana prawie. Nieprzespana noc na oceanie.
Dzień 55
Przez ostatnie doby dziób mieliśmy skierowany bardziej na Afrykę, niż w stronę równika. Niestety najkrótsza na mapie droga od Wysp Zielonego Przylądka do Przylądka Dobrej Nadziei nie jest najszybszą trasą. Wzdłuż wybrzeży Afryki nie dość, że prąd jest przeciwny, czyli woda płynie na północ, to jeszcze wpływ ciepłego lądu generuje wiatry słabe i ze zmiennych kierunków. Na samym południu spotkalibyśmy silne wiatry południowe, o tej porze roku nawet o sile sztormu. Nie ma rady trzeba w pewnym momencie, za wyspami Zielonego Przylądka odbić w stronę Brazylii. W końcu Igrzyska Olimpijskie są w Rio, więc jakby co będzie gdzie uciekać do ludzi. Wszystko wskazuje na to, że to dziś zmienimy hals. O godzinie 12.00 odważam się na zwrot przez sztag. Odkładamy się na lewy hals. Jeśli dobrze zaplanowaliśmy przejście strefy równikowej, to tym halsem już bez zwrotów powinienem dopłynąć aż do 25-30 równoleżnika na półkuli południowej. Ciekawe. Mam nadzieję, że tak będzie, bo przyzwyczajenie się do nowego przechyłu, to jak uczenie się łódki na nowo. Inaczej trzeba nalewać wodę do czajnika, inaczej odstawiać kubek, inaczej spać. Po prostu wszystko na odwrót. No to do nauki. Tymczasem wygląda na to, że zaczynamy być pod wpływem pasatu półkuli południowej. Aktualnie wieje z południa, ale z każdą godziną wiatr nieśmiało odkręca w stronę Afryki, a my bardziej na południe. Czyli zaczynam się szybciej zbliżać do równika.
Dzień 56
Tak. To już pasat. Wieje ładnie i regularnie z siłą 15-20 węzłów. Najbliższe dni, tygodnie, spędzimy płynąc pod wiatr. Na szczęście nie są to płytkie wody Morza Północnego, ale i tak od czasu do czasu jakieś zbłąkane bryzgi wdzierają się do kokpitu. Żeby mieć cały czas otwarty luk musiałbym siedzieć jak czołgista i obserwować fale. Jak przeżyć te następne dni w tropikach z zamkniętym lukiem? Jak nic uduszę się. Wentylator chodzi non stop, ale i on nie radzi sobie z temperaturą w dzień. No nic, straciłem kilka okazji w spokojne, bezwietrzne dni, na wykończenie mojej markizy nad wejściem. Oprócz tego, że obszyłem listwy materiałem trzeba było jeszcze przymocować całość do nadbudówki i stworzyć jakiś zawias który umożliwiałby składnie. Ociągałem się z robotą. Słońce przez cały dzień w pionie. Przyjąłem zasadę krajów południa i w największy upał wprowadziłem sjestę. Normalnie sjesta trwa, w zależności od kraju, regionu, od 12-13 do 14-15 gdzieniegdzie do 16. Na pokładzie Perły, przy bezchmurnym niebie musiałem rozszerzyć godziny trwania sjesty. Do 11 daje się funkcjonować normalnie. Wykonywanie jakichkolwiek prac, codziennie przesuwałem na późniejszą godzinę, aż doświadczenie pokazało, że nie warto zabierać się za nic na pokładzie przed 18. Słońce dzisiaj zachodzi o 19.30, więc mam niewiele czasu. Mając w perspektywie kolejny dzień siedzenia pod pokładem z przymkniętym lukiem, wziąłem się do roboty i przy ostatnich promieniach słonecznych skończyłem. Teraz czas pokaże czy długo wytrzyma moja markiza.
Dzień 57
Jak ja mogłem funkcjonować bez tego małego daszka! Nie dosyć, że luk otwarty może być 24 godziny na dobę, to jeszcze osłania miejsce gdzie siedzę przed słońcem. Czy pada, czy chlapie, wydaje się dzielnie chronić wejście przed niechcianą wodą. Oby nie odleciał z większymi falami południowej półkuli. Co by się nie działo, dzisiaj bardzo cieszy mnie ta konstrukcja. Jesteśmy już naprawdę blisko równika. O godzinie 12.00 w linii prostej zostało nam 80 mil. Średnia z ostatnich trzech dni to 110 mil na dobę. Dzisiaj jednak tylko 80 i cały czas wytracamy prędkość. Tak jakby faktycznie przy równiku miało nie wiać. Może jednak już jutro się dobujamy? Kto wie… tylko gdzie ja się tak śpieszę? Do tego zimna, wiatru i fal południa. Tu jest ciepło, no może trochę za ciepło, ale już się przyzwyczaiłem. Tu fale mniejsze niż na Bałtyku. Na południu jeszcze zima w najlepsze. Trzeba będzie się ubierać przed każdym wyjściem na pokład. Suszyć ubrania pod pokładem. Wszystko będzie mokre, a fale będą próbowały ożywić każdy przedmiot pod pokładem… brrrr! Czym później znajdę się poniżej zwrotnika tym szybciej nadejdzie wiosna. Nie śpieszę się już tak do równika. Kiedy dopłyniemy to będziemy.
kpt. Bartek Czarciński