Atlantic Puffin – 50 dni na Oceanie – cz. 1

0
525

 

Zastanawiam się czy moim żartem primaaprilisowym nie dopiekłem komuś z silnym Aku – Aku? Bo jest tak jak bym sam sobie wykrakał. Pacyfik na dwie raty, krótki postój na Markizach i kolejne non stop, do Australii, mimo że wiele pięknych miejsc po drodze.  Na więcej nie ma czasu.

Wszystko niby zgodnie z planem. Zakładałem w końcu, że odcinek miedzy Panamą a Markizami trwać będzie 40-50 dni. Tyle że dla mnie pomiędzy w tym wypadku oznaczało 45 dni, a nawet bliżej 40. Tak sie dzieje jak człowiek jest przez dłuższy czas rozpieszczony typową maxusową prędkością. Niestety rok wcześniej popełniłem spory błąd wybierając antyfouling. W ciepłych wodach się nie sprawdził i jacht zarósł pod wodą niesamowicie, co bardzo odbiło się na dobowych przebiegach, a w konsekwencji na czasie podróży.  Myślę, że od Galapagos gdy zaczęło już regularnie wiać traciłem codziennie jakieś 20-30 mil. To wydłużyło żeglugę o ponad tydzień.

Czy prędkość jachtu ma dla turysty znaczenie? Patrząc na moje doświadczenie jestem przekonany, że tak. Właśnie aspekt turystyczny w mojej podróży ucierpi najbardziej z powodu opóźnienia. Na Markizach zabawię ledwie kilka dni. Nie odwiedzę najważniejszego celu czyli Fatu Hivy.  Oczywiście gdybym miał mocny silnik to przy słabych wiatrach mógłbym coś nadrabiać. Tylko czy to jest jeszcze wtedy żeglarstwo czy motorowodniactwo?

Już na Markizach dowiedziałem się, że absolutnie wszyscy mają kłopoty z porastaniem. I żebym się bardzo nie spieszył ze skrobaniem gdyż długie skorupiaki które się osiedliły na dnie Puffina z niektórych łódek same się wyprowadzały. Może wpływ na to ma fakt, że do zatoki w której stoimy chyba wpada rzeczka. Pewnie dla tych żyjątek jest już za słodko. Skoro złożyłem już samokrytyke to kilka zdań o rejsie. 

Wiadomo, że żegluga przez ocean – szczególnie samotna to w zasadzie nudy 🙂 Potwierdził to publicznie również kapitan Jaskuła, więc nie jestem odosobniony w tej opinii. Czyli Ocean jak to Ocean.  A może jednak nie…? Pacyfik jest zupełnie inny od północnego Atlantyku. Odległości większe, a na tym bezkresie prawdziwa pustka. Tu nie ma szlaków żeglugowych, jachtów też dużo mniej. Przez miesiąc nie spotkałem ani jednej jednostki (co na Atlantyku się mi nie zdarzyło). Z drugiej strony Ocean Atlantycki jest trochę jak poprzecinana szlakami handlowymi pustynia. Sporo podróżujących, ale flora i fauna dość ubogie przynajmniej na pierwszy rzut oka. Oczywiście są ryby, również te często rzucające się w oczy czy twarz, czyli latające. Sporadycznie delfiny, raczej bliżej lądu, gdzieś tam w toni tuńczyki czy koryfeny. Ale ptaki to rzadkość i są to raczej pojedyncze sztuki.

Pacyfik jest przeciwieństwem, jest jak dżungla. Rzadko odwiedzana przez człowieka. Życie tu aż kipi. Ptaki latają całymi stadami. Teoria, że ptaki są oznaką bliskości lądu to tutaj jakieś nieporozumienie. Może to dotyczyć jakiś konkretnych gatunków? Ogromna ilość ryb latających i to o takich w bardzo uczciwych (na patelnie) rozmiarach. Pokład odwiedzały nie tylko one, ale też spora ilość kalmarów i to przez nie spędzałem w nocy na pokładzie jak najmniejsza ilość czasu. Bo dostać rybą latającą w twarz jest oczywiście obelgą i to nieprzyjemną, ale bez większych konsekwencji. Natomiast z kalmarami sprawa ma się inaczej… te małe ustrojstwa z odnóżami mają w sobie coś jak atrament i naprawdę bardzo farbują.

W końcu zobaczyłem rekina na wolności, na szczęście jednego. Do tego 3 metrowego tuńczyka i masę innego wodnego pożywienia. Czy łapałem? Nie, ponieważ nie jestem wielkim fanem wędkarstwa, choć rybę lubię. Do tego nie tak łatwo złapać rybę małą, odpowiednią dla jednej osoby. Nie mam lodówki i zapomniałem kupić limonki w Panamie, wiec nie mam, a przynajmniej nie znam sposobu jak przechowywać większą ilość mięsa.  A najważniejsze jest to, że mam za dużo jedzenia na pokładzie.  Starałem się trochę go pozbyć na Karaibach, ale inni żeglarze wciąż nie wierzą, że na tak małej łódce można jeść normalne posiłki i to dużo (a ja tyję…).  Częstowali się więc jedzeniem często dość niechętnie. A problemem jest kontrola w Australii. Nie wolno w zasadzie wwozić żadnego jedzenia, ponoć nawet z fabrycznie zamkniętym jest problem, nie wspominając o konfiturach mamusi. Musze więc przed wylądowaniem w Darwin zeżreć wszystko,  bo nienawidzę wyrzucania jedzenia. Właśnie się dowiedziałem też że nie moge mieć, żadnych produktów pszczelich. Niestety wielki słój polskiego miodu przeznaczony na najtrudniejszy odcinek wokół Afryki musze spałaszować na Pacyfiku. Oczywiście bezmózga czyli większa część mojego ciała niezwykle jest szczęśliwa. Prawie każda moja komórka się cieszy, że już zaraz będzie super, będzie słodkie. Ale inne, te szare komórki już zbierają dane do słodkiej, miodowej retrospekcji gdzieś przy Cape Good Hoop.  /c.d.n./

Szymon Kuczyński, 5 lipca 2015
 

Komentarze