W ZATOCE BIAŁEGO NIEDZWIEDZIA

0
646

Za zgodą Jerzego Kulińskiego www.kulinski.navsim.pl 

Na długi zimowy weekendowy wieczór mam dla Was arktyczną opowiastkę Jarosława Czyszka. Liczę, że okaże się zachętą do lektury 

książki „Szpiczasty ląd”, o której  już było w SSI – http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=3372&page=0

Zachęt nigdy za mało. 

Zwracam uwagę na ciekawe fotografie.

Jarkowi dziękuję i proszę o więcej.

Zyjcie wiecznie !

Don Jorge

———————————-

Don Jorge

Mamy grudzień, z żeglarskiego punktu widzenia, dla nas tutaj to sezon martwy. Nie, żeby się nic nie działo, bo wydarzeń w polskich grudniach zupełnie nie brakuje, ale żeglarsko; nuda.

Wtedy nachodzą mnie zimowe opowieści. Na przykład taka jak kiedyś w listopadzie, na pokrytym śniegiem wybrzeżu Zatoki Białego Niedźwiedzia (IsbjornhamnaUrsus maritimus, niedźwiedź morski) znaleźliśmy urwaną, pływającą na strandzie płetwę sterową jakiegoś jachtu. albo niewielkiego stateczku, była z epoksydu, zatem jednak chyba z jakiegoś jachtu.

Najpierw zaskrzeczało do mnie przez radio, że coś tam pływa po brzegu, chyba płetwa sterowa, ale nie wiedzą co, bo mrok zapada no i oni się nie znają. Do mnie bo robiłem tam wówczas za specjalistę od jachtów i podobno się znałem, na jachtach. Chwyciłem zatem lornetkę, nawet jak pływa przy brzegu, to zawsze lepiej pooglądać to coś przez lornetkę, która przybliża i rozjaśnia… Zarzuciłem kurtkę na grzbiet, karabin na plecy, bo to nie od parady nazywało się Isbjornhamną i żwawym krokiem ruszyłem na podany azymut, brnąc jakieś półtora kilometra po kopnym, świeżo spadłym śniegu, w którym, z każdym krokiem, zapadałem się po kolana. Po małej półgodzince dobrnąłem na wybrzeże, gdzie już niecierpliwie czekało dwu kolegów. Słońce było już pod horyzontem, ale od jasnego nieba szedł jeszcze poblask, zabarwiony nawet czerwienia na jednej, jedynej chmurce. Ogląd lornetkowy wykazał coś na kształt płetwy rekina bujającej  się w wodorostach pomiędzy skałkami kilkadziesiąt metrów od brzegu. Mowy nie było by dało się to coś wyciągnąć bez wchodzenia do wody. A woda miała coś koło zera i niedwuznaczną tendencję do zamarznięcia. Jak zamarznie to w ogóle tego nie wyciągniemy, chyba, że na wiosnę. Zagrała w nas krew eksploratorów i odkrywców. Do Banachówki, szopy ze sprzętem, termoizolacyjnymi kombinezonami roboczymi, w których można by wejść do wody następne półtora kilometra. Trzeba linę i kombinezon, zatem idziemy we dwu, bo to musimy wszystko przenieść po kopnym śniegu. Brniemy zatem śnieżną płaszczyzną gdzie drogę nam rozświetlają pierwsze, nieśmiałe przebłyski zieleni aurora borealis, poblask zapadniętego w morze słońca i elektryczne błyski postawionej niedawno latarni morskiej z kilku beczek pospawanej do stalowej konstrukcji szopy. Tam i z powrotem, trzy kilometry po skrzypiącym śniegu. Wbijam się w wodoszczelnego Hally Hansena, włażę do oceanu i próbuję ciągnąć. No, nie starczyło mi wyobraźni, bo to za ciężkie, za bardzo rozchybotane. Zakładam linę i brodzę z nią z powrotem na brzeg. 

obraz nr 1

Aluminiak                                                                                                                                     Banachówka

.

Nie da rady, zatem po naradzie 😉 wołamy przez radio następnego do pomocy, razem ze skuterem śnieżnym i jeszcze jedną liną, bo pod sam brzeg skuterem nie da się podjechać, jest odpływ, kawał kamienistej plaży zalodzony ale bez śniegu, kamienny wał na najwyższej linii przypływu. Dało się ale łatwo nie było, czerń się już zrobiła głęboka, tylko te falujące zielenią festony na niebie, bez Księżyca, efektowne ale światła z tego tyle co nic.

Rzeczywiście była to urwana od jachtu płetwa sterowa, wysłaliśmy ją potem, okazyjnym śmigłowcem, Gubernatorowi do Longyearbyen, gdzie pracowicie próbowano ją dokleić do któregoś z dramatycznych, przy wybrzeżu, wydarzeń, o których Urząd Gubernatora miał wiedzę. O naszej płetwie wiedzy chyba nie mieli zatem jest to jedna z nierozwiązanych zagadek Arktyki. Jedna z 

wielu, w każdym razie przestroga by się od skał i przyboju, za wszelką cenę, trzymać  zawsze z daleka. A pogoda tutaj może się 

zmienić gwałtownie, nie nawet z godziny na godzinę, ale z kwadransa na kwadrans. Dosłownie.

Tak jak wtedy, latem, gdy słoneczną niedzielą część obsady stacji polarnej wybrała się na wycieczkę przygodnym jachtem. Załadowali się z pontonu na pokład i popłynęli na druga stronę fiordu, na łososie. Na południowym brzegu Hornsundu, w kierunku Sorrkapu, kilka kilometrów od brzegu i kilkadziesiąt metrów w górę z czwartym czy piątym wałem polodowcowych moren jest łososiowe jezioro. Jest to jezioro okresowe, przy czym mechanizm jego napełniania i opróżniania jest nieregularny, w cyklu wieloletnim, jezioro potrafi zniknąć zupełnie w ciągu tygodnia, by na wiosnę objawić się w całej krasie i trwać tak przez kilka lat, do kolejnego niespodziewanego opróżnienia. Ciekawostką są te łososie, które na tarło idą z oceanu bardzo płytkim strumieniem, w górę przeskakując przez kolejne wodospady. Cud natury, o tyle interesujący dla wędkarzy, że da się tam te łososie, na wędkę, łowić.

obraz nr 2

Growelerki                                                                                                  Pletwa

.

Zatem wcale liczna grupa amatorów łososi przeprawiła się na drugą stronę fiordu, zaś jacht wysadziwszy ekipę łowiąca, z dwiema paniami chwilowo urlopowanymi z obowiązków w Bazie polarnej udał się na dalszą wycieczkę w głąb fiordu. Tymczasem, około południa, pogoda się załamała. To znaczy słońce nadal radośnie rozświetlało okolicę, ale przyszedł duj straszliwy, do ośmiu, ze wschodu, wzdłuż głównej osi fiordu. Natychmiast podniosła się fala i przybój, co najmniej dwumetrowy, uniemożliwiał jakiekolwiek lądowanie na brzegu. Nic o tym wszystkim nie wiedziałem, bowiem odsypiałem nocny dyżur i szum wiatru, w fatalnie skonstruowanym systemie wentylacyjnym głównego baraku, usypiał mnie dokumentnie. Do momentu gdy dosyć brutalnie, szarpaniem za ramię mnie obudzono, jako głównego, jako się już rzekło, specjalistę od jachtów. Kawa i łyk koniaku w głównej mesie, przeszklonej na fiord, który zabielony był pianą i, ogólnie, jakoś taki bardzo nierówny. To pozwoliło podjąć krótką i zdecydowaną decyzję, że z wędkarzami na razie nic nie robimy, niech idą na brzeg oceanu do ruin porzuconego kilkadziesiąt lat temu, na brzegu, myśliwskiego husa i tam czekają aż się pogoda odmieni, na przejście przez fiord nie mieliśmy, w tych warunkach ani odwagi, ani sprzętu. Musi się uspokoić.

Antycypując, zrobiła się z tego osobna, wielodniowa i wielce dramatyczna epopeja, ale to rzecz na osobną historię. Na razie wędkarzy łatwośmy z głów wyrzucili. Gorszy był problem, bliższy w każdym razie, z paniami. Kapitan jachtu uznał, ze wobec sztormu i wobec braku możliwości bezpiecznego zakotwiczenia pójdzie te drobne sto mil do Longyearbyen, razem oczywiście z naszymi paniami. Panie na to w bek, że nie chcą, nie mówiąc już o kierowniku wyprawy, który codziennie zbierał przecież nasze podpisy na liście obecności. W końcu byłaby to nie usprawiedliwiona  nieobecność w pracy. Bóg wie na jak długo, bowiem okazyjny powrót był nie do określenia. Ani co do czasu, ani co do ceny. Zatem cała nadzieja we mnie, że zdejmę panie z jachtu, odejdę na tym dwumetrowym przyboju od brzegu i potem na nim, cało wyląduję. Samo przejście z jachtu na łódź, wobec problemów na plaży nie wydawała  się jakimś wielkim wyczynem. Rzecz była w tym, że żadnej z łodzi nie byliśmy w stanie utrzymać przy plaży na tyle długo, by do niej wskoczyć, uruchomić silnik i odpłynąć. Nie dość że fala, to jeszcze brzeg był zasypany growlerami wielkości małej ciężarówki. Żadnej, oprócz jednej, ukraińskiej budowy aluminiaka. Była to bardzo lekka łódź, którą, w stanie wyższej konieczności mogliśmy przenieść we dwu. Z odpowiednio lekkim silnikiem, we trzech. Akurat tydzień wcześniej rozpakowałem nówkę, dwusuwową piątkę Yamahy, pod którą ta leciutka łódka chodziła w ślizgu. Po gładkiej wodzie oczywiście i tylko ze sternikiem, niemniej jednak. Normalnie zakładałem do niej dwadzieścia koni na długiej kolumnie i z tym szła w ślizgu jak przecinak, niezależnie od stanu morza. Ale dwadzieścia koni swoje ważyło i nie było mowy byśmy z ciężkim silnikiem mogli zejść na wodę tak szybko jak tego wymagała sytuacja. 

Zatem leciutka piątka, z pięciolitrowym baniaczkiem mieszanki, wbijamy się we trzech w kombinezony by dać sobie jakąś szansę w tej zlodowaciałej wodzie i… naprzód. Dwu na rufie, jeden na dziobie, czekamy na brzegu kiedy się grzywacz złamie i morze zacznie się cofać. Biegniemy za wodą po osuszającym się strandzie i w chwili kiedy następna fala zaczyna przed nami rosnąć jesteśmy już dobre kilkadziesiąt metrów w morzu. Najpierw zalewa tego z dziobem, wyciąga w górę ręce, tak by nie zalało nam wnętrza łodzi, ginie w biało niebieskiej wodzie razem z kapturem, w dwie sekundy, niecałe chyba, potem obaj na rufie odbijamy się od dna i wskakujemy na burtę. Kolumnę silniczka  miałem już opuszczona i zatrzaśniętą. Ciągnę za sznurek rozrusznika, jeżeli nie odpali to po następnych kilku sekundach będziemy z powrotem na brzegu. Następny wał wody nas zroluje, zaleje łódź i może rzucić na którąś z tych lodowych, sterczących na brzegu górek. 

Odpalił, od razu na obroty, tego przy dziobie zostawiamy w morzu, musi sobie dać radę własnym przemysłem, i natychmiast odchodzę od brzegu. I od tych szkierów, po prawej, które teraz przykryte skłębionym morzem ale wcale, przez to, nie mniej niebezpieczne. Na fiordzie jest już znacznie spokojniej, powoli, z tymi pięcioma konikami, przebijam się do czerwonej blaszanej 

burty. Panie już czekają. Przejście robimy z falą i w biegu dostosowując prędkość do wiatru, który pozornie, w tej sytuacji, prawie niknie dając opaść emocjom i złapać chwilę oddechu. Nie za długo, bo im więcej przejdziemy z wiatrem tym dłużej będziemy musieli wracać z powrotem. Uścisk dłoni, dobre słowo i rozsadzam dziewczyny po obu burtach i instruuję. Połowa sukcesu już jest, aby druga połowa się wypełniła należy podejść do brzegu z przybojową falą, silnik wyłączyć dopiero w momencie gdy osiądziemy kilem na kamieniach plaży. I tutaj następuje bardzo delikatny moment, należy natychmiast wyskoczyć z łodzi, chwycić ją za burty i … uciekać. 

Jeżeli na strandzie dopadnie nas następna fala to zroluje, zaleje, zmiażdży, rzuci o skały albo o lód. Panie, na moją komendę mają na nic nie patrzeć, wyskoczyć z łodzi i biec na brzeg, łodzią zajmiemy się we dwu.

Jedziemy na grzbiecie fali, jesteśmy dwa metry ponad poziomem plaży i patrząc z łodzi wydaje się, że fruniemy w powietrzu ponad kamieniami, bowiem przed dziobem nie ma wody, która rozwija się w miarę jak grzywacz wpada na plażę. Walimy stępką w kamienie, udaje mi się odstawić silnik i złamać kolumnę by nie zaryła w piasku.

TERAZ !.

Jedna z dziewczyn się przewraca, co gorzej jedną nogą pozostaje w łodzi, której nie możemy we dwu unieść.

CHODU !

Aluminiowa łódka uwolniona od ciężaru załogi jest lekka i daje się porwać morzu, które wpycha ją  jeszcze głębiej na strand. Chwytamy we trzech wraz ze zmaterializowanym nagle delikwentem uprzednio pozostawionym w morzu. Tanim kosztem kilku siniaków i niewielkiego zalania udaje się nam wyszarpać aluminiaka z morza.

Wszystko dobre co się dobrze kończy. Tylko te niewiasty… jak zmokłe kury jakieś.

obraz nr 3

Helikopter                                                                                                                                                                         Okładka

.

Zimowy świat polarnego żeglowania. Więcej o tym można poczytać tutaj:

https://allegro.pl/szpiczasty-lad-czyli-zaglowka-po-wodach-arktyki-i7427537076.html

Rzecz akurat na długie zimowe wieczory.

 

Żyj wiecznie !

Pozdrowienia,

Jarosław

 

Komentarze