ARC 2016 z pokładu 4 Ocean’s Dream

0
1142

 

 

  Do ostatniej edycji regat ARC 2016 Gran Canaria-St.Lucia zgłosiło się 215 jachtów, w tym 3 polskie bandery; Katamaran Leopard 48 „Sunday Kinga” , miedzynarodowa załoga z polskim kapitanem na Beneteau 50 „Faraway” i nasza Delphia 47 „4 Ocean’s Dream”.

 

 

Przygotowania do rejsu w tym sztauowanie trwało kilka dni i w tym czasie organizator jak przystało na ARC zadbał o profesjonalne szkolenia i wykłady z zakresu meteorologii prowadzone przez Chrisa Tibbs’a, nawigacji, wędkowania, zaopatrzenia i najważniejsze z bezpieczeństwa i pierwszej pomocy angażując lokalne służby ratownicze- pokazy akcji ratunkowej przy użyciu śmigłowca, posługiwanie się tratwa ratunkową i całym przekrojem pirotechniki, wieczorami zaś zajęci byliśmy bardzo….. integracją.

Choć na przygotowanie do startu mieliśmy  prawie tydzień, okazało się to zbyt mało czasu i sporo kwestii do rozwiązania pozostawiliśmy w drodze, na oceanie, do tego nie pojawił się siódmy załogant odpowiedzialny za prognozy i komunikację. Zdawałoby się nie wielki problem i przy okazji mieliśmy więcej zapasów dla siebie, przede wszystkim wody…. ale miało tez negatywne skutki o tym później.

 

 

Na linii startu 20.11 pojawiliśmy się jako jedni z ostatnich, obowiązki z przygotowaniem jachtu  tak bardzo nas pochłonęły. Byliśmy podekscytowani bardziej wyprawą niż regatami, do tego z powodu absencji załoganta i bagażu jego obowiązków nie mieliśmy opracowanej strategii co do wyboru drogi; mniej przewidywalnej i trudniejszej -północnej  czy przyjemniejszej, pasatowej –południowej. Chris Tibbs ostrzegł nas przed startem o kilku dniach ciszy w strefie trasy pośredniej między północna i południową.

Wybraliśmy północną ortodromę, jednak po otrzymaniu prognozy od naszego lądowego routera   w drugim dniu zmieniliśmy kurs zupełnie na południe by minąć strefę ciszy, dokładnie kierunek Capo Verde. Przez brak czasu na lądzie no i załoganta  nie skonfigurowaliśmy telefonu satelitarnego z komputerem do odbierania prognoz wysyłanych codziennie przez organizatora ARC, pozostały te wysyłane sms przez nasze lądowe, krakowskie OKO.

Początkowo przy pełnych kursach i wietrze 18-25w z pomocą asymetrycznego spinakera nasza Delphia całkiem niezłe sobie radziła osiągając średnio ponad 8w, do czasu kiedy to nowe brasy, ciągle spadające z zacisku kabestana, spowodowały niekontrolowane zgaszenie spinakera i w konsekwencji zaplatanie o babysztag. Nieco wysłużony spinaker niemal podzielił się na 2 części a jego zszywanie(ok 17mb) i klejenie wszystkimi możliwymi przyborami zajęło nam prawie tydzień, na pocieszenie był to tydzień zupełnie słabych wiatrów poniżej 5w i wypełnił nam w pełni wolny czas. Na szczęście zabraliśmy duży fragment starego podartego wcześniej grota, tak na wszelki wypadek i doskonale się sprawdził, wykorzystaliśmy nie tylko dakron ale i przeszyliśmy z niego cały róg szotowy.

 

 

Trzeciego dnia ok 1430 UTC odebraliśmy wezwanie Mayday od niemieckiego 39 stopowego jachtu NOAH, który miał na pokładzie 6 osób i nie opanował przecieku, odmówiły mu tez posłuszeństwa pompy zęzowe. Znajdowaliśmy się ok 13 mil od niego, oprócz nas odpowiedziały jeszcze 2 inne jachty oferując pomoc. Byliśmy pod wrażeniem jak  w pełni opanowany kapitan NOAH zdecydował się na przyjęcie pomocy od komercyjnego statku James Cook i prosząc by pozostałe jachty nie przerywały regat po czym spokojnie przesiadł się do tratwy ratunkowej wraz z rodziną w tym dwoje swoich dzieci.

 

 

 

Na AIS jeszcze przez kilka godzin widzieliśmy pozycję NOAH dryfującego z pełnym wyposażeniem bez załogi , ok 2200 UTC otrzymaliśmy potwierdzenie od innego jachtu o zatonięciu. Największą nasza obawą było ryzyko kolizji z dryfującym częściowo zatopionym jachtem i dlatego wymienialiśmy się na bieżąco z wszystkimi uczestnikami regat o pozycji i prośbą o przekazywaniu informacji pozostałym uczestnikom.

Dramat załogi-rodziny z NOAH poznaliśmy na mecie, podczas oficjalnego zakończenia regat.

Okazało się, ze rodzina sprzedała mieszkanie i zainwestowała w jacht i regaty ARC cały swój majątek,  wszystkie swoje rodzinne pamiątki zaś pozostawiali na jachcie…..

Kolejne dni regat to poszukiwanie pasatu, a raczej jakiegokolwiek wiatru no i szycie spinakera….

Nasze oko na lądzie zameldowało nam, ze spadliśmy na 190 pozycje w stawce, na poprawę nastroju pozostała nam kąpiel w środku oceanu.

Najbardziej dokuczliwa była temperatura niespadająca nawet w nocy poniżej 30C i wilgotność powietrza bliska 80%. Kąpiel tylko na chwilę  orzeźwiała, do tego świadomość zużycia wody, a mieliśmy jej na zaspokojenie pragnienia, toaletę tylko po 7l na głową dziennie spowodowała obawy i jeszcze bardziej racjonalną konsumpcję. Co prawda była pod pokładem jeszcze odsalarka o wydajności ok 5l/h, jednak po szybkim przeliczeniu okazało się, ze nie starczy nam prądu a paliwa do ładowania akumulatorów mamy tylko na 25 do 30 dni rejsu no i mniej więcej na tyle również prowiantu.

Nasze lądowe OKO wypatrzyło gdzieś wiatr, jeszcze bardziej na południe, trzeba jednak tam dopłynąć, ale jak bez wiatru.. . Dobowe przebiegi po 50-80 mil przez 4 dni z rzędu i kurs zupełnie na południe zamiast na zachód  widziane śledzącymi oczami naszych czekających z niecierpliwością piękniejszych połówek rzuciły podejrzenia rezygnacji z regat i poszukiwanie przygód. Nawet jeden z załogantów podsunął  taki pomysł odwiedzenia Capo Verde, skoro już tak niedaleko…

Czas nieubłagalnie w przeciwieństwie do nas płynął…. i to szybko, droga zaczęła się wydłużać, jakieś 300-400 mil extra a pasat jakby ciągle nie dla nas. Początkowo mieliśmy go złapać gdzieś ok 17⁰ równoleżnika, później 16⁰ no i w końcu jak już połataliśmy spinakera zużywając cały zapas szarej taśmy, niczym Mc Giver i starannością jaką nie powstydziłby się rasowy krawiec Hugo Bosa, wzmacniając jeszcze wszystkimi dostępnymi klejami dostępnymi w szpargałach w nagrodę dostaliśmy tego długo oczekiwanego pasata.

Pierwsze postawienie spinakera w nowej szacie zbiegł się z modlitwą o nieco uboższego pasata, takiego nie silniejszego niż 15w, tak by nasze wysiłki przetrwały jak najdłużej, już nie liczyła się pozycja w stawce i chęć jej poprawienia tylko ocalenie naszego arcydzieła.

 

 

Modlitwy nie zostały wysłuchane, wiało 18-20w jednak spinaker po drobnej korekcie i kilku dodatkowych łatkach ani myślał  dzielić się na części a babysztag- oprawca trafił  na przymusowy areszt do masztu. Był to czas powstania i wdrożenia nowych pomysłów zabezpieczenia grota, bomu, spinakerbomu. Każdy z nich dostał extra po 2-3 tkzw. prewenterów.

Odtąd kapitan zarządził prewenterownie wszystkiego co się da i to podwójnie.

Na szczęście mieliśmy pasata z tylnym napedęm tj wiatr zupełnie od rufy i nie wymagało to częstych zwrotów, tak po 2-3 na dobę, bo każde odprewenterowanie i przeprewenterowanie trwało blisko 30 min i wymagało angażowania min 4 załogantów. Miało to jednak przełożenie ma prędkość, bo przy wietrze 18w nasza Delphia pruła 8w a dobowe przebiegi to wreszcie 150-160mil.

Osiągając 15⁰ zmieniliśmy kurs na cel-zachód, dokładnie 270⁰, żeglarstwo przybrało wtedy inny wymiar. Doskonale sprawdzający się autopilot zaczął nas wyręczać niemal zupełnie. Postanowiliśmy się przyłożyć do wędkowania, bo do tej pory nic nie udało się nam złapać.

Sukces przyszedł niespodziewanie. Ku naszemu zdziwieniu po niewinnie wyglądającej i wcale nienapiętej żyłce wyrzuconej za rufą na jej końcu znalazła się nieduża ale za to złota rybka, dokładnie taka jak z bajek.

Ceremonia uwolnienia z haczyka i to bez protestu załogi, za to po wypowiedzeniu trzech życzeń oczywiście przez każdego, nasza złota i jedyna( nie licząc tych latających i lądujących a to na pokładzie to na głowie i nawet przez uchylony luk na koi) rybka wylądowała za burtą…..  

Lepsze wytrymowanie  i wyprewenterowanie żagli znacznie nas odciążyło, spadło zużycie prądu za sprawą lepiej ładujących paneli i mniej nerwowego pilota. Wreszcie znaleźliśmy w dzień trochę czasu dla siebie, podziwialiśmy zachody słońca i wiernie dokumentowaliśmy na filmach i zdjęciach naszych codziennych gości-delfiny, w nocy zaś rozkoszowaliśmy się niesamowitymi efektami świetlnymi planktonu a na niebie gwiazdy jakich blask i ilość pamiętam  z dzieciństwa i to z Bieszczad.

 

 

Na AIS nie mieliśmy już żadnego towarzystwa, od czasu do czasu pojawiały się i to te same za każdym razem jachty; JoEmi, Ximera, Hina, mielismy przewagę ok 1-2w prędkości wiec po pewnym czasie znikały lub zmieniały w przeciwieństwie do nas kurs by za kilka dni znów się pojawić w zasięgu.

Z czasem przybywało coraz więcej cumulusów, coraz szybciej łączyły się w łańcuchy no i wiatr przybierał na sile do 25w.Wprawieni bardziej w szycie niż obsługę spinakera i w trosce o jego rany, znaleźliśmy mu wygodne miejsce na koi na dziobie. W zasadzie po tym jak postanowił wziąć rozwód ze spinakerbomem. Akurat zdarzyło się to przed moją wachtą w środku nocy, kiedy to dość mocno zaklinowany w koi w najlepsze spałem i obudził mnie hałas przypominający desant skoczka i to bez spadochronu. Byłem przekonany, że co najmniej spadł maszt na pokład. Po wdrapaniu się na pokład zobaczyłem leżący spinakerom końcem który przypisany był raczej do masztu niż pokładu. Takiej awantury chyba nikt się nie spodziewał. Okazało się, ze pękło okucie przy maszcie na skutek naprężeń powstałych przy szarpaniu spinakera, częściowo przez falę, która woziła rufę, częściowo przez grota który za mocno przysłaniał jak go później nazwaliśmy nie tylko ze względu na kolor i kształt -„pomidora”.

Ostatecznie spinakerbom wraz z asystą prewenterów, czy fachowo kontrbrasów pozostał w akcji połączony  niczym nowe małżeństwo z fokiem i wystawiony do wiatru razem z grotem tworząc tzw motyla.

I tak trwaliśmy przez ponad 10 dni, zamieniając od czasu do czasu strony. Nie myślałem, że można płynąc przez ponad 10 dni jednym kursem, co prawda próbowaliśmy zmian, może bardziej eksperymentalnie ale i tak ostatecznie wracaliśmy do pierwotnego kursu i ustawienia żagli.

Zafalowanie rosło, przez co woziło rufę i znów autopilot był nie do zastąpienia, nikt nie protestował…

Uważaliśmy na piętrzące się cumulusy, zwłaszcza w nocy bo często zaczęły pojawiać się burze, na szczęście poza błyskami i opadami obeszło się tylko na strachu. Nagrodą były dobowe przebiegi średnio po 170mil.

Po przekroczeniu dystansu 1000 mil do celu czuliśmy już ulgę, paliwa na ładowanie starczy, wody naprodukowaliśmy opróżniony wcześniej zbiornik, a mineralnej do picia pozostało ponad połowę no i poprawiła się nasza pozycja w generalce o jakieś 20-30 pozycji.

Wiary w nas oprócz naszych kobiet, z którymi kontaktował się każdy co 6 dzień( dalej dziewczyny miedzy sobą przekazywały sobie informacje co u nas a my … mieliśmy dzięki takiemu rozwiązaniu 5 dni spokoju) nie straciło nasze lądowe OKO, przekazując codziennie prognozy i sugestię co do kursu, co jak się okazało przez kilkanaście kolejnych dni takie samo… na zachód.

Ostatnie 800 mil to już w zasadzie odliczanie do upragnionego widoku –lądu. Wiatr zaczął przekraczać 30w, Delphia osiągnęła nawet rekord prędkości schodząc z fali 16,1w wg GPS!

Dobowe przebiegi były już powyżej 180mil, no i przyszedł czas na refowanie.

Zaczęliśmy od foka, później na grocie, pierwszy, drugi, trzeci a Delphia dalej w okolicach 10w, by osiągnąć dobowy rekord 192mil a czas przybycia na metę nawet nas zaskoczył…

Spodziewaliśmy się dotrzeć po ponad 22 dniach zmagań, a w zasadzie w ostatniej dobie, której chyba nikt nie przespał bo zaczęło wiać ponad 40w i nie było już czego refować( sam grot na 3 refie) a Delphia już bez foka dalej w okolicach 10w i przechyłach do 30⁰(boczna fala).

Wszystko poszło w niepamięć bo ujrzeliśmy ląd, nasi dziesięciodniowi sąsiedzi daleko w tyle a my meldowaliśmy się organizatorowi zgodnie z wytycznymi  na 2 mile przed metą.

Ponad dwadzieścia dni żeglugi w łaskawych dla nas warunkach, przyjemnych chwilach i bez najmniejszego zgrzytu pomiędzy załogantami przywitaliśmy szampańsko linie mety meldując sie w okolicach połowy stawki generalnej klasyfikacji tj 123 miejsce, przy okazji dziękując złotej rybce za ocalenie i szczęśliwe dotarcie.

Przyjęcie w marinie Rodney Bay w St. Luci było niesamowite. Może przez fakt, ze miał nas kto witać…Bo przecież była już ponad setka jachtów na miejscu……

W zasadzie pomimo ducha walki o jak najlepszą pozycję, prędkość i tak górował rozsądek troska o bezpieczeństwo własne i przede wszystkim współzałgantów.

Już tak po ponad miesiącu od rejsu zastanawiam się, jak szóstka dorosłych facetów wcześniej znających się raczej sporadycznie( poza dwójką z Łodzi) czy korespondencyjnie, w zasadzie indywidualności w tak przekroju wiekowym nie wdało się w polemikę różnic poglądowych, nikt nie dał odczuć zmęczenia czy znudzenia i każdy mógł liczyć na wsparcie w każdej chwili.

Lekarstwem zdaje się była….. kuchnia. Nic chyba tak nie podnosi morale jak dobry posiłek. Zdawało się, że każdego dnia był on coraz lepszy i nie można już nikogo zaskoczyć a tu nagle w połowie rejsu to pieczone w karmelu banany z czekoladą, czy hamburgery jeszcze lepsze od tych znanych i to …bez mięsa, choć nikt w to nie wierzył…. Co do prowiantu to byliśmy wyjątkowo dobrze przygotowani. Na miesiąc przed rejsem każdy z nas wysłał swoje menu. Dzięki czemu żadne danie się nie powtórzyło no i mieliśmy uproszczoną sprawę z zaopatrzeniem. Stworzyliśmy wspólną listę zakupów a na miejscu pozostała tylko realizacja. Przydał się mały zapas bo ok 20% żywności, zwłaszcza owoce i warzywa trafiły za burtę. Z powodu absencji załoganta mieliśmy nieco większe porcje i ograniczyliśmy się przez to do 2 posiłków dziennie.,

 

 

W St. Luci mieliśmy 9 dni do odlotu( bezpieczny zapas bo kolega z polskiego katamaranu nie zdążył).I prawie tydzień do uroczystego zamknięcia regat. Spędziliśmy na aktywnym wypoczynku opływając wyspę, wszystkie zatoczki i dzieląc się opowieściami z niemal wszystkimi uczestnikami. A było co opowiadać i słuchać…..Wspomniany wcześniej jacht JoEmi –Amel 52 zniknął nam z pola AIS z powodu poszukiwania pomocy u francuskiej Marynarki Wojennej dla poważnie chorej żony kapitana, sam zaś kontynuował rejs wraz z 2 swoich dzieci.

Nie była to największa tragedia gdyż, jak się dowiedzieliśmy na miejscu jeszcze przed startem w drodze na Gran Canarię wypadł skipper za burtę, na tyle nieszczęśliwie, ze się nikt zorientował w porę.Na mecie w St. Luci zapalił się jacht i to dwukrotnie….Nasze szkody ze spinakerem okazały się najmniejszymi stratami ze wszystkich załóg.ORSO stracił niemal wszystkie żagle, widzieliśmy złamany maszt, na innym jachcie prowizoryczny ster, nasi sąsiedzi z mariny naprawiali solidnie zniszczony bom.

Losy załóg i jachtów bardzo się przeplatały i pokazały jaki świat zwłaszcza żeglarzy jest mały.Nasz niedoszły załogant miał na Gran Canarię przypłynąć na katamaranie Sunday Kinga, którego kapitan i armator to kolega mojego kolegi. Załogantką polskiego katamaranu została zaś włoszka Gulia, która miała płynąć wraz ze swoim narzeczonym na  ORSO Beneteau50, znajomymi FARAWAY, ale jak się okazało zabrakło dla niej tam miejsca.

Nasi rodacy przypłynęli zaraz po nas, po kilkunastu godzinach międzynarodowe FARAWAY Beneteau50, a 2 dni później katamaran Sunday Kinga Leopard 48, (który musiał zawrócić na Capo Verde z powodu zerwanego fału grota, co zajęło prawie dodatkowo 2 dni).

Jednak największym zaskoczeniem dla nas była ostateczna klasyfikacja. W zasadzie kiedy już zwiedziliśmy całą okolicę St.Luci i przypłynęliśmy tuż przed ceremonią zakończenia regat do mariny, okazało się, że mamy podium! Trzecie miejsce w grupie D za sprawą przeliczeń i po uwzględnieniu godzin przebytych na silniku(mięliśmy ich 26, w czasie dryfu, bez wiatru i kilku szkwałów gdzie zrzucaliśmy żagle).

 

 

 

Opłaciła się strategia poszukiwania pasatu, co prawda nadłożyliśmy ponad 300 mil drogi, co do wspomagania silnikiem to żaden nasz udział, mięliśmy tylko paliwo na ładowanie baterii, do tego zacięła się nam przekładnia i to na wstecznym biegu….

FARAWAY również z naszej grupie skalsyfikowany został na ostatniej pozycji za sprawą wykorzystania silnika ponad 192mtg., a jego włoski bliźniak ORSO(Beneteau50) zajął 1 miejsce w naszej grupie.

 

Wyniki ARC2016;

https://www.worldcruising.com/content/S636175899990233059/ARC2016%20Division%201%20and%204%20Cruising%20Results%20By%20Class%20with%20redress%20web.pdf

 

 Jarosław Lejk

 

 

  

.

 

 

Komentarze