Colonel o magicznym myśleniu biurokratów – Zimową Porą (25)

0
565

Za zgodą Jerzego Kulińskiego

Na marginesie rozważań Andrzeja Colonela Remiszewskiego o bożku – zaklęciu BEZPIECZEŃSTWO (papierowym) chciałbym wtrącic swoje trzy grosze. Colonel taktownie, poprawnie politycznie wymienia tylko dwie przyczyny żeglarskich kłopotów:  zaszłosci historyczne i biurokracja. Racja, racja, ale gdzie trzecia – najważniejsza ? Wszyscy wiemy, że to chodzi o pieniądze Związunia i jego podopiecznych. 

NIGDY ZA DUŻO POWTARZANIA PRAWDY
I jeszcze jedno – tragedia skippera”Holly 2″ nie jest i nie może być absolutnie żadnym argumentem rygorystów. Za burtę wypadali i ginęli najwięksi z największych tytanów morskiej żeglugi. Chyba nie wypada mi tłumaczyć kim byli Eric Tabarly czy Rob James. Czy po ich wypadkach ktoś we Francji czy Wielkiej Brytanii postulował wprowadzenie jakichkolwiek rygorów ?
Nie prowokujcie mnie abym napisał farsę pt. „Teatrum inspekcji morskich”. Przeszedłem ich około setki. Na jachtach moich i przyjaciół. 
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
————————————–
Przez moment zastanawiałem się, czy nie świętować „srebrnego jubileuszu z okazji numeru 25 przy tytule. Szybko sobie jednak uświadomiłem, że nie. Przecież niemal rok temu dokonałem manipulacji numeracją: http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2440&page=0 . A więc uczciwy jubileusz będzie za tydzień. Byłby już dziś, gdyby nie okoliczności, które zmusiły mnie do publikacji pewnego tekstu „zamiast felietonu”. Zostawmy jednak smutne i radosne okazje. Revenons à nos moutons, jak mówią Francuzi. Naszą sprawą jest nieodmienne od lat, filozoficzne podejście do kwestii fundamentalnej: bezpieczeństwa.
Zawsze fascynowała mnie wiara różnych osób i instytucji w cudowną moc papieru. Spotykamy to na drogach, gdy świeżo upieczonym kierowcom wydaje się, że fakt uzyskania prawa jazdy zapewnia od razu bycie świetnym kierowcą.
Pisze jeden z korespondentów SSI, że jest zwolennikiem obowiązkowych patentów żeglarskich ze względów bezpieczeństwa. Takie głosy pojawiają się w różnych miejscach i sytuacjach i wcale nie tylko od osób zainteresowanych osobiście w utrzymywaniu się ze szkolenia, egzaminowania i przeprowadzania inspekcji oraz wystawiania dokumentów.
Według Państwowej Komisji Badania Wypadków Morskich (cyt.) „..zrezygnowanie przez ustawodawcę w 2012 r. z wymagań zawartych w rozporządzeniu Ministra Sportu z dnia 9 czerwca 2006 r. w sprawie uprawiania żeglarstwa, w stosunku do jachtów morskich (….) wpłynęło na obniżenie poziomu bezpieczeństwa osób uprawiających żeglarstwo na wodach morskich”. A Komisja pisze to po wypadku, który miał miejsce wyłącznie z powodu błędu popełnionego przez pojedynczego człowieka i przebiegał w taki sposób, że nawet gdyby jacht przeszedł 18 inspekcji i cała załoga składała się wyłącznie z kapitanów żeglugi wielkiej, to nic by to nie zmieniło.
Ustawodawca napisał w delegacjach do wydania różnych rozporządzeń, że odpowiedni minister powinien wydać je, kierując się „względami bezpieczeństwa w żegludze”. Urzędnicy tworzący projekty rozporządzeń piszą: „(Ministerstwo) nie może zgodzić się na dalszą liberalizację w zakresie przepisów bezpieczeństwa jachtów morskich, w szczególności mając na uwadze zalecenia skierowane do ministra przez PKBWM oraz Izb Morskich w raportach i orzeczeniach z badania wypadków jachtów morskich, w których wykazywany jest potencjalny wpływ deregulacji w tym zakresie na wzrost ilości i powagi wypadków jachtów morskich”.
Skąd to się bierze? Przyczyny podzieliłbym na dwie sfery. 
Jest sfera historyczna. W okresie, gdy żeglowanie było aktywnością niezbyt pasującą do ustroju, w którym słowo „wolność” brzmiało obrazoburczo, uchylenie tego lufcika wolności wymagała pokazania „władzy”, że wszystko jest ujęte w ramy, uregulowane i bezpieczne. Dla „władzy”. Pojawił się skomplikowany system dokumentowania wszystkiego: uprawnień, samych łódek i wreszcie przebiegu i efektów pływania. Pozwalało to uzyskiwać państwowe (innego nie było) finansowanie żeglarstwa i akceptację (z początku niechętną) władz dla samego faktu jego istnienia. Nawyki z tamtych czasów pozostały. Odbijają się echem w myśleniu urzędów i części żeglarzy. Ze stereotypów, jak pokazuje współczesna polska praktyka (choćby masowe poparcie dla protestu górników), najtrudniej się wyzwolić.
Drugą sferą jest biurokracja. Nawet nie warto oceniać, czy to dobrze, czy to źle. Zjawisko jest powszechne na całym świecie. Taka jest logika działania urzędnika. On żyje w świecie przepisów i dokumentów. Nie musi wierzyć w ich cudowną moc sprawczą, wystarczy, iż traktuje je jako dowód, że zrobił wszystko, co do niego należy, by nikt nie mógł mu zarzucić niekompetencji lub niedbalstwa.
Powoduje to naturalny konflikt między życiem realnym, a urzędowym. Ileż to razy w różnych sytuacjach, na niekompetencję lub złą wolę poszczególnych osób, zamiast przywołać je do porządku, ukarać lub wymienić, reaguje się „wydaniem stosownego przepisu”, który rzekomo ma zapobiec powtórzeniu się sytuacji.
To była, wyrastająca z głębin dziejów, filozofia biurokratów. Czyż nie może być inaczej? Czy instytucje muszą krępować wolność poszczególnych obywateli?
Przypomina mi się rysunkowy kawał z 1982, czy 83 roku, kiedy żądający wolności Polacy byli zamykani w więzieniach. I wtedy do propagandowego hasła byłej pzpr (mija właśnie ćwierć wieku od jej szczęśliwego zniknięcia): „NIE MA WOLNOŚCI, BEZ ODPOWIEDZIALNOŚCI” ktoś dopisał: „…KARNEJ!”.
Wtedy wolność była nieosiągalnym postulatem, dziś jest oczywistością. I dużo trafniejsze zdaje się hasło: „LUDZIE WOLNI SĄ ODPOWIEDZIALNI”. Tak, od żeglarzy, a istotą żeglarstwa jest wolność, można oczekiwać odpowiedzialności. Aby tego oczekiwać należy przestać zastępować ich w myśleniu, zwalniać od tego, by zatroszczyli się sami o siebie, wprowadzać w złudne przekonanie, że jak jest stosowny dokument, to już wszystko zostało rozwiązane.
Ta filozofia wolności mówi, że żeglujący samodzielnie, we własnym kręgu, na własny rachunek, sam określa ryzyko, jakie ewentualnie ponosi i od niego zależy, czy i jak je minimalizuje. A jeśli się pomyli, to sam ponosi koszty. Czy to taka szokująca nowość w świecie? Tak żeglują miliony Szwedów, czy Brytyjczyków, tak od kilku lat żeglują tysiące Polaków na śródlądziu. To się sprawdza. Wszelkie katastroficzne wizje się nie potwierdziły, hekatomba na wodzie nie nastąpiła. Statystyki mówią o minimalnej i nie rosnącej ilości wypadków i, tzw. w slangu policyjnym, zdarzeń. Firmy czarterowe kwitną, ceny czarterów nie wzrosły, rośnie natomiast w ślad za wymaganiami klientów jakość usług.
Podobny wynik przyniósł eksperyment z likwidacją obowiązkowych praw jazdy na rowery. W nieporównanie trudniejszej sytuacji, niż na wodzie, rowerzyści we własnym interesie starają się (choć oczywiście nie wszyscy) zachowywać rozsądnie. Nie znam statystyk, lecz jeżdżąc sporo po kraju obserwuję przyrost liczby rowerzystów ale nie odczuwam przyrostu sytuacji trudnych przez nich powodowanych.
Czy wolność jest nieograniczona? Debata na ten temat przekracza granice lekkiego sobotniego tekściku. Uproszczę więc: granica jest tam, gdzie moja wolność naruszałaby wolność innych osób. Takiego naruszenia przez skippera małego jachtu rekreacyjnego sobie nie wyobrażam. I co za tym idzie, nie widzę uzasadnienia dla kultywowania cytowanych na wstępie postaw.
Trzeba więc wymagać samym od siebie odpowiedzialności. Warto zastanawiać się nad możliwościami doskonalenia się w wiedzy i umiejętnościach, nad udoskonalaniem i doposażaniem swego jachtu, by pływać coraz bezpieczniej. Warto! Dla samego siebie!
Warto też wymagać od urzędników, by próbowali wznosić się ponad biurokratyczne myślenie. By, nawet jeśli bardzo dostojne grono (a nie mające przecież patentu na mądrość) podsuwa im rozwiązania biurokratyczne, umieli zastanowić się „PO CO?” Kilka ostatnich lat stanowiło szereg jaskółek zmiany myślenia. Jedna jaskółka wiosny nie czyni? Czyżby tym razem przysłowie miało dotyczyć całego stadka?
24 stycznia 2015
Colonel
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
Post scriptum:
obraz nr 1

 

Komentarze