m/t „Aquila” – radiowy sygnał wywoławczy SQLP

0
1576

 

Rybacy, a szczególnie dalekomorscy, tudzież marynarze oraz żeglarze, sercem a i duszą z morzem związani, nieco dłużej żeglując, ulegają jednak takiej specyficznej asymilacji polegającej na przystosowaniu się do niespotykanych na lądzie norm życia społecznego a na statkach bezwzględnie obowiązujących.

Wszyscy po morzach żeglujący zdają sobie doskonale sprawę, iż użyte tu iluzoryczne określenie „nieco dłużej żeglując” nie ma odzwierciedlenia w morskiej rzeczywistości.

Rozłąkę z najbliższymi odczuwają oni jednakowo po kilka dniach rejsu, jak i po kilku tygodniach, jak i wielu, wielu długich albo i jeszcze dłuższych miesiącach a niekiedy i latach.

W życiu wspomnianego tu starego, emerytowanego dziś rybaka tak właśnie niegdyś bywało! 

 W wielkim uproszczeniu  można określić iż sedno zejmańskich  przyjaźni, ale też, o czym nie wolno zapominać  i niekiedy bardzo drastycznych konfliktów tkwi w rozłące z rodzinami oraz potencjalnie podczas nieomalże każdego sztormu czyhającym zbiorowym zagrożeniu życia.

 

obraz nr 1

 

Polscy dalekomorscy rybacy w przeciwieństwie do marynarzy Polskiej Marynarki Handlowej, częstej styczności z lądem nie miewali. Najbliższy ląd znajdował się od kilkudziesięciu do kilkuset metrów ale pod stępką ich trawlera.

Nie da się ukryć, że tamże, usiłując bezkolizyjnie przeżyć kolejną, może przydługą morską przygodę, umieć trzeba było żyć w nawet największych zespołach marynarzy, jako ten pustelnik, będąc jednocześnie niesamowicie towarzyskim, otwartym i koleżeńskim. Nie lada to sztuka, gdyż trzymać nerwy na postronkach trzeba umieć było, język za zębami w stosownej chwili chować a i psychicznie niesamowicie odpornym być. Nie wszyscy to potrafili. Nie wszyscy to wytrzymywali. Wielu po pierwszym rejsie gdzie pieprz rośnie ze statków uciekało.

Wspomniana wyżej maksyma, szczególnie w okresie dominacji w Polsce komuny, niesamowicie przydatna była. Załogi były różne i często tak dobierane, żeby ci doktrynalni snycerze  świadomości zniewolonego wtedy społeczeństwa, z tych doskonale znanych specjalnych formacji w PRL-u, NRD i ZSRR, wiedzieli o czym na statku się mówi, co się czyta  i czego słucha. Stare porzekadło z żaglowców mówiące o statkach z drewna a żeglarzach ze stali, tu w rybołówstwie a szczególnie rybołówstwie dalekomorskim,  jak najbardziej na czasie było.

Tak czy inaczej, w polskim rybołówstwie dalekomorskim, sentencja ta dzisiaj już nie ma szans. 

Dzisiaj, od ostatniej wojny światowej licząc, po ponad pół wieku prosperity, polskiego dalekomorskiego rybołówstwa po prostu już nie ma. Nie ma, a to dzięki bezpardonowym działaniom zewsząd otaczającymi nasz Kraj bratnim narodom i dozgonnym przyjaciołom. Natomiast polski rząd, służalczo słuchając poleceń płynących z nowej stolicy imperium – ze wschodu na zachód przeniesionej, dopuścił do likwidacji w pierwszym roku XXI wieku Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich  „Gryf” w Szczecinie,  „Odra” w Świnoujściu oraz częściowo „Dalmor” w Gdyni a także Przedsiębiorstwa Przemysłowo Usługowego Rybołówstwa Morskiego  „Transocean” w Szczecinie. I jako podzwonne na grobowcu polskiego rybołówstwa dalekomorskiego, nieustannie cisną się do mych uszu, słowa pieśni wojów Bolesława Krzywoustego przez Galla Anonima w jego kronikach uwiecznione;

Naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące –

My po świeże przychodzimy, w OCEANIE pluskające!

Ojcom naszym wystarczało, jeśli grodów dobywali –

A nas burza nie odstrasza, ni szum groźnej morskiej fali;

Nasi ojce na jelenie urządzali polowanie –

A my skarby i potwory łowim, skryte w OCEANIE!

           

Jak prorocze po dziś dzień są słowa tej pieśni!? Nasi przodkowie nie wspominali nic o morzu, do którego przecież dotarli, lecz o OCEANIE śpiewają, na którym 10 wieków później biało czerwona przez ponad pół wieku łopotała, aż wreszcie łopotać przestała! Nic dodać nic ująć! Łzy same cisną się do oczu!

 

Nie opowiadam jakichś tam autorsko stworzonych bredni, i na poparcie tych stwierdzeń publikuję tu oficjalny artykuł  z codziennej gazety  Kurier Szczeciński:

 

obraz nr 2

Na zdjęciu – jeszcze pod polską banderą trawler przetwórnia B-417 PPDiUR „GRYF” m/t Aquarius radiowy sygnał wywoławczy SQMO na Morzu Ochockim /Pacyfik/

 

Polskiej  Marynarki Handlowej , ONI  również nie oszczędzili.

Ale, ale! I znów ślepi czciciele nieśmiertelnej komuny odsądzać mnie od czci i wiary będą. No właśnie!  Dlaczego? Ano właśnie dlatego, że tenże niby robotniczo – chłopski ustrój w ludowym państwie, jeszcze w okresie prosperity, na rybackich trawlerach PPDiUR”Gryf”, tamże na morzach i oceanach zafundował nam, dalekomorskim rybakom poniżej załączony regulamin pracy.  Strona 26 paragraf 57 punkt 2 i 3 tego regulaminu wyraźnie uzmysławia moim niedowiarkom, ile to czasu zabierała rybakowi praca na pokładzie trawlera. A trzeba wyraźnie tu zaznaczyć, że niezależnie od zajmowanego na statku stanowiska wszyscy byli rybakami, gdyż wszyscy po zakończeniu swoich specjalistycznych prac lub wacht, wychodzili na pokład burtowca, bądź do przetwórni na rufowcu, na tak zwane podrywki czyli aby dodatkowo jako rybak przy zagospodarowaniu ryby pracować.

 

obraz nr 3

obraz nr 4

 

Tenże 4-ro godzinny nieprzerwany odpoczynek,  to wcale nie były, jak by się tym na lądzie wydawało, gwarantowane 4 godziny snu. W tychże regulaminowych godzinach przysługującego odpoczynku, nawet jeśli kapitan nań zezwolił, a często bywało, że nie zezwolił,  uznając jedno z trzech wymienionych w punkcie 3 zdarzeń za niezwykle aktualne, nie zawsze się odpoczywało.  Tak czy owak, te 4-ry godziny odpoczynku gwałtownie kurczyły się, boć przecież trzeba było się rozebrać, umyć i  coś zjeść. Pozostawało więc niewiele tego czasu, gdyż już następni uprzywilejowani na to gwarantowane w robotniczo – chłopskim ustroju, regulaminowe dobrodziejstwo odpoczynku czekali. W efekcie wielu niemiłosiernie umęczonych rybaków, już nawet nie myjąc się i to w dodatku w roboczych ubraniach odpoczywało gdzie popadło. Tak to w rzeczywistości w polskim rybołówstwie dalekomorskim wyglądała władza ludu dla ludu!

Zbiorowe nieszczęścia scalają ludzi.   Czasami, ale nie zawsze, krótkotrwałe przyjaźnie ale i niesnaski zaczynają się nawet z chwilą sformowania załogi, a już na pewno pod koniec rejsu. Nie da się ukryć, że jeśli z marynarzami bądź rybakami żeglują, to wpływ na tę sytuację chociaż formalnie i z pozoru do tejże załogi nie należą mogą mieć zwierzęta.

       I do tych zagadnień w swych wspomnieniach tu nawiązuję.

 

            Był rok 1987. Po prawie 6-cio miesięcznej harówie rybaków dalekomorskich na najnowocześniejszym trawlerze przetwórni m/t Aquila, radiowy sygnał wywoławczy SQLP  należącym do Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” w Szczecinie a poławiającym wtedy na obfitych w mintaja łowiskach Morza Beringa, załoga tegoż statku w porcie Seward na Alasce cierpliwie oczekiwała na zmienników i powrót do domu.

 

obraz nr 5

Takie potęgi posiadało niegdyś polskie rybołówstwo dalekomorskie. Załoga prawie 100 osób. Oto bliźniaczy i młodszy brat m/t Aquila  – trawler przetwórnia m/t Aquarius w porcie Vancouver/Kanada. Dla zmylenia amerykanów wołaliśmy go – „milicja obywatelska” gdyż jego sygnał wywoławczy to SQMO. Oddzieliliśmy SQ i pozostało MO czyli wypisz wymaluj – milicja obywatelska.

 

 Gwoli wyjaśnienia, łowiska te, dla uproszczenia nazwą Morza Beringa ochrzczono, gdyż z pewnością trudniejsze byłoby zlokalizowanie tego obszaru połowowego na olbrzymich połaciach Oceanu Spokojnego również Pacyfikiem zwanego. Polska dalekomorska flota rybacka w tamtych latach tamże, wzdłuż Wysp Aleuckich zarówno na Morzu Beringa, jak i po drugiej stronie Aleutów na otwartym Pacyfiku ryby łowiła.

            W tym samym czasie, na lotnisku w Anchorage na Alasce, po prawie dobowym przelocie, pierwszego kwietnia tegoż 1987 roku o godzinie 0300 rano wylądował samolot Polskich Linii Lotniczych  LOT IL-62M  „Fryderyk Chopin”

             Pasażerami było 92, wypoczynkiem w domowych pieleszach wypieszczonych lecz przez morza uwiedzionych, rybaków dalekomorskich z nowej załogi m/t Aquila. Szybka wędrówka po południkach i równoleżnikach w kierunku północno – wschodnim sprawiła, że z europejskiego Szczecina a właściwie lotniska w Goleniowie, wylecieli w środę, pierwszego kwietnia o 0340 rano i po prawie dobie podróży, w amerykańskim Anchorage na Alasce wylądowali – o dziwo, tego samego dnia, czyli w dalszym ciągu pierwszego kwietnia – w dalszym ciągu w środę, i w dalszym ciągu w 1987 roku ale już o 0300 rano. Zgodnie z pedantyczną obserwacją zegara ale i kalendarza wynikało że w Anchorage na Alasce wylądowali 40 minut przed wylotem z lotniska Goleniów. No normalnie zwariować można. Dla radiooficera Janka, pasażera tego lotu, podróż samolotem nad Biegunem Północnym była dziewiczą. W swej prawie dwudziestoletniej morskiej karierze często miał do czynienia ze zmianą czasu, lecz płynąc statkiem na zachód bądź na wschód prawie tego nie zauważał. Po tej dziewiczej dla niego podróży samolotem  dopiero teraz do jego świadomości to niezwykłe zjawisko dotarło.  Dopiero po dotarciu na Alaskę wydawało mu się, że chyba rozumie, skąd też mógł się narodzić w głowie pisarza Herberta Georga Wellsa genialny pomysł napisania fantastycznej powieści zatytułowanej  „WECHIKUŁ CZASU”  

–   No tak – pomyślał Janek – toż to przecież 1 kwietnia i „Prima Aprilis” a ja wszystkiemu się tu dziwię i nie wiedzieć czemu nad wszystkim się zastanawiam.-

 Nie roztrząsając nadto swego losu kolei i zgodnie z procedurami obowiązującymi na lotniskach całego świata, zgłosił się niezwłocznie do odprawy granicznej i celnej.

          Po odprawie granicznej i celnej, głośno rozgadana załoga przechodząc korytarzem do sali przylotów, nagle została przez Janka brutalnie w wejściu zastopowana. Upadł on na posadzkę, zupełnie jakby w niego piorun strzelił. Padając, podręczny bagaż na ziemię rzucił i niczym niegdysiejszy poseł Tadeusz Rejtan rozpostarł ręce na boki, jakby swym ciałem, całą załogę m/t Aquila, nie wiedzieć przed kim chciał ochronić.

        Zapanowała niepokojąca cisza.

 W wejściu na salę przylotów Janka i resztę załogi witał  szczerząc potężne żółtobiałe zębiska, z rozpostartymi łapami olbrzymi biały polarny niedźwiedź. Widok był rzeczywiście porażający a przeszywające na wskroś złośliwe oczka niedźwiedzia paraliżowały wszelkie ruchy człowieka. No tylko potężnego ryku wyraźnie rozwścieczonego zwierzęcia tu brakowało.

      Radiooficerowi Jankowi, najpierw cała skóra na plecach ścierpła i na całe szczęście szeptem nieomalże, wyrwało się wysoce wulgarne przekleństwo;

 – O! k…!

Ale nieco później ochłonął. Zreflektował się i mocno zawstydzony, jakby na usprawiedliwienie tego bezwiednie wypowiedzianego wulgaryzmu nieco głośniej skomentował;

 –  Cholera! Halucynacje jakieś czy co? No nie! Normalne majaki! Co tu jest grane?… Czyżby ten nasz samolot, zamiast na nowoczesnym lotnisku w Anchorage w samym sercu tej podbiegunowej krainy wylądował? Kiedy wreszcie skończy się ten cholerny dzień pierwszego kwietnia i ten cholerny „Prima Aprilis?” Jak długo jeszcze? –

            Odpowiedziała mu cisza! Minęła dobra chwila, zanim Janek zorientował się, że potężnych rozmiarów, straszliwy zwierz, który jakby się wydawało za chwilę rozszarpie na strzępy grupę polskich rybaków, stoi spokojnie w pomysłowo wykonanej, niewidocznej na pierwszy rzut oka, szklanej gablocie. Ociężale podniósł się Janek z posadzki  i błyskawicznie pozbierał podręczny bagaż a następnie bacznie rozejrzał się wokoło. W tejże samej sali, zewsząd czaiły się białe wilki, lisy, kozły, renifery, króliki polarne. Niezwykle pomysłowo przedstawiona ekspozycja polarnych zwierząt wprost szokowała i chyba musiała zatykać dech w piersiach każdego przylatującego do Anchorage pasażera.

Każdy zwierz, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, stał zastygły w ruchu, najbardziej charakterystycznym dla swojego gatunku. Długo jeszcze pozostawał Janek pod wrażeniem niespotykanie pięknego arcydzieła rozmiłowanych w swoim ojczystym krajobrazie mieszkańców Anchorage.

            Po opuszczeniu płyty lotniska, ze względu na czasowe ograniczenia, nie mając możliwości zwiedzania Anchorage zapakowali się do autokarów i niezwłocznie ruszyli do Seward, gdzie cumowała ich gryfowska m/t Aquila.

      Nieomalże zaraz po wyjeździe z Anchorage wchłonął ich Park Narodowy Fiordów Kenai, ciągnący się aż do samego Seward. Po jednej stronie szosy łączącej Anchorage z Seward jechali tuż nad wodą wzdłuż urokliwego fiordu a po drugiej witały ich olbrzymie jęzory lodowców z przepięknymi wodospadami. W miarę pokonywanych kilometrów białe lodowce zamieniały się miejscami z szeregami gór, wyniosłych niczym egipskie piramidy, ze srebrzystymi stokami a wierzchołkami solidnie wbitymi w sine i mocno nasycone jakby czarnym atramentem ciężkie chmurzyska.

    Niespotykane obrazy zza szyb autokaru szokowały zupełnie tak samo, jak owa fauna na lotnisku w Anchorage. Rybacy zostawiali za sobą ośnieżone lasy, kręte i głębokie kaniony z pasącymi się tam na tych stokach stadami  reniferów i górskich kozic. Od czasu do czasu przemknął biały lis polarny, a może i wilk. Żadnego śladu ludzkiego życia.

    Przeżywając bajeczny wręcz widok zza okien autokaru radiooficer Janek miał wrażenie jakby czas się zatrzymał i rzeczywiście miał jakieś halucynacje;

 – Może nie wyjechałem z tego Anchorage, a może w ogóle tam nie byłem – myślał. – To jest niemożliwe, żeby było możliwe. Życie w dużych aglomeracjach zaciera jednak nierozerwalną więź człowieka ze światem przyrody. Doprawdy trzeba było przebyć aż  tyle tysięcy kilometrów aby ujrzeć na własne oczy, co traci ludzkość w swoim szalonym pędzie do cywilizacji i niby dobrobytu ?”

         Wreszcie po ponad 2 godzinach sycenia tym nieogarniętym pięknem zza okien autokaru oczu, ujrzeli Seward.

   I tu po raz kolejny zaskoczył widok, zupełnie jak z bajki rodem. Na tle śnieżnobiałych górzystych stoków rozłożyło się kilkadziesiąt maleńkich pięknych, różnokolorowych domeczków usytuowanych przy głównej uliczce, która prowadziła do mikroskopijnego niby fiordu a w nim do mikroskopijnego porciku z jedną keją.

   Przy tej kei, niby przy wiejskiej ścieżynce, cumowały dwa potężne brzuchate statki. Aż wierzyć się nie chciało, że się tu zmieściły. Na masztach  olbrzymich nowoczesnych rufowych trawlerów przetwórni  dumnie i wyniośle pyszniły się Biało-Czerwone, które na całym globie niejednego rodaka o palpitację serca przyprawiły i nie jedną łzę z oczu wycisnęły.

      Na rufowych burtach m/t Aquli widniała nazwa portu macierzystego Szczecin, natomiast na rufowych burtach drugiego trawlera przetwórni m/t Pollux z Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Dalmor” widniała nazwa portu macierzystego Gdynia.

    Był to bardzo wzruszający znak obecności Polski wraz ze nazwami słynnych polskich miast portowych, gdzieś na końcu świata, przy kole podbiegunowym, na Morzu Beringa.

                    Po przyjęciu obowiązków od schodzącej ze statku załogi i napisaniu naprędce, dosłownie na kolanie listów do rodzin, które zabrali do kraju powracający, znalazło się trochę wolnego czasu by zwiedzić miasto.

    Rekonesans po mieścinie mizernie wypadł. Jedyną atrakcją okazał się wagon – muzeum. Muzeum niestety było nieczynne. Na tablicy przed wagonem  zamieszczona była informacja, że 30 marca 1867 roku o 0400 nad ranem Sekretarz Stanu USA lord William Henry Seward w imieniu Stanów Zjednoczonych Ameryki zakupił od Rosjan za jedyne 7,2 miliona dolarów w złocie Alaskę.

– Zaraz, zaraz! Ależ dzisiaj mamy 1 kwietnia 1987 roku i tu w porcie Seward przy tym wagonie ja stoję – myślał głośno Janek. – tylko jeden dzień i 120 lat po tym niezwykłym wydarzeniu. Nawet godziny bardzo zbliżone, gdyż wylądowaliśmy o 3 rano a Lord Seward, 120 lat temu, jeden dzień wcześniej  i jedną godzinę później podpisał ten doniosły dla USA akt. Gdzież ja o tym wydarzeniu czytałem? Cholera, nie pamiętam! Ale za to pamiętam, że amerykańscy złośliwcy, fakt zakupu od Rosjan Alaski nazywali „Szaleństwem Sewarda” 

–  Ale, ale, czyż to nie jest jakieś kolejne szaleństwo, że równo 120 lat po tym wydarzeniu moja noga stanęła w tym miejscu? To jest niemożliwe, żeby to było możliwe. Czyżby to była kolejna „Prima Aprilisowa” niespodzianka? Mając już dosyć nieprzewidywalnych w tym dniu wydarzeń postanowił więcej nie zawracać sobie tym głowy. Przez szyby obejrzał wnętrze wagonu. Jeszcze tylko odwiedziny w kilku miejscowych sklepikach, gdzie szokujące ceny towarów zmusiły rybaków do niezwłocznej rejterady na statek i ich pobyt w miasteczku Seward zakończył się. Rybacy szykowali się do wyjścia w morze.

Przed obiadem dalmorowski m/t Pollux trzema długimi potężnie brzmiącymi w tym fiordzie sygnałami syreny okrętowej pożegnał port Seward i udał się na łowiska Morza Beringa.

           Kilka godzin później, przed wieczorem rybacy z Aquili szykowali się do wyjścia w morze. Pod burtę trawlera przetwórni, podjechał na amerykańskich rejestracjach samochód typu pickup. W skrzyni ładunkowej pojazdu siedział olbrzymi, mocno włochaty pies rasy bernardyn. Było to zwierzę słusznego wzrostu, słusznej wagi a maści biało brązowej. Gdy samochód zatrzymał się, pies zwinnie zeskoczył na keję i pobiegł wprost pod burtę polskiego trawlera przetwórni. Kierowca pickupa jakby tego nie zauważał. Pootwierał w stojącej przy kei skrzyni jakieś klapy, coś tam pokręcił, następnie flegmatycznie odłączył węże dostarczające wodę pitną dla trawlera sklarował je i niedbale wrzucił na skrzynię swojego samochodu. Pozamykał skrzynię i nie oglądając się na nikogo, wsiadł do szoferki pickup-a i odjechał do miasteczka. W skrzyni ładunkowej oddalającego się samochodu psa nie było. Ze statku zeszli funkcjonariusze Coast Guard-u (Służby Granicznej) Imigration i celnicy. Na statek wszedł po trapie amerykański pilot.

      Mogli zatem już bez przeszkód płynąć hen, hen tam aż na Aleuty, na łowiska Morza Beringa po niezmierzone bogactwa żywego srebra mórz i oceanów. 

***

 

 

Blindziarz

Trawler przetwórnia m/t Aquila, jeszcze mocno cumami do pilersów zamocowana przy kei stała unieruchomiona, gdy na pokładach i korytarzach oraz hen, hen po wodach fiordu, rozległy się donośne dzwonki alarmowe wzywające załogę do wyjścia na stanowiska manewrowe. Po chwili trap łączący statek z lądem leniwie powędrował do góry.

              Nagle na stanowiskach rufowych powstało jakieś zupełnie niekontrolowane przez nikogo zamieszanie. Na pokładzie trałowym,  tuż przy windach trałowych, zauważono obecność blindziarza (pasażera na gapę). Tamże, z głową ułożoną pomiędzy grubymi łapskami spokojnie leżał potężny bernardyn. Z uwagą obserwował krzątających się obok niego rybaków, pilnie wodząc a łypiąc przy tym za nimi swymi dużymi ślepiami. Widać było, że nie przejmuje się faktem, iż w tym momencie opuszczając port, z lądowego szczura mimochodem staje się niby członkiem załogi polskiego dalekomorskiego trawlera przetwórni. Wiadomość o nietypowym blindziarzu lotem błyskawicy ta dotarła na mostek do kapitana.

–  Panowie wachtowi! – Ja mam po dziurki w nosie kłopotów ze zwierzakami na tym statku. Dosłownie przed chwilą, pociłem się przed władzami portowymi w Seward przez tamto cholerne czarne psisko, tego nooo..o, O Hajduka! Czy jak mu tam? Hajduk… Chyba tak go wołali nasi poprzednicy! Co!? Musiałem przez niego kupę papierków wypełniać. Jakieś oświadczenia, jakieś deklaracje, jakieś świadectwa! Po cholerę mi to jest potrzebne?

Ten, tutaj, bydlak, ma mi zniknąć ze statku i to jak najprędzej! Póki jeszcze cum nie rzuciliśmy – kończąc nieco przydługą tyradę zarządził Kapitan.

 – Panie Kapitanie. Gdy dalmorowski m/t Pollux wyszedł na łowisko, to ta biedna opuszczona  psina zawędrowała na naszą burtę. To musi być ich pies. Tamci rybacy będą tęsknić za nim. Musimy go jakoś na tego Polluxa dostarczyć – ckliwie przekonywali Kapitana wachtowi.

 –  Ok! No dobrze. No to bierzcie go, ale na swoją własną odpowiedzialność! – chyba zbyt łatwo ustąpił Kapitan i zwrócił się do Jana:

– Radio! Po zdaniu pilota połączysz się z „Polluxem” i powiesz im, ze mamy na naszej burcie ich psa. Później z ich Kapitanem ustalę sposób przekazania.

         Cumy zostały wreszcie rzucone. Keja powolutku zaczynała oddalać się a jej miejsce przy burcie trawlera zastępował  pas czarnej otchłani, który powoli lecz nieubłaganie poszerzał się. W maleńkim fiordziku rozległy się trzy długie basowe ryki syreny okrętowej. Rybacy z m/t Aquila bardzo donośnie żegnając port i mieszkańców Seward wypływali na otwarte połacie Oceanu Spokojnego.

         Z każdym obrotem śruby okrętowej statek oddalał się od bezpiecznego portu i z czasem śnieżnobiałe góry okryte całunem czarnych chmur wraz z różnokolorowymi domkami zaczęły widocznie zmniejszać swe gabaryty. Na redzie Seward kapitan m/t Aquila zastopował statek. Pilot pożegnał rybaków i życząc rybakom obfitych połowów zszedł po sztormtrapie. Wyczekał aż fikuśnie podskakującą pilotówka zrówna się ze sztormtrapem Aquili i zwinnie nań przeskoczył. Po chwili, w piwnicy (maszynowni) głośno zadudnił kaszlak (silnik główny) Pokłady trawlera i szoty w kabinach poczęły miarowo drgać wpadając w rezonans z kaszlakiem.  Zakotłowała się za rufą woda i posłuszna statkowemu sterowi zaczęła układać się w spieniony biały kilwater. Wraz z upływem czasu biały kilwater potężnego trawlera przetwórni nieubłaganie wydłużał się, pozostawiając za sobą zbawcze portowe pielesze. Jeszcze jakiś czas, niby sznury białych pereł, błyszczały portowe światła Seward, potem zaczęło się to wszystko zlewać w jedną szarą linię. Jeszcze niby portowe dziewczęta kokieteryjnie mrugające oczkiem, żegnały rybaków rozbłyski świateł, sektorowych, nabieżnikowych i boi, aż w końcu zarysy lądu zniknęły i wokół statku jak okiem sięgnąć Pacyfik jakby z niebem się połączył.  

   Stateczny dotychczas trawler, posłuszny teraz pacyficznym falom kładł się na burty, rozcinając i ryjąc dziobem wzburzony ocean. Talerze i sztućce  ale i nie wiedzieć jakie jeszcze przedmioty kuchenne w pentrach i kuchni zupełnie niczym orkiestra w filharmonii, rozpoczęły swój długotrwały i doskonale marynarzom znany koncert, którego preludium zaczynało się tu w Seward a zakończenie przewidywane było nie wiadomo kiedy i gdzie? No może, jak dobrze pójdzie, za około pół roku. W rybackich kabinach wszystkie przedmioty, które nie zostały prawidłowo umocowane nie dawały swym lokatorom upragnionego spokoju. Nawet zwykły długopis nie wspominając o innych mających kształt owalny przedmiotach, turlając się w bakistach lub na biurku bądź w jego szufladach albo też w szafkach, skutecznie zakłócały  spokój lokatorowi rybackiej kabiny. Nie zależnie od stopnia zmęczenia, trzeba było z koi wstać i wszystko co się ruszało, hałasowało i nie dało spać, tak umocować aby w najgorszym sztormie się nie przemieszczało.

      Tak rozpoczął się kolejny już rejs załogi trawlera przetwórni rybackiej m/t Aquila, którego załoga na podmianę wyleciała z lotniska Goleniów pod Szczecinem dnia 1 kwietnia 1987 roku o godzinie 0340 rano i wylądowała na lotnisku Anchorage na Alasce dnia 1 kwietnia 1987 o godzinie 0300 tego samego czasu.

                  Po wyjściu na szerokie wody Pacyfiku  Radiooficer Janek radiotelefonem UKF połączył się z m/t Pollux.

-Pollux, tu Aquila! Zapomnieliście zabrać swego psa z Seward. Mamy go na burcie. Po dopłynięciu na łowiska Morza Beringa oddamy go wam – wykonał polecenie Kapitana.

         Mimochodem zauważył przy tym, że wachtowi, którzy trzymali w porcie wachtę przy trapie, kręcą się teraz przy radiostacji jakby usiłując podsłuchać treść rozmowy.

– Panie Radio Wybaczy pan ale nie! Nic nie słyszałem o żadnym psie.- odpowiedział Radiooficer z „Polluxa” – Ale, popytam wśród załogi, może ktoś coś wie na ten temat.

 Po dłuższej chwili Pollux odezwał się ponownie:

– Aquila tu Pollux. Pytałem na Manhattanie i na Brooklynie. Nikt nic nie wie- zakomunikował kolega po fachu  z „Polluxa”.

(Porównując komfort nowojorskich dzielnic, rybacy na statkach rybackich Manhattanem zwali rejon w którym umieszczone były kabiny oficerskie. Brooklynem natomiast zwano  pomieszczenia załogowe.)

          Po otrzymaniu tej informacji Kapitan m/t Aquila wyraźnie zdenerwowany wezwał na mostek Rybaków trzymających wachtę przy trapie w porcie Seward.

– Panowie! Po drobiazgowym śledztwie, Oficer wachtowy wyjawił mi, że dopiero po wyjściu Polluxa w morze bernardyn przyjechał na skrzyni samochodu z kierowcą, który odłączał węże dostarczające wodę na nasz statek. W porcie to wy mieliście wachtę przy trapie i z pewnością wszystko dokładnie widzieliście! Dlaczego więc wpuściliście go na nasz pokład a potem okłamaliście mnie, że ten pies jest z dalmorowskiego Polluxa?

– Panie Kapitanie!? Bo on tak się do nas łasił, taki jest przyjazny i taki ładny.

 – Skoro tak się wam ten pies podoba, to będzie to was niewiele kosztowało, bo tylko naganę z wpisaniem do akt osobowych. Wcale nie za psa, a za niedbałą wachtę przy trapie.  Po prostu nie znoszę oszustwa. To wszystko na ten temat. Odmaszerować! – zakończył łajanie Rybaków Kapitan.

                Po wyjściu z portu Seward m/t Aquila miała na swej burcie teraz dwa psy. „HAJDUKA”- starego załoganta „Aquili” i neofitę blindziarza naprędce przez załogę nazwanego „BACĄ”.     

 

***

 

Blindziarz Baca i Hajduk

Rybacy dalekomorscy, swoimi i swych rodzin życiowymi potrzebami z pieleszy oraz ciepła swych domów wyrwani, choćby cząstkę, choćby namiastkę tego ciepła, które tamże zostawiali pragną. Mozolnie niczym mityczny Syzyf, dzień po dniu, łowiąc, filetując oraz mrożąc ryby wykonywali najstarszy, najniebezpieczniejszy i najcięższy zawód świata.

              Na Aleutach, nieomalże bez przerwy, sztormowe pogody gnębiły oraczy mórz i oceanów. Nieustannie smagani na otwartym pokładzie przenikliwymi wichurami, biczowani strugami słonej wody, srodze umęczeni nieobliczalnymi sztormami, pragnęli specyficznego, zamiennego z rodzinnym ciepła, bo przecież rozłąka w przeważającej części rejsu trwała około pół roku i to często bez zawijania do portów. Zwierzęta, takie jak psy czy koty a nawet o dziwo rybki w kabinowych akwariach były jakby namiastką tego ciepła i w jakiś sposób dobroczynnie oddziaływały na psychikę załogi, tłumiąc tęsknotę i zabijając codzienną monotonię. Chyba to było głównym powodem, dla którego rybacy narażając się na  konflikt z kapitanem i dokuczliwe kary, po prostu go oszukali.

                Jakby na domiar złego, już od pierwszego dnia pobytu Bacy na pokładzie  „Aquli” rozpoczął się ostry i szybko narastający konflikt miedzy oboma psami. Okazało się, że konflikt ten nie pozostał obojętny załodze trawlera, która natychmiast podzieliła się na co najmniej kilka obozów. Pierwszy składał się miłośników obu zwierzaków. Kolejne ugrupowanie na każdego psa z osobna. Kolejne natomiast na przeciwników obu obozów a kolejne na grupę im zupełnie obojętną. Nieliczna zaś grupka Rybaków wielbiła jeszcze jedno zwierzę pływające na tym trawlerze, którym był mały, przez naturę bogato wyposażony w wiecznie nastroszone futerko kot. Wśród tego zwierzyńca, fizycznie oczywiście górował Baca a wraz z nim liczniejsza od pozostałych służb, załoga pokładowa. Reszta załogi kibicowała Hajdukowi, ale nikt nie spodziewał się, że w przypadku zwierząt swą wyższość okaże bardziej przebiegły, obyty ze statkiem i z morzem  dużo mniejszy ten ostatni.

Nazajutrz rano, ba! Trudno mówić czy to rano było, skoro tam na Morzu Beringa, w tym okresie, ni to dzień, ni to noc – trwa ponad 3 miesiące,  radiooficer idąc na śniadanie do mesy, natknął się na ochmistrza Kazia i obstępującą go grupę rybaków. Chciał nie chciał mimochodem stał się Janek świadkiem pierwszego w tym rejsie załogowego konfliktu.

– Co za świnia, na wycieraczce pod moimi drzwiami taką olbrzymią kupę mi nawaliła? – podniesionym głosem usiłował dociec ochmistrz.

– Może to pies – snuł domysły steward Andrzej.

– Panie Andrzeju, co pan mi tu takie bajery wciska. Jest tu tego tyle, że musiał tu człowiek narąbać. –

–     Baca jest duży – stwierdził rezolutnie steward.

–     Jeśli Baca nafajdał, to won z nim z mieszkalnych pomieszczeń. Cholera nadała nam tutaj tą znajdę! Na pokład z tym potworem! – wrzaskiem nieomalże rozporządził zdenerwowany ochmistrz

              Baca natychmiast został usunięty z pomieszczeń mieszkalnych. Nie było go tu całą dobę. Rybacy wraz z kucharzem, w ramach rekompensaty, za tę według ich mniemania niesprawiedliwość, wynosili mu na pokład obfite posiłki, które olbrzymie psisko błyskawicznie pożerało.

            Następnego poranka o tej samej porze, idąc na śniadanie usłyszał Jan ponownie awanturującego się ochmistrza.

–    Wczoraj Andrzej wciskał mi ciemnotę, że to Baca. Zobaczcie! Przecież całą dobę nie było go w pomieszczeniach mieszkalnych i dzisiaj znowu w to wdepnąłem. Dłużej tego nie zniosę! Jak dorwę te świnię która mi na wycieraczkę fajda to mu nogi z dupy powyrywam! – pieklił się ochmistrz.

–    Co się pan denerwuje? Będzie pan bogaty! – zjadliwie prorokował któryś z rybaków.

Zdenerwowany ochmistrz bez zastanowienia odpalił :

–    To może, tak dla odmiany, ja panu teraz narąbię na wycieraczkę, to i pan się potężnie wzbogacisz…? –

– To zrobił na pewno pies. Przecież rejs dopiero co się rozpoczął. Wątpię, aby ktoś z załogi już na jego początku miał z panem zatarg i był na tyle bezczelny by mścić się w tak niekonwencjonalny sposób –  bacznie przeglądając się zanieczyszczonej wycieraczce, niczym profesjonalny pracownik laboratorium analitycznego, uspakajał ochmistrza opanowany jak zawsze steward Andrzej.

 –   A pan znów te swoje filozofie wygłasza! Baca jest na pokładzie! Od poprzedniej załogi wiem że Hajduk nigdy nie zanieczyszczał pomieszczeń mieszkalnych! Wiec kto to mógł zrobić? – już nieomalże wrzeszczał na cały statek ochmistrz.

–       Ja twierdzę, że nafajdał Hajduk. Proponuje zrobić zamianę. Hajduka na pokład a Bace do nadbudówki i zobaczymy! – doradził Andrzej.

 –   Niech pan nie opowiada mi tu bajek!

–   Ależ gorąco namawiam pana do tego, aby tą zamianę zrobić – uparł się steward Andrzej

–  Dobrze! Ale to już jest mój ostatni eksperyment! Obiecuję, że jutro już mnie nie udobruchacie! Jeśli to się powtórzy, to  nie ręczę za siebie! – zakończył dysputy zdenerwowany Ochmistrz. 

               Następnego dnia schodząc na śniadanie Janek z zaciekawieniem spojrzał na wycieraczkę pod drzwiami ochmistrza. W tym momencie ochmistrz otworzył drzwi i nie wychodząc z kabiny również bacznie przyglądał się swojej wycieraczce.

Czysto było.

 – No widzisz pan, Andrzej miał rację. Z tego co tu widać, to jednak Hajduk musiał panu dwukrotnie napaskudzić pod drzwiami. Spryciarz. Odnoszę wrażenie, że Hajduk celowo i to z perfidnym wyrachowaniem narobił panu na wycieraczkę, gdyż jak mi się wydaje, za wszelką cenę chciał wyeksmitować Bacę ze statku, no i tu  się przeliczył– zagadał radiooficer do ochmistrza

–     No właśnie, ale dlaczego akurat pod moimi drzwiami?  -zapytał zaskoczony Ochmistrz.

–   Bo jak pisał Szekspir – Być, albo nie być ?  Oto jest pytanie! – filozofował Jasiu –  Tu chyba chodzi mu o żarcie? – snuł domysły Radiooficer – Gdy Hajduk ujrzał na pokładzie naszego rufowca owe biało brązowe bydle, musiał chłodno wykalkulować ile to też te prawie 100 kg żywej psiej wagi  potrafi dużo zeżreć! Stary morski wyga, chyba też doskonale wiedział, kto jest odpowiedzialny i planuje, pilnuje, rozdziela czyli kto tu na statku rządzi żarciem. No bo kto na tym statku żarcie pod kluczem trzyma? Pan, panie Kaziu! Hajduk, wiedząc że w poprzednich rejsach jego zachowanie było nienaganne, nafajdał panu na wycieraczkę, i to specjalnie taką olbrzymią ilość, żeby cała wina za tą perfidną czynność spadał na Bacę. Moim skromnym zdaniem, jest to typowy objaw walki o byt, o te szekspirowskie właśnie być albo nie być i stary doświadczony cwaniak Hajduk obawiając się aby jego żołądek nie był pusty, wykoncypował sobie taką sprytną strategie pozbycia się rywala.

– Z samego rana i już problemy?! – wtrącił się do dyskusji Kapitan. – Jeszcze dobrze rejs się nie zaczął a wy już roztrząsacie, kto, komu, dlaczego, po co i na co? Podchwyciliście ten zafajdany temat i co? Nie możecie dać se na luz? Nie możecie se odpuścić? Oba psy wyekspediować na pokład i basta! –  kończąc gorące dyskusje przy kabinie Ochmistrza polecił Kapitan i udał się na śniadanie.

        Od tej pory, zgodnie z decyzją Kapitana, oba psy nie miały już prawa wejścia do pomieszczeń mieszkalnych załogi, natomiast ich obecność na pokładzie trałowym rybakom na pokładzie zupełnie nie przeszkadzała. Mało tego,  oba psy jakby zrozumieli polecenie Kapitana i do tychże pomieszczeń mieszkalnych załogi wcale się nie pchały.

                 Doświadczony Hajduk w momencie wydawania sieci, dla bezpieczeństwa swego, spokojnie chował się na pokładzie trałowym przy wejściu do kuchni. Tamże kucharze po ugotowaniu wywaru, tak zwanego bulionu do zupy, wystawiali dla załogi pokładowej gar z ugotowanymi gnatami. Było to dodatkowe danie i chyba z tego powodu, tak to już się przyjęło, że stało się nieomalże obyczajem kultywowanym na wszystkich polskich statkach rybackich. Gnaty wygotowane z warzywami wyśmienicie uzupełniały statkowe menu, gdyż między innymi obficie były pokryte smakowitym mięchem. Po śniadaniu i po tak zwanym tradycyjnym „cafe time” ale jeszcze  przed obiadem, pracujący na pokładzie Rybacy wraz z Bosmanami z apetytem je pałaszowali. Od czasu do czasu, ktoś z poza pokładowej załogi też na te gnaty się załapał. A to Motorzysta  albo Oficerowie z maszynowni z elektrykami na czele. A to Mechanik maszyn przetwórczych, a to Chłodnik, bywało że Technolog i Mistrzowie przetwórstwa.  Często schodzili tam na dodatkowe jedzenie nawigatorzy, radiooficer a bywało że i kapitan. Tu, przy tych gnatach w ramach relaksu w wolnych od pracy chwilach, można było chwilkę pogawędzić z rybakami. Na kości, ale te już nieco przez załogę ogryzione, także w tym bezpiecznym na pokładzie trałowym miejscu czekał pies Hajduk no a teraz dokooptował  Baca. Oba zwierzęta chyba wyczuły, że żarcia jest w bród i niespodziewanie konflikt między nimi  zakończył się. Rybaków na Aquili poza wykonywaniem rutynowych i monotonnych czynności opanowała codzienna nuda.                                                           

 

***

 

Baca i Lwy Morskie

 

             Prawdziwe ożywienie na trawlerze przetwórni m/t Aquila zapanowało dopiero po prawie 3 tygodniach pracowitego rejsu, gdyż zbliżały się Święta Wielkanocne. Listów od rodzin nie było, bo i skąd. Wszystkie polskie trawlery przetwórnie na łowiskach Beringa ryby łowiły. W porcie żadnego nie było. Listy ewentualnie czekały na statku bazie m/s Wineta oddalonej od łowiska o dwa tygodnie przelotu, bądź u agenta portowego w kanadyjskim Vancouver. Wszyscy rybacy na m/t Aquila pisali więc świąteczne telegramy do swych rodzin, które radiooficer Jasiu na bieżąco alfabetem Morse,a do Szczecin Radio nadawał. Wielu rybaków pragnęło przed świętami porozmawiać ze swoimi rodzinami, podzielić się swoją samotnością i dowiedzieć się gdzie oraz jak, tam na lądzie te święta spędzą.

 

obraz nr 6

Autor w radiostacji m/t Aquila

 

W tym okresie, dziś już nie istniejące radiostacje brzegowe „Szczecin Radio”, „Gdynia Radio” oraz „Warszawa Radio” były wręcz oblężone przez polskie statki a także te pływające pod tanią banderą z polskimi załogami. Święta Wielkiej Nocy oracze morza spędzili ciężko harując. Jedynie po niecodziennym menu w mesach rybacy odczuwali świąteczną atmosferę. 

   W nieomalże ciągłych sztormach minęły kolejne dwa miesiące rejsu, a warto tu nadmienić, że  trałowanie odbywało się bez względu na pogodę, siłę wiatru i stan morza, nierzadko przekraczające 12-sto  stopniową granicę skali Beauforta.

         Od początku czerwca na statku już wyraźnie brakowało prowiantu. Żywili się więc głównie owocami morza. Trzeba było zacisnąć pasa, bo łowisko było bardzo wydajne i szkoda było schodzić do statku bazy, od której oddaleni byli o ponad 2 tygodnie morskiej podróży.

        Wreszcie na początku lipca po załadowaniu na full ładowni kartonami z mrożoną rybą, mączką rybną i tranem i ponad 2 tygodniowym przelocie przez Pacyfik na wysokości kanadyjskiego portu Vancouver na pełnym morzu zacumowali do statku bazy m/s Wineta. Ten rejon w rybackiej gwarze zwano WOC jako skrót od nazw amerykańskich stanów Washington,  Oregon, California.

 

***

 

          Statek – baza m/s Wineta szczecińskiego Transoceanu chwyciła gryfowską Aquilę na „sznurki” i oddzieleni od siebie potężnymi pneumatycznymi odbijaczami z prędkością 2 węzłów rozpoczęli wspólną wędrówkę pod fale aby do minimum zniwelować rozkołysy. Jednocześnie rozpoczął się wyładunek na statek bazę kartonów z mrożoną rybą, mączki rybnej i tranu oraz zaopatrzenie w prowiant i paliwo. Wolni od wacht rybacy z m/t Aquila, przechodząc po zawieszonym między burtami statków sztormtrapie zamierzali na m/t Wineta, by pokątnie kupić jakąś flaszkę spirytusu albo innego alkoholu nie całkiem legalnie dostępnego na tym statku albo też wymienić kasety z filmami bądź udać się do fryzjera, by choć trochę przywrócić swój naturalny wygląd. 

      W okolicach bazy, na redzie w oczekiwaniu na podejście przycupnęła m/t Garnela z PPDiUR „Odra” ze Świnoujścia rodem.

 

***

 

            Tego dnia, zupełnie nietypowa dla tego rejonu Pacyfiku, jakby na specjalne zamówienie rybaków, pogoda była śliczna. Morze gładziutkie było – zupełnie jak pupcia niemowlęcia. Piękne słoneczko. Ciepluteńko. Flauta.

       A wszystko zaczęło się tak zupełnie jak ta pogoda. Pięknie i ciepluteńko. Reasumując niewinnie. Gdzieś około południa, ale z pewnością już po obiedzie, gdy słoneczko porządnie pokłady statku grzało, na pochyły sięgający morskiej wody, slip trałowy Aquli wgramoliły się dwa olbrzymie lwy morskie. Wygrzewały się. Radiooficer Janek, po obiedzie, wolny od wachty w radiostacji, trochę się nudząc, a jakby zaciekawiony nieproszonymi gośćmi, podszedł do slipu aby dokładniej, z bliska się im przyjrzeć. Bacę również zainteresowali nietypowi wizytatorzy Aquili.

                 Gdy zbliżyli się do zwierząt, dzikusy przywitały ich fukaniem i beczeniem, a widząc swą bezskuteczność w odstraszaniu według ich mniemania intruzów, zsunęły się ze slipu do wody i majestatycznie i zupełnie wolno jak gdyby nigdy nic popłynęły za statkiem. Bacę zachowanie potężnych lwów morskich wyraźnie zirytowało, lecz widząc że te opuściły jego terytorium, jakby uspokoił się. Uznając, że spektakl zakończył się, pozostali ciekawscy uczestnicy tego widowiska również odeszli od slipu.

              Nagle, zupełnie niespodziewanie, Baca gwałtownie zawrócił i ponownie pędem ruszył do slipu w kierunku rufy. Janek kątem oka zauważył, że bezgłośnie i bezszelestnie niby duchy te same olbrzymy, ponownie usadowiły się na pochyłej ciepłej stalowej zjeżdżalni, jakby zapragnęły kontynuować  brutalnie przerwaną im  słoneczną kąpiel.

            Czujny Baca, chroniąc niby swoje terytorium, nie zdzierżył bezczelnego i w dodatku powtórnego wtargnięcia na slip trawlera intruzów. Podbiegł więc do nich i głośno ujadając, ostrzegał, że bezpośredni kontakt z obrońcą terytorium m/t Aquila dla lwów morskich musi skończyć się jednostronnym zwycięstwem najgłośniejszego uczestnika tego spotkania. A te jak poprzednio, fukając i becząc ponownie zsunęły się ze slipu. Tymczasem Baca w ogóle nie zważał, że pochyła, wyślizgana przez sieci, prowadząca wprost do wody niby dziecięcia zjeżdżalnia, jest bardzo niebezpieczna. Nie przerywając gwałtownego pościgu, po przekroczeniu poziomej części pokładu trałowego, dopiero na pochyłym slipie zorientował się jakie grozi mu fatalne w skutkach niebezpieczeństwo. Zaparł się więc na tej pochylni swymi potężnymi łapskami i ostrymi pazurami usiłował wyhamować. Niestety było już za późno. Zadziałało fizyczne prawidło, że niby masa razy prędkość….. Wynik. Zupełnie jak w zwolnionym filmie, olbrzymie psisko powoli lecz nieubłaganie zbliżało się do przepastnego oceanu aż w końcu z wielkim pluskiem zsunęło się i zniknęło z jego powierzchni. Nie było go widać niepokojąco długo, aż wreszcie niby korek od szampana wystrzelił nad lustro wody a następnie z wyraźną trwogą w swych olbrzymich ślepiach, pluskając potężnymi łapskami, próbował przedostać się powrotem na statek.  

 

Lwy morskie natomiast  jakby poczuwając się do winy, szybki  oddaliły się od burty Aquili, ale w wodzie i Baca pozostał.

 

obraz nr 7

Pokład trałowy zakończony slipem z siecią na rufie trawlera przetwórni. W tym miejscu Baca przekroczył bezpieczną strefę lądując w morzu. Przy stojących tam rybakach widoczna jest potężna, większa od człowieka  jedna z wind trałowych.

 

Wolni od pracy rybacy, którzy obserwowali Bacę próbującego przegonić nieproszonych gości, wnet zorientowali się, że pies, nawet przy tak małych rozkołysach statku nie ma szans by samodzielnie nań się dostać, natychmiast powiadomili Kapitana.

Po chwili na  wszystkich pokładach i korytarzach m/t Aquila rozległy się trzy długie dzwonki alarmu okrętowego. Ich donośne brzmienie niosło się hen daleko po oceanie. Po chwili trzy długie przeraźliwe dzwonki odezwały się ponownie, wdzierając się w ciche teraz pokłady i korytarze rufowca, stawiając na równe nogi całą jego załogę.  Naraz na korytarzach zrobiło się tłoczno. Prawie setka ludzi nieświadomych przyczyn alarmu postawiona została na nogi. Każdy rybak zakładał w biegu kapok i przemieszczał się na swoje stanowisko alarmowe. Zgodnie z instrukcjami alarmów statkowych przy każdej koi na szocie zamieszczona była w ramce instrukcja określająca zakres zróżnicowanych czynności do wykonania w zależności od kategorii ogłoszonego alarmu. Wreszcie zaskrzeczała rozgłośnia statkowa z której kapitan donośnym głosem ogłosił;

– Alarm! Człowiek za burtą! Alarm! Człowiek za burtą! Alarm! Człowiek za burtą! –    Trzykrotnie powtórzył rutynową formułkę kapitan. Po chwili z głośników rozgłośni manewrowej rozległ się nieregulaminowy komentarz;

– Wróć! Cholera! Przecież to nie jest człowiek! Cholera! Zgodnie ze statkową instrukcją alarmową nie ma alarmu PIES ZA BURTĄ – z rozgłośni statkowej na Aquili gromko niósł się kapitański monolog podszyty wyraźnymi wątpliwościami wynikającymi z zaistniałej nietypowej w morzu sytuacji.

     Od tej chwili na pokładach już nie było słychać żadnych komend. Nikt nikomu niczego nie sugerował. Wszystko odbywało się zupełnie jak w niemym filmie. Bosman nie zważając na poprzednie  wahania Kapitana, samorzutnie chwycił płat starej siatki leżącej obok zapasowej sieci rybackiej i błyskawicznie  mocując ją do jakiejś linki wyrzucił za burtę, aby pies mógł się łapami za nią zaczepić. Rybacy, nie wiedzieć skąd, jakby z pod ziemi wyczarowali wiklinowy kosz i pędem bosmanowi go dostarczyli, którym stary doświadczony rybak usiłował Bacę wyłowić. 

       Tymczasem silny Baca dogonił statek. Ominął wyrzuconą siatkę i kosz. Podpłynął pod slip. W tym momencie rufa statku lekko uniosła się i wieloma tonami stalowej masy uderzyła psisko w jego olbrzymi łeb. Musiało to być bardzo bolesne uderzenie, gdyż przerażona psina zapiszczała i zrezygnowała z dalszych prób dostania się na pokład trawlera. Na jego potężnym mocno owłosionym  łbie  ponad oczami i między uszami ukazała się czerwona plama. Pies wyraźnie krwawił. Płynął jakiś czas za nimi chyba próbując dogonić oddalający się od niego zbawczy statek aż w końcu widać było ze siły go opuszczają i wyraźnie zostaje za rufą. Informacja o ranach Bacy błyskawicznie dotarła na mostek. Kapitan Aquili wezwał na mostek lekarza okrętowego i przez radiotelefon UKF niezwłocznie rozgłosił wiadomość o pozostającym za rufą statku  rannym psie.

            Na cichym do tej pory, rybackim, roboczym kanale UKF-ki zrobiło się naraz bardzo gwarno. Powiadomione o niespotykanym tu na morzu zdarzeniu inne statki doradzały jak przeprowadzić sprawnie akcję ratunkową. Baza m/s Wineta oraz zacumowana do niej m/t Aquila nie mogły brać bezpośredniego udziału w akcji ratunkowej, ponieważ ich możliwości manewrowe były równe zeru. – Mostek kapitański statku bazy m/s Wineta był jednak dużo wyższy od mostku na Aquili i po krótkich konsultacjach obserwacje jeszcze unoszącego się w wodzie Bacę przejął kapitan z Winety. Poprosił odrzańską m/t Garnela aby podgrzała silnik i ruszyła na ratunek. Tymczasem nad opadającym z sił psem unosiła się olbrzymia chmara wyraźnie wygłodniałych i już gotowych posilać się  mew, rybitw i innego drapieżnego ptactwa. Od czasu do czasu z krążącej nad psem chmury ptaków niczym bomba od sztukasa odrywał się jakich głuptak i pikując w kierunku Bacy usiłował nie czekając na innych pierwszy zaspokoić swój nienasycony żołądek.  Ataki te jednak musiały być nieskuteczne, gdyż kapitan Winety informował przez UKF-ke, że na powierzchni Oceanu wciąż widzi Bacę

               Dopiero teraz nawet ci świeżo upieczeni,  niedoświadczeni, najbardziej niefrasobliwi rybacy zdali sobie sprawę,  jak na pełnym morzu, potwornie niebezpieczne są gwałtowne, niezapowiedziane i nieprzewidziane oraz  niespodziewane wypadnięcia jakąkolwiek żywej istoty za burtę poniekąd bezpiecznego statku.

Na Aquili część załogi bezradnie obserwowała miejsce z unoszącymi się nad wodą ptakami a kilku rozwścieczonych widokiem rannego zwierza rybaków swoją złość zwrócili przeciwko bosmanowi. Zanosiło się na nielichą awanturę nieomalże na pograniczu linczu. 

– Furta na slipie powinna być zamknięta – wrzeszczał któryś z rybaków 

– No to dlaczego nie zamknąłeś – odparował bosman

– Panowie, panowie! Dajcie spokój! Teraz już nic nie wskóramy. Co się stało to się nie odstanie. Jesteśmy bezsilni! Może Garnela go uratuje! – łagodził konflikt Ochmistrz –  Człowiek w takiej temperaturze wody wytrzyma maksimum 2 minuty a pies jest w wodzie już ponad 20 minut. 

To cud że jeszcze żyje i pływa. Silne bydle.

           Wreszcie na ratunek Bacy ruszyła m/t Garnela. Kapitan z m/s Wineta, którego mostek kapitański znajdował się dużo wyżej niż na rybackich trawlerach przetwórniach, obserwując powierzchnię morza naprowadzał m/t Garnela na pozycję Bacy. Według naprowadzania kapitana z m/s Wineta Garnela była na pozycji Bacy lecz oni w dalszym ciągu go nie widzieli. Spuścili więc szalupę. Załoga szalupy po jakiejś chwili zameldowała ze odnalazła psa. 

 – Radośnie ujada. Mamy go. – cieszyli się ratownicy.

 

         Do chwili uratowania psa, pomiędzy załogami poszczególnych statków rozmawiających ze sobą przez radiotelefony UKF wyczuć można było absolutne porozumienie, wręcz solidarność między rybakami. Po wyłowieniu z wody psa atmosfera diametralnie się zmieniła i rozmowy nabrały nieco wrogich akcentów.

– Garnela tu Wineta. Panie kapitanie. Pies jest mój, gdyż to ja go nie straciłem z oczu i w sposób ciągły prowadziłem akcję ratunkową- dowodził kapitan Winety – zgodnie z prawem morskim zdobycz jest moja. To mój ostatni rejs. Schodzę na emeryturę. Będę miał przyjaciela.

– Ależ panie kapitanie! Przecież to moja szalupa wyłowiła go z morza i właśnie zgodnie z

        prawem morskim pies jest mój. Zresztą za tę skromną emeryturkę na lądzie nie utrzyma go pan. – przekonywał kapitan Garneli.

– No to niech i tak będzie – ustąpił pojednawczo kapitan m/s Wineta

Zebrana na pokładzie trałowym część załogi m/t Aquila, słysząc jaki bój o Bacę prowadzą obaj kapitanowie wręcz ucieszyła się, że pies został uratowany, a i świetlana przyszłość mu się szykuje.

Nie minęło kilka godzin a na radiotelefonie UKF ponownie zawrzało.

– Wineta, tu Garnela. Proszę zawołać do UKF-ki kapitana.

– Garnela tu Wineta. Kapitan przy telefonie. Słucham!.

– Panie kapitanie, czy pan dalej obstaje, żeby zostać właścicielem tego psa?

– Ależ oczywiście. Bardzo chętnie go wezmę  – oznajmił kapitan Winety.

– Chętnie tego psa oddam panu, bo tu na Garneli nasi rybacy od kilku godzin bezskutecznie walczą z potwornym odorem bijącym od tego psa.

 

Wnet m/t Garnela podpłynęła na redę bazy i szalupa dostarczyła Bacę na m/s Wineta. Po kilku dniach Baca z powrotem był na Aquili. Okazało się ze tak śmierdział, że i kapitan z Winety nie mógł dotrzymać temu psu towarzystwa. Załoga uspokoiła się. Wydarzenia te scaliły ludzi. Zniknęły dawne waśnie i urazy. Psy także zupełnie inaczej się zachowywały. A blindziarz Baca przy okazji zawinięcia m/t Aquila do maleńkiego porciku Coos Bay w stanie Oregon dosłownie ulotnił się ze statku.  Widocznie doświadczony niemiłymi przygodami morskimi nie czekając na odprawy graniczne USA po opuszczeniu trapu na keję cichaczem czmychnął ze statku i tyle wszyscy jego rybaccy wielbiciele go widzieli. Nawet tak mocne, potężnie zbudowane zwierzę jak ów bernardyn nie mógł wytrzymać trudów rybackiego rejsu a rybacy wytrzymać musieli.  Nie bez kozery zachodzi też tu też potrzeba podkreślenia wspomnianego na początku tej opowieści  czytelnikom starego marynarskiego  porzekadła o statkach z drewna a żeglarzach ze stali, jak najbardziej w rybołówstwie a szczególnie dalekomorskim aktualnego.

 

***

 

Autor: Jan Juliusz Pick

 Za zgodą: http://marynistyka.pl/ 

Komentarze