„JULIET” CZYLI NEWS DLA KOBIET jak to fajnie na morzu urlop spędzać

0
569

Rejsy coraz bliżej i bliżej, opowiadanka żeglarskie lecą jedno po drugim. Akurat tekst Jarosława Czyszka wydaje mi się odpowiedni do podsunięcia Waszym paniom i dziewczynom. Warto aby nabrały apetytu, bo spędzanie urlopu na morzu, szczególnie na Bałtyku to frajda nad frajdami.

Nieważne, że akcja opowiadanka rozgrywa się ponad trzy dekady temu. Nie ważne, że Wasz jacht ma GPS, radar, Navtex, chartplotter i wysokość stania w kabinie. Ważne jest to, że Bałtyk jest taki sam, a ostatnio jakby bardziej lekceważący prognozy pogodowe.
A więc czytajcie to opowiadanko paniom na apetyt. Napewno się im spodoba.
No i pamiętajcie o kamizelkach !
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
——————————
„Rosomak” – zaraz, zaraz – o ile mnie pamięć nie myli to holownik Polskiego Ratownictwa Okrętowego. typ Seiner, 400 KM, zbudowany w NRD na przełomie lat 50 tych i 60-tych. ubiegłego wieku. To by to i owo wyjaśniało.
—————————–
PS. Jeśli ktoś z Czytelników SSI jeszcze się nie rozliczył z fiskusem i nie wie komu podarować 1% podatku, to podpowiadam: KRS: 0000037904, cel: 19197 Krause Patrycja Marta – leczenie
—————————————————————————————————————————-
Jurku, zima najwyraźniej się kończy bo dzisiaj i słońce od rana i ptaków śpiew. Ale… do sezonu żeglarskiego jeszcze kawałek i czas opowieści kominkowych sięchyba jeszcze nie skończył.
Wielu żeglarzy zadaje sobie pytanie o sztormy. Z czym to się je i jak to wygląda.
Ciekawostka, relacja ze sztormowych zdarzeń sprzed ponad trzydziestu lat, historia opisana zaraz po tym, we wrześniu 1980 roku, sztorm moimi oczyma osiemnastoletniego wówczs niedorostka.
Może się komuś na coś przyda. Było już w internecie, ale dawno temu i od dawna już nie ma.
Pozdrowienia – Jarek Czyszek
———————–
PS fotografia s/y „Juliet”, trzebieskiej Vegi szkoleniowej, w bałtyckim rejsie, sierpień 1980.
=====================================================================================================================
obraz nr 1

 
Mesa jest jasna, i ciemna zarazem. Gdzieś z ciemnego kąta, z dolnej koi błyszczą czyjeś rozszerzone gorączka oczy. Jurek stoi na szeroko rozstawionych nogach, zapiera się o stół, który zaraz się urwie, w ręku trzyma mikrofon a po gestej brodzie spływają kropelki wody. W jasnym prostokacie zejściówki widać niedaleki brzeg. Szczerzy na żółto zębiska żóltej plaży, po chwili nie widać juz nic, ciemno, złoty blask słońca niknie zastąpiony śnieznobiałą piana wody. Potoki słonej wody leja sie z sufitu, spod opętnika radosnym strumieniem leje się za kołnierz Staszkowi zwiniętemu na podłodze wśród podartych żagli. Jego zsiniałe ustamówia cos bezgłośnie wsród trzasków kładacego się w przechyłach jachtu. Znowu w zejściówce słońce smugą światła przeszywajace
ten bitewny krajobraz. Icisza i krzyk Fredzia. Żółta postać odrywa się od rumpla, wsadza do środka żółty kaptur, robi się ciemno. Przerażone oczy.
– Nie przewróci… – spokojny głos Jurka zadrgał przy końcu frazy, łomot, urywa się górna koja a stół na jednej nodze zatacze 
przedziwne łamańce. Przez środek mesy leci porcelitowy kubek. Latający kubek..
[…]
Trzeba wyjśc na zewnątrz, zmienić na sterze skostniałego Krzysia. Trzeba wyjść, a w zwinięte w kłębek ciało weszła już ta 
odrobina ciepła. Jak trudno jest wstać, wskrzesić w sobie te odrobinę dobrej woli.
Sztormiak? I tak wszystko mokre, ładuję się w śliska i mokrą gumę sztormoodpornego ubrania. Na to pas bezpieczęństwa, klepnięcie 
w plecy i, … jazda.
Trzeba teraz podejść do zejściówki, wdrapać się na pustą skrzynie po silniku, kurczowo uczepić sie schodków, szybkim podrzutem 
ciała, nie odsuwając klapy, wydostać się na zewnątrz, do kokpitu.
Chwila, teraz i hop, obejmuję Krzysia w pas a kaskada wody zalewa nas splecionych, usiłuje porwać, rzucić na kosz rufowy, zabrac ze sobą. Ale juz jestem przypięty, linka napręża się mocno, moge już chwycić pałę rumpla. Taka sama droga, tyle, że w drugą stronę czeka taraz Krzystofa. Patrzę jak nurkuje głową naprzód w zejściówce a jego czerwony sztormiak znika we wnetrzu jachtu.
Teraz moge rozejrzeć się wokół. Widok zapiera dech w piersiach, jest piekny i groźny, nie do opisania. Język opisu tworzy się w 
zaciszu mieszkania a nie pośród wzburzonego morza, nie towarzyszy
mu gwizd wiatru, wściekły, ogłuszajacy huk rwanego na strzepy żagla, kiedy z solidnej masy dacronu pozostaja tylko sztywne na wietrze pojedyncze nitki.
Z wnętrza uśmiecha się blada twarz Jurka.
Nasz dzielny statek, uwierzmy choć przez chwilę, że jest dzielny, wspina się na kolejną górę wody. Hucząc spienionym 
grzbietem zbliża się nastepny dziad. Wiatr porywa pianę z grzbietów
fal, woda idzie górą. Słońce rozświetla górzysty krajobraz, każdy promień słońca rozszczepia sie w każdej kropelce wody. Nie można patrzeć, lecące z wiatrem drobinki wody uderzają jak kamienie,
sieką twarz, parzą żywym ogniem odsłoniete dłonie. „Juliet” zatrzymuje się na szczycie, jakby przez chwilę się zastanawiała co czynić dalej. Moment niezdecydowania, potem dziób idzie w dół i szusujemy po
pokrytym białą pianą ciemnozielonym stoku. Aż do chwili gdy wszystko niknie w bladobiałej, pokrywającej dziób, aż do masztu,
pianie.
Powoli sie podnosi, morze ścieka kaskadami pieniac się i wirujac wodą na falszburcie. Chwila ciszy w dolinie fali, i jak windą 
jedziemy do góry przy rosnącym do huku trzepocie porwanego foka.
Na górze można się na chwilę rozejrzeć, spod przymkniętych powiek, pod wiatr bo woda niczym porwany wiatrem piasek na plaży, idzie górą. Nie widać horyzontu, tam gdzie normalnie równa, mniej więcej jego linia teraz strzeliste turnie obsypanych śniegiem szczytów. Po błękitnym niebie galopują chmury, raz białe raz czarne brzemienne deszczem, idzie szkwał. Nic nie widać.
Oczy chcą widzieć! Nie mozna rozewrzeć zaciśniętych powiek, siecze jak kamieniami. Woda morska? Deszcz, grad? Co za różnica? Jedziemy w dół i na chwilę sie „uspokaja”, następny grzbiet, oglądam sie
do tyłu wypatrujac holownika. 
Ląd zniknął. 
Nikogo.
Powolutku zapada zmierzch.
[…]
Żółte ramie Fredka wystaje z zejściówki, trzyma czarny przedmiot nieokreślonych wymiarów, nie wiem co to takiego. Robi się 
nagle żółto-czerwone, huk i biały ogień pnie się w to gniewne niebo.
Zakreśla gorejący łuk i wpada do morza. W głowie rozdzwoniły się dzwony. Nic nie słyszę, widzę tylko jak Jurek coś mówi, wystawia antenę ręcznego radiotelefonu poza zejściówkę potem znowu oddaje go siedzącemu w zlewie Tadziowi, który kurczowo zaciska palce na skórzanym pokrowcu. Zwolna powraca zdolność słyszenia, huk porwanego żargla, ryk morza i rwane wiatrem słowa. Znowu widzę jak ubrana w sztormiak postać, tym razem jest to Krzysiu wysuwa się na zewnątrz, następna rakieta leci w górę, potem jeszcze jedna i jeszcze. Białe gwiazdy rozpruwają skradający sie mrok.
[…]
Wpijam paznokcie w żagiel, do niedawna uwielbiany przyjaciel, teraz nagle wróg, który może cię wyrzucić za burtę, stłamsić, 
przydusić. Jest nasz, teraz ja go tłamszę, duszę, wpycham pod siebie.
Opada goraczka emocji, leżę rozpłaszczony na brzuchu, na moment oklapły. Dziób wiezie nas do góry, po chwili nurkuje w dół kaskady ciepłej, całe szczęście, ciepłej wody wlewają sie za sztormiak. I znowu jedziemy w górę. 
Oddaję moja część żagla Krzyśkowi i pełznę za nim. Kłąb porwanej tkaniny wpychamy na siłę w kwadrat schodni, wsuwam się za 
nim. Lece gdzieś na twarz i laduję na stercie zaściełających podłogę porwanych żagli. Zalewa mnie fala cuchnącej wody, zęzówa. Podłoga częściowo zdjęta, w otwór, pomiedzy denniki wciśnięte ocynkowane wiadro.
– Widzą nas?
[…]
– Teraz juz pana widzę, juz pana widzę, będziemy próbowali podać rzutkę. – czysty głos w radiotelefonie – podamy panu miękka 
linę, miękką linę, niech pan wiąże do masztu.
– Przywiążcie ją do masztu. – To do nas. Jesteśmy przy maszcie, we dwu, z zejściówki wystawia głowę Jurek a w kokpicie sterczy 
pomarańczowo-żólta postać Fredzia. 
Jest już ciemno. Ogladam się za siebie, na dymiącym wierzchołku najbliższej góry sterczy czarny, jarzący się ślepiani 
reflektorów potwór. Po chwili on jest w dole, a my z góry ogladamy jego pokład. Obchodzi nas dookoła. 
[…]
Wypuszczamy koło z rzutką. Jest wściekle zimno. Dla lepszej widoczności zdjąłem kaptur i woda bez żadnej teraz przeszkody ścieka mi po ciele. Niech ścieka, tak jest lepiej, woda jest znacznie cieplejsza od powietrza i taki prysznic na chwile oddala dygocącą przenikliwość zimnego wiatru. Koło z rzutką. Jedna mało. Dowiązujemy drugą. Holownik prosi
o jeszcze dłuższą linę. Wyciągamy cumę i dowiązuję ją do rzutki.
„Rosomak” cały czas kręci dookoła nas, jego reflektory rozświetlają pył wodny, który wiatr zrywa z wierzchołków fal. Wygląda to 
jak zamieć śniezna, wiatr tłamsi słowa, wpycha je z powrotem do gardła.
– Podaje rzutkę! Na dziób! Na dziób! Widzę jak Jurek krzyczy, dociera do mnie przygłuszony bełkot. Krzysiek jest pierwszy, 
zdążył się nawet przypiąć.
Krzyczy – wracamy! 
Nic tu po nas, nie dorzucili. Teraz łowią nasze koło.
Nie widzą go.
– GDZIE TEN CIOŁ MA OCZY?
Omiata wodę reflektorem. Ma koło! Nie, przejechał tylko smugą światła, wśród białej wody błysneło coś czerwonego, ale nie 
zauważył. Teraz my też nie widzimy. 
Jest ZIMNO.
[…]
Wolno, bardzo wolno cieknie czas. Nie ma już minut, kwadransów. Czas stał się rzeczą materialną. Jest obok mnie chocuiaż go 
nie widać. Jest przezroczysty, prześwitują przez niego jasno swiecące gwiazdy. Piekne jest niebo północy.
Bunt pojawia sie z trzewi, wściekłość na holownik, który nie wiadomo dlaczego przypłynął. Gdyby nie on, nie musiałbym sterczeć 
i moknąć na pokładzie, marznąć na wietrze w mocnym, elektrycznym swietle reflektora. Mógłbym zejść do wnętrza, ogrzać się i wysuszyć. Ale takiego wnętrza juz nie ma, łódka cieknie jak sito. Nie ma tam ani jednej suchej rzeczy i nie ma tam ciepła.
[…]
Wreszcie chwycili hol. Wzieli go pod siebie, statek najechał na linę i dwie ciemne postacie, z długim bosakiem wyciągneły ją 
na pokład. Trwało to całą wieczność kiedy w końcu UKFka podała, że przywiązali do naszej rzutki hol i można wybierać. Krzysio wetknął Fredziowi linę w rękę i zaczęli wybierać. Szło im to dość szybko. Przycupnąłem przy maszcie, krępowany linką bezpieczeństwa pomyślałem, że moja pomoc jest chwilowo zbędna.
Dużo tam, w blasku tego kołysanego i przysłanianego wodnym pyłem reflektora nie było widać. Nagle gwałtowne szarpnięcie 
poderwało Krzysztofa. Walczył chwile, ambitnie starając się nie wypuścic linki z rąk. Morze brutalnie odbierało co swoje. Krzysiu miotając najgorsze przekleństwa zaciekle walczył z przeklętą liną.
Szarpniecie pociągneło go na kosz rufowy, gruba, pieknie niklowana rura pod ciężarem jego ciała, siły napręzonej rzutki, 
zaczęła się powoli wyginać. Puścił.
Znowu parę metrów liny poleciało z powrotem do morza.
Przepełzł do kokpitu. 
– Nie da rady, nie wyciągniemy jej.
– G… tam, co nie wyciągniemy?
Teraz ja, śliski wąż liny. Jak bolą zaciśnięte dłonie, pali żywym ogniem. Jurek usiłuje pomagać, ale na niewiele sie to zdaje. – Niech ten stukilowy grubas tu przyjdzie i ciągnie tę linę! 
Pomiędzy grubymi przeklęństwami Krzysiorzuca w głąb jachtu. Niesamowite, parskamy śmiechem. Krew dużymi kroplami kapie z poranionych dłoni. I raptem jakaś postać rozpycha się na rufie.
Staszek. Grubas się ruszył, w samych kalesonach i podkoszulku ciągnie jak oszalały. To dobrze, czuje jak mnie też ogarnia szaleństwo. Tylko ta lina. Czemu tak ciężko? Te sk…wiele z holownika nie wyluzowali holu i teraz ciągniemy ku sobie masę wielkiego statku, a oni tam stoją i się śmieją.
Się śmieją.
Znowu ogień w rękach. Patrzę na naprężoną rzutkę, boję się że mój wezeł puści. Nikt by mi tego nie wybaczył.
[…]
– Jarek! Słyszysz, mówi, że ta lina łatwo sie przeciera, trzeba zabezpieczyć, owiń kocem. K…. trzeba iść, biorę w ciemności 
pierwszy z brzegu koc, który jakimś kaprysem ironicznym zdaje mi się lekki i puszysty. Wychodze na zewnątrz. Holowanie już się zaczęło, w świetle reflektora kaskady wody walą pod saling, spadają niagarą na pokład. Rufa jakby przysiadła, ale i jakby cały nasz okręt siadł niżej.
Oplątuję kocem swoje nogi i na rękach ciągnę się na dziób. „Uważaj na ręce„, ciekawe, jak mam uważać? Tą swoją troskliwa uwagą 
przypomniał mi wszystkie opowieści o holach.
Czy warto mysleć? Za dużo? 
Przypinam sie do handrelingu, marne to zabezpieczenie, ale co zrobić. Zapieram się ręka o resztki relingu, drugą usiłuję omotać 
koc dookoła liny. Reflektor z trudem przebija się przez wodną kurtynę. Odrywa mnie wreszcie od stójki. Lecę do rufy. Za burtę.
Szarpnięcie, jak przyszpilony motyl leżę brzuchem na oble Juliet. Nastepna fala wrzuca mnie do kokpitu, Krysiek przytrzymuje.
Koc diabli wzięli.
[…] 
Powoli wlecze się czas.
– Ciągnę pana dwa węzły, dwa węzły idziemy. 
– Jaja sobie robi? 
Woda od dziobu idzie jak z motopompy. Dziadki zawzięcie wiaderkują starając sie wygrać wyścig z czasem. Pomiędzy przyborem wody 
w zęzie a tempem wylewanych wiader…
[…]
Fale sa jakby mniejsze, ale jeszcze trzeba uważać, co poniektóra wchodzi na pokład, potrafi zmyć jeszcze. Od czasu do czasu 
widać światło Świnoujskiej Latarni, jest jakby raźniej.
Znowu czas staje się kryształem. Całe szczęście, że woda jest ciepła. zaglądam do mesy. Ledwo oświetlona dogorywającym akumulatorem, swiatełkiem znad nawigacyjnej,
jedyną lampą, która jeszcze działa. Podłoge zaścieła sterta podartych żagli, pływa po niej woda, dziadki na chwile spasowały. Pourywane koje. O stojacy juz
tylko na jednej nodze stół opiera się brodata postać Jurka. Patrzę mu w oczy. Razem zajadamy się mokrymi ciastkami.
[…]
Rwiemy przez gładką wode kanału, co najmniej pięć wezłów, gniewne morze zostało gdzieś daleko. Jak ekspres przelatujemy koło 
WOPu, strzelają zielone rakiety. Za osłona z drzew nie ma wiatru. Jest bardzo zimno, mokre ubranie przykleja się do ciała, wiatr przewiewa sztormiak. Zab nie trafia na ząb, rece się trzęsą. „Rosomak” stanął, prycha sprężonym powietrzem, rozpędem dochodzimy do czarnej burty.
KOCHANE, WYMIĘTE, ROZEŚMIANE MORDY.
 
Pozdrowienia – Jarek Czyszek

Komentarze