Relacje z pokładu s/y SELMA EXPEDITIONS: część pierwsza. Ushuaia – Georgia Południowa

0
547

„Regatowa jazda na fali”

Relacja: Tomek Łopata

 

Wyruszyliśmy z Ushuaia na Georgię Południową z silnym zachodnim wiatrem o sile 9-10B.  Na trasie Ushuaia – Grytviken przepłynęliśmy1220 mil w tym 160 godz. na żaglach, 2 godz. na silniku, średnia prędkość wyniosła 7,5 kt, trzy dni płynęliśmy ze średnią ponad 200mil na dobę. Mieliśmy 114 godz. powyżej 8B w tym 21 godz. powyżej 9B, 11 godz. powyżej 10B, 6 godz. powyżej 11B. Daje to tylko 2 doby poniżej 8B. Wysokość fal trudno było nam ocenić, ale zgadzam się z Chichesterem, który gdy dotarł w „pięćdziesiątki” napisał: „fale na Oceanie Południowym zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie”. Ogromna przestrzeń oceanu wokół Antarktydy niezatrzymywana kontynentami, pędzona nieustającymi sztormami wytwarza fale o których trudno mówić, gdyż można być łatwo posądzonym o przesadę. Najgorsze oczywiście jest to, że sztormowy wiatr oscyluje z kierunków SW do N nie słabnąc na silne. Powoduje to, że jedna fala idzie prosto w rufę i wtedy jacht surfuje osiągając prędkości chwilowe 14 kt, by potem w dolinie fali zwolnić gwałtownie. Jeśli wtedy następna fala przyjdzie prosto w burtę może być naprawdę groźnie. Wachtowy i sternik muszą zerkać cały czas za plecy oceniając sytuację, a w nocy wykazać się szóstym zmysłem lub po prostu mieć szczęście. Praca na sterze w tych warunkach była wyjątkowo ciężka. Dodajmy do tego zimno i padający czasem poziomo śnieg… Były momenty, gdy płynęliśmy z wiatrem ale fala przychodziła z baksztagu lub co gorsza w pół burty, co przy prędkościach ponad 10 kt, wietrze 45 kt wymagało pełnej koncentracji od sternika.

Co jakiś czas fale z różnych kierunków nakładały się na siebie wytwarzając załamującego się „białego dziada”, przed którym nawet duże jednostki muszą czuć respekt. Dwa takie „dziady” zwaliły nam się do kokpitu zmieniając go chwilowo w basen i wywołując raz zamęt w kuchni z powodu niedomkniętego okienka. Na szczęście Selma jest wyjątkowo dzielną jednostką projektowaną na regaty w czasach, gdy jacht musiał wytrzymać wszystko. Do tego długość ponad20 metrówi 40 ton powoduje, że czujemy się na niej naprawdę bezpiecznie. Ale baksztagowa fala zbierała swoje żniwa i pomimo dużego doświadczenia załogi przez pierwsze dwa dni mało osób zjawiało się na posiłki, a niektórzy z przykrym zdziwieniem odkryli, że jednak nie są odporni na chorobę morską. W końcu między chmurami pojawiły się szczyty Georgii i Południowej i zakończyliśmy tę, trudno uwierzyć – łatwiejszą część rejsu – żeglugę z wiatrem. Ale na razie nikt nie chce myśleć o zdecydowanie trudniejszej i co najmniej dwa razy dłuższej – powrocie pod wiatr i pod fale.

 

Wpłynęliśmy na spokojne wody King Edward Cove. Każdy z dreszczem emocji myśli o nadchodzących cudach Georgii i każdy na swój sposób przeżywa wyłaniający się widok – Grytviken. (….)

cdn.

Komentarze