Wszystko zapisane na mojej twarzy, czyli SailBook Cup 2013..

0
466

No to ruszamy..  Na szczęście, mimo ogromnego potencjału, wczorajsza biesiada nie wyeliminowała żadnej z załóg, więc bez zbędnych opóźnień chwilę przed dwunastą obieramy kierunek Gotland. Ostatecznie na linii startowej stawiło się aż jedenaście jachtów (po rezygnacji Albacory). Jeszcze tylko procedura startowa ze statku komisji regatowej Aramis, i w towarzystwie kilku jachtów – Major, Czarodziejka i Wareg, i RIB-a MOSiR-owego zabezpieczającego regaty – RUSZAMY!

Pogoda ładniutka, iście żeglarska – przynajmniej dla profana – czyli dużo słońca, mała fala, w miarę równy i całkiem silny wiatr. Naprawdę się zaczęło. Ostatnie miesiące przygotowań tych regat w ciągłym napięciu, dopinając wszystko organizacyjnie, minęły jak chwila. Teraz czas się zatrzymał, rozglądam się i jakby z zaskoczeniem spostrzegam, że to już. Właśnie wybieram się w morze.. po raz pierwszy.

Przychodzi lekkie zwątpienie, czy jestem gotowa? – co prawda mogą to być echa wczorajszego treningu kondycyjnego – ale obawy czy wytrzymam braki lądu w horyzoncie i czy fala mnie nie dogodni, wydają się realne. Jednocześnie podkrętka, że właśnie idę pierwszy raz w morze, i to od razu na regaty o długości trasy 500 mil! Najbardziej napawa mnie optymizmem uśmiech pływającego na RIB-ie Rafała z naszej gdańskiej Mariny. Odzwierciedlają się w nim nasze długie rozmowy o regatach i jego wcześniejszych rejsach, przekazując jednoznaczny komunikat – będzie dobrze!

Na pokładzie okrętuje się z nami dwoje zwycięzców „Pisz i Płyń”, Monika i Szymon, konkursu organizowanego w ramach regat. Młodzież ambitna, spełniająca właśnie swoje żeglarskie marzenie.

Początkowo uśmiechy nie schodziły nam z twarzy. Gdzieś za Helem pojawiły się pierwsze oznaki choroby morskiej u Moniki. Szybko okazało się, że jej błędnik na fali woli pozycję wertykalną, więc by go nie denerwować Monika obrała leżące wachty do samego Visby. My (kapitan Jacek Zieliński i ja) lekko senni po wczorajszym zaczynamy myśleć o zdaniu wachty. Znienacka, bardziej lub mniej, pojawia się z zachodu burza, a wraz z nią konsternacja – czy aby nas doścignie? Burza na morzu to raczej średnio dobra perspektywa, zwłaszcza w głowie laika, postanawiam przemyśleć sprawę, umykając na trochę do kajuty, co by nadrobić zaległości w odpoczynku. Raz po raz dochodzą mnie słuchy, że załoga męska dzielnie walczy i ostatecznie udaje się im wyjść obronną ręką z sytuacji. Może nie powinnam tego mówić – burza przeszła bokiem:)

Pierwsza noc za mną. Podobno  ja nie pamiętam, ale kapitan tak twierdzi  budzona na wachtę tylko odpowiadałam wymownym uśmiechem. Kilka dni później okazuje się, że to u mnie standard, po prostu w dni urlopowe budzę się z uśmiechem od ucha do ucha – najwyraźniej wyłączony (bo utopiony w zlewie) telefon, laptop i zalążek morskiej przygody zaczynają robić swoje. Nad ranem godzina czwarta, przebudzam się i widzę Szymona z miną nietęgą, ewidentnie mającego już dosyć służby, więc szybciutko zamieniamy się rolami.

Tu zaczynają się najbardziej przerażające chwile rejsu. Wychodzę i widzę z lewej burty mija nas Słoni, patrzę na żagle a tu sama genua jeszcze sprzed burzy. Wola walki nie pozwala mi milczeć – Jaaaaaceeeeek wołam. Kapitan gramoli się z kajuty, ocenia sytuacje i na wpół śnięty zarządza stawianie grota, a więc do wiatru i stawiamy żagiel. W głowach ułożyliśmy to całkiem nieźle, gorzej z wykonaniem – ledwo przebudzona powoli ster lewo na burt, Jacek z głową na topie czekający na moment, a bom robi swoje, znaczy.. majta się. – Uważaj – pierwszy unik,  Uważaj – drugi unik; trzeciego uniku już nie było (mogło też nie być trzeciego uważaj..). I głuche łup w głowę Jacka. Buchnęła krew, po szyji, skapuje na liny, kabestany, biel laminatu okleja się wszędzie czerwienią. Najwymowniejsze spojrzenia bez słów, Jacek przelatujące dane: dzieci, Ola, Quick, jak sobie poradzą, zaraz zemdleję, muszę szybko wszystko ustawić; Ola: o kurczę jak cieknie, zaraz mi tu zemdleje i co ja zrobię z nim, z dziećmi i w ogóle, muszę ukryć jak poważnie to wygląda. Każdy zajmuje się swoimi wymyślonymi zadaniami i w milczeniu przez następne minuty próbujemy ogarnąć sytuację w rzeczywistości i w naszych głowach. Całe szczęście Jacek ma twardą głowę, a bom z bezwietrznego rozkołysu nie ma aż tak zabójczej mocy. Udaje nam się odzyskać kontrolę nad jachtem – Ibuprom, opatrywanie rannego, sprzątanie i rozładowywanie atmosfery żartami, które towarzyszą nam przez resztę wyprawy. Uff.. Możemy jechać dalej.

Jak wieje to się płynie, a więc wrażenie pędu, przecinanie fal, ciągła praca na żaglach. Rozochoceni kolejny dzień poświęcamy na rozważania czy aby już dziś uda nam się wejść do Visby. Na nic zdają się jednak nasze prognozy, mimo że do ok. 17 wszystko wskazywało, że zdążymy  morze nie zniosło naszej pychy i Visby powitaliśmy dopiero 18 godzin później..

W międzyczasie cisza, mniejsza i większa, chwilami nawet zupełna. Ta na morzu wycisza w godzinach popołudniowych również załogę. Osadzeni na kilkunastu metrach pośrodku ogromnej wody, wyłączamy muzyczkę, by delektować się nieprzeniknioną przestrzenią zarówno tego, co widać, jak i tego co ukryte. Leżąc na rufie rozmarzam się o wszystkim i niczym, wychwytując najmniejsze zmiany na wodzie i niebie. Prezentem za cierpliwość okazują się dwie foki, płynące w odległości 50 metrów od Quicka. Słyszeliśmy potem od kolegów z Resumee, że były to wyjątkowo charakterne bestie, próbujące przejąć władzę nad ich jednostką;p

Do Visby nam się zdecydowanie farci. Bezapelacyjny mistrz nawigacji, nasz kapitan, obierając za cel port Visby na GPS, myli.. porty..  a więc celujemy do innego i orientujemy się dopiero tam skręcając.. Traf chciał, że nasze podejście blisko klifów opłaciło się i gdy pozostali stanęli na bezwietrzu, nas powoli ale sukcesywnie do celu pcha prąd.

Sielanka visbijska rozpoczyna się około południa, gdy udaje nam się zobaczyć prawdziwy port. W każdym z nas odzywa się zdobywca i już na stojąco, podekscytowani wchodzimy w główki. Szybki check-in, lekki klar na pokładzie i uderzamy w miacho! Utrafiliśmy w festiwal średniowieczny, dzięki któremu miasteczko przebrało się na kilka dni w wiek XIV. Ten prawdziwy i ten rodem z Sapkowskiego, a więc białogłowe w strojnych szatach i rycerze w pełnym rynsztunku; warkocze, kolczugi, miecze, topory i łuki, no i pieczyste, bukłaki i nordycka muzyka.

Wieczorem organizujemy Dzień Polski w Visby vol. 1, który trwa do 5 nad ranem. Rozmowy bez końca, omawianie strategii, problemów, przygód i widoków. No i żarty, ponoć Jacek w głowę dostał ukradkiem z korby za zwłokę w opłatach w Marinie Gdańsk – cóż mi pozostaje? nie będę dementować głupot, a osobny temat, że polecam płacić w Marinie na czas:). Nazajutrz wypożyczamy samochód, żeby zjeździć okoliczne, majestatycznie rozciągające się wzdłuż gotlandzkiego wybrzeża, klify. Master of navigation & orientation kolejny raz błyszczy, robiąc ok. sześć podejść do wybranego największego klifu, który miał okazję oglądać podczas zeszłej edycji SailBook Cupa. Znaleziony wreszcie, zostaje przejęty na kilka godzin, a więc opalanki, kąpiele, fotki, czyli chill pełną parą.

Potem jeszcze 350 złociszowy (sic!) obiad, jakieś zakupki w supermarkecie i Dzień Polski w Visby vol. 2. Mieliśmy ruszać następnego ranka, ale fortuna bywa kapryśna, więc ostateczne rozstrzygnięcie w postaci rzutu monetą się dezaktualizuje i ogłaszamy start o 00.00. A że przesympatyczny bosman z Mariny z lekka mnie oszukał, wszystko opóźnia się o kilka minut przez nadchodzący prom Gotland. Tak czy inaczej ok. 00.30 wszystkie sześć łódek idzie bezpiecznie w morze, ku zdumieniu sąsiadujących przy kei Szwedów.

Po wyjściu z Visby walczymy ze snem  kto to widział ruszać po nocach.. Bez wiatru nie ma się jak ścigać. Ponure nastroje utrzymują się również za dnia. Osobiście nie zauważyłam nawet jak minęliśmy Faro, cypel przesłoniły mi ciągłe ziewy i krótkie drzemki. Może to już smutek związany z drogą powrotną? Z racji ogólnego niechciejstwa chłopaki urządzają Dzień Męski, nie pamiętam do końca co to dla nich znaczyło, ale dla nas komunikat był jasny – chłopy robią, my z Moniką leniuchujemy, i tak też się dzieje.

Przychodzi noc. Głęboka czerń przewalającej się smoły i groza głębi. Trzy zielone światełka przed nami. Niebo wysypane gwiazdami, szelest spinakera na resztkach oddechów wiatru i kropelki rozbryzgujące się o dziób, tak mocno słyszalne przez wszechobecną ciszę. Cudownie. Nie mogę się powstrzymać i tę noc postanawiam spędzić na dziobie (spałam już na obu bakistach, rufie, burtach, prawie wszystkich kojach, i przy szprycbudzie; następnym razem zostaje tylko nocleg w szelkach na maszcie i bomie:p). Ranem budzi mnie genua wodząca po nosie i odkrywam zdumiona, że tej nocy straciłam bezpowrotnie czerwoną poduszkę kapitana. Hm.. może przez to tak się mnie wciąż potem czepiał?:)

Dzień mija wietrznie z ciągłymi odkrętkami. Pod wieczór rozwiewa się i wzmaga fala, prognozy 7-8 Bf – no to będzie się działo. Kładziemy dzieci spać a sami w śpiworkach, oczekujemy na rozwój sytuacji. Do ostatnich chwil kapitan zastanawia się nad refem, aż robi się za późno. Fala zmusza do walki o zawietrzną leżankę na bakiście, więc otrzymuję polecenie ustąpienia kapitanowi swojej. Równa się to końcowi mojej wachty, więc idę wyspać się „porządnie” do kapitańskiej. „Porządnie”, bo przygwożdżona twarzą do prawej burty, latam ze wszystkimi rzeczami, gdy fala trochę odpuszcza. Nad ranem nieoczekiwana zamiana miejsc, jakoś płynnie między jednym a drugim alarmem drzemkowym kapitan przejmuje koję, a ja zostaję na powrót oficerem. Rozkołys zupełny, fala przynajmniej dwa metry, moje dary dla Neptuna wydają się jedynie kwestią czasu. Postanawiam skupić się na robieniu zdjęć, kręceniu materiału filmowego, wszystko byle zapomnieć, że mam żołądek. Jakoś się udaje choć cały dzień trwa nierówna walka, nie wszystkim też udaje się ją wygrać..

A propos:) podczas całego rejsu jedliśmy bardzo różnie. Początkowo bezobiadowo, lekko, kisielki, jabłka i parówki. Pierwszy obiad dopiero w Visby, ale w podróży powrotnej już obiady pierwsza klasa. Naprzemiennie z kapitanem próbowaliśmy odgadnąć kubki smakowe naszych podopiecznych, przygotowując coraz wymyślniejsze potrawy (cel kucharski – doścignąć Anitrę, na której robią naleśniki). Udało się nawet wziąć załogę szturmem i mimo kapryszącego kapitana, vege obiadki i kolorowe kanapki na dobre zagościły w naszym menu.

Z morzem jestem nieobyta, tymbardziej z żeglugą samotną, ale po kilku wachtach, zaczynam cenić elektronikę na jachcie: wielbić autopilota za odwalanie żmudnej roboty, rozumieć jaki to dar móc w miarę spokojnie zapomnieć się nocą pomiędzy 19 minutowymi drzemkami (bo o śnie nie wspomnę, mój licznik ewidentnie potrzebuje dłuższego czasu na rozkręcenie machiny sennej) czy wziąć gorący prysznic pośrodku morza, dzięki agregatowi. Co prawda wszystkim urządzeniom zdarza się piszczeć bezsensu i nie w porę, hałas ogromny ale jakąś cenę za wygodę zawsze trzeba zapłacić. Kilka godzin przed końcem żeglugi psuje się agregat, więc jesteśmy zdani na siebie za sterem. Ostatnie mile ciśniemy na pełnym ożaglowaniu, więc ledwie starcza nam czasu na jakieś podsumowania.

Na brzegu stęsknieni rodzice, więc odpuszczamy dzieciakom klar na jachcie. Sami zabieramy się do roboty, choć jeszcze przez godzinę kołysze mi się w głowie. Nakręceni pozytywnie udanym rejsem postanawiamy zgotować powitanie reszcie załóg, a więc hm.. Dzień Polski w Polsce vol.3? 

Koniec końców okazuje się, że woda wokół to dla mnie najpiękniejsze, co można zobaczyć. Magia igraszek kolorystycznych wody i nieba, wolność i nieokiełznana siła natury. Rejs marzenie, zmienne warunki pogodowe pozwoliły zarówno wypocząć, jak i załapać żeglarskiego bakcyla. Jeszcze w tym roku wybieram się na kurs, także niezdecydowanym zdecydowanie polecam! 

P.S. Kapitan czasami pozwalał nam pomóc, głównie gdy spał, a że robił to nad wyraz często – cóż ten typ tak ma. Specjalnie piszę z przekąsem, bo to sprawa z drugim dnem. Prawda jest taka, że to Jacek robił na jachcie wszystko a my staraliśmy się mu w tym po prostu nie przeszkadzać. Oczywiście nosiło nas do trymu, ale gdy do głosu dochodziła wrodzona ambicja Jacka, byliśmy bezradni a zarazem pełni podziwu. Cokolwiek się działo zawsze był gotowy na poprawki. Ze środka jachtu, nawet we śnie?! słyszał a może już czuł, że coś nie gra na żaglach albo nie trzymamy odpowiedniego kursu. Żeglarstwo we krwi i pełna symbioza z Quickiem zasługują na uznanie. 

Jacku wielkie dzięki za rejs i bezpieczny powrót do domu.

Aleksandra Warecka

SailBook.pl

Komentarze