Pewnego dnia zdjąłem wojskowe buty i zdałem mundur do magazynu. Zaliczyłem „męską przygodę” i pozostałem na wybrzeżu. Trzeba było zacząć dorosłe życie, czyli zapisać się do miejscowego klubu żeglarskiego.
Całkiem przypadkiem okazało się, że tego roku wszyscy kołobrzescy kapitanowie wypływali do Stanów Zjednoczonych na Wojewodzie Koszalińskim i ja zostawałem sam na dwu jachtach. To był luksus; mnie wszyscy proszą abym popłynął. Byłem w tamtym sezonie jedynym kapitanem jachtowym w Kołobrzegu chociaż na razie tylko „małosolnym”.
Z tego rozpędu spóźniłem się o miesiąc do pracy w szkole. Nic nadzwyczajnego; spóźniałem się notoryczne na studiach, spóźniłem się do wojska więc uznałem, że tu też mogę. Dyrektor był nastawiony przyjaźnie i jeszcze raz mi się upiekło.
Lat parę minęło na intensywnym pływaniu, po drodze wydarzył się wspomniany wcześniej rejs do Warny, aż raz kiedyś napiłem się wódki z paroma kolegami. W pewnym momencie Janusz powiedział: mam tysiąc dolarów to może byśmy coś wymyślili?
Poważna kwota, ale jeszcze trzeba mieć jacht i możliwości. To nie były takie czasy, że wystarczyło zatankować wodę, oddać cumy i sobie popłynąć mając paszport lub tylko dowód osobisty w kieszeni.
Trzeba było mieć klub, który zgłosi taką chęć w PZŻ i tam się dostać na listę rejsów zagranicznych. Dopiero wtedy można było dostać paszport. Na dowód osobisty można było pojechać do Koluszek. Klub założyłem wcześniej w Szkole więc miałem w domu pieczątkę, jacht się znalazł (w Puławach – s/y „Czartoryski”) i nawet dostaliśmy się na tą listę.
s/y CZARTORYSKI
I już we wrześniu popłynęlibyśmy, ale wybuchły strajki sierpniowe 1980 więc donatorzy się wycofali i zostaliśmy sami na kei bez pieniędzy. Zorganizowanie innych źródeł /własnych/ zajęło trochę czasu i cumy oddaliśmy dokładnie 1 grudnia. Całkiem przypadkiem oczywiście tamta zima była normalna: dość śniegu, mrozu i zimowych sztormów.
Już w Kanale Kilońskim okazało się, że nie mamy silnika, a zapas paliwa możemy sobie sprzedać. Mieliśmy do wyboru: stanąć i próbować naprawiać albo zdać się na nasze doświadczenie i szczęście. Nie było długich dyskusji: płyniemy dalej.
Po drodze trafiło nas dwa razy 70 węzłów wiatru ze śnieżycą oczywiście, parę razy po 10 B, było oblodzenie i porwane żagle. Ale był też cudowny piecyk naftowy jak lampa Aladyna. Można było zakładać na wachtę ogrzaną na plecach kufajkę, chociaż nadal mokrą.
W końcu jednak skończyło się halsowanie i Zatoka Biskajska wypchnęła nas dziesiątką z Nordu a na horyzoncie wkrótce ukazały się Wyspy Kanaryjskie. Stamtąd już tylko krok przez równik do Brazylii. To był niestety nasz ówczesny horyzont. Z Brazylii trzeba było wracać gdyż należało oddać jacht w przyzwoitym terminie.
Przepiękna, ośmiomiesięczna żegluga bez silnika. Z tego dwa pierwsze zimowe miesiące były naprawdę „pod górkę”, a przede wszystkim pod wiatr często bardzo sztormowy. Był śnieg, który padał poziomo, mewy bez piór i niepewne pozycje gdy całymi dniami nie było do zaoczenia nic co można by zidentyfikować. I był też strach gdy nagle pomiędzy śnieżnymi szkwałami ukazywała się na kursie platforma wiertnicza.
Od Portugalii aż do Ameryki południowej i z powrotem były już tylko delfiny, latające ryby i słońce. Ale była też codzienna rutyna obliczania pozycji astronomicznej. Skrót GPS jeszcze się nie narodził i dwa sekstanty oraz dwa sprężynowe chronometry były naszą podstawą do określenia pozycji jachtu. To był przepiękny czas nie zakłócony żadną techniką.
Od Kanału Kilońskiego nie było silnika a więc i prądu. Przez prawie osiem miesięcy wystarczyć nam musiały lampy naftowe i takie same prymusy do gotowania. Nie było świeżego chleba a ilość pieniędzy okazała się przeraźliwie mała. Nie przewidywaliśmy oczywiście, że silnik powie nam „pas” zaraz po wyjściu, ale to co mieliśmy na burcie starczyło do końca.
Pozostała nam po tym rejsie poza wspomnieniami jeszcze nagroda /chyba trzecia/ Rejsu Roku; najwyżej ceniona, z Gdańska. Trzeba było w końcu wracać do prozy życia. W domu czekał całkiem nowy, mało używany, Młody. I już niedługo nastał stan wojenny i wielki znak zapytania: co dalej? Musiałem trochę posiedzieć na całkiem suchym lądzie, ale nie na długo.
Żagle miały się wkrótce znowu pojawić, na razie nieduże…