Obowiązkowa lektura dla szuwarowców marzących o żegludze bałtyckiej

0
1227

Za zgodą Jerzego Kulińskiego    www.kulinski.navsim.pl 

 

Motto:

Dzielność skippera jest odwrotnie
proporcjonalna do długości jachtu jakim dowodzi
 

(Jacek Czajewski)

.
Autora korespondencji powinnieście znać dobrze, bo w SSI pojawia się regularnie od lat. Wpiszcie jego nazwisko do okienka „szukaj” na lewym marginesie strony tytułowej. To Paweł Rachowski, ksywka „Smutny Diablik” (po mojemu ani diablik, ani smutny), armator malutkiergo jachciku o nazwie sugerującej niedwuznacznie zainteresowania Armatora. To też zmyłka. Wygląda na to, że Paweł należy do tego samego kręgu osobników, to znaczy – prowokatorów.
Przypomnijmy – Paweł już dawno wyrósł z oczeretów, puścił się na bałtyckie żeglowanka, szło mu doskonale, chyba doszedł do wniosku, że te wszystkie przestrogi Don Jorge to takie tam staruszka strachy na Lachy. No i wreszcie się nadział. 
Pisze do mnie, że wrócił na tarczy. Nieprawda ! Bałtyk to nie Jeziorak ani Wdzydze. To trzepanko było nieuniknione. Wystąpiło tylko nieco później niż można było się spodziewać
Kto kusi los, to niech później nie obnosi się z tym, że Bałtyk go przetrzepał. 
Dobra szkoła, gratuluję dzielności.
Wybaczcie moje mądrkowanie. Jachcik „4 piwka” jest uroczy, ale najwyższy czas abyś sobie sprawił choćby „Albin Vegę”. To warunek wstępny, aby Jola Cię nie porzuciła. Po drugie – nieco więcej zaufania do prognoz pogody. Pawle – czy pamiętasz moje stareńkie opowiadanko „NW 3 do 4, miejscami do 5”   link:  http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=977&page=0
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
————————————–
Motto:
Tenis stołowy tak się ma do ziemnego
jak żegluga jeziorowa do bałtyckiej
(Jerzy Kuliński)
.
Drogi Jurku,
Chyba mogę powiedzieć, że już tradycyjnie przesyłam Ci „pocztówkę – relację” z moich tegorocznych wakacji. 
Jak wiesz, plany były ambitne: wszystkie porty wschodniego wybrzeża Bałtyku, zaczynając od Kłajpedy, a kończąc na porcie Kuressaare na wyspie Saaremaa. W programie (też) zwiedzanie według listy zamków inflanckiej gałęzi Zakonu Krzyżackiego. Na całe przedsięwzięcie i powrót do domu pełen miesiąc. Wszystko poszło zupełnie inaczej, do tego nabawiłem się urazu psychicznego do Bałtyku, można rzec: wróciliśmy z moją wspaniałą towarzyszką „na tarczy”, tym nie mniej uszliśmy z życiem… Zechciej to przeczytać, a może i skomentować?
29 lipca na wysokości Helu, jakieś 5 mil na północ od ruty do Kłajpedy w czasie dobrej pogody dopada nas masywny cumulonimbus. Wypiętrzony granatowy potwór złowrogo kołysze podczepionymi u podstawy kilkunastoma białymi firanami. Są one w dość równych odstępach i do dziś nie potrafię ocenić, czy te wyraźne przerwy między ścianami deszczu to były mini tornada. Na początku wydaje się, że cała ta „przyrodnicza maszyneria” przejdzie bokiem ale widać, że kieruje się innymi swoimi prawami i zaczyna zewsząd nas otaczać. Zostaje niewiele czasu na przygotowanie: refowanie żagli do ułamkowej powierzchni (mam jeszcze wtedy nadzieję, że będę miał jeszcze coś do powiedzenia w sprawie utrzymania kursu), buty, spodnie, sztormiaki, kamizelki ratunkowe i zamknięcie zejściówki. Ktoś, myślę że od strony ruty, krzyczy przez radio, ostrzega o bardzo silnym wietrze, nie wiem, czy to do mnie, nie wiem w jakim języku, nie ma czasu na odpowiedź. Jeszcze szybka analiza: jachcik „4 piwka” ma ciągoty do zawietrzności, środek ożaglowania po zarefowaniu przesuwa się jeszcze bardziej do przodu, więc uderzenie szkwału należy przyjąć rufą, w baksztagu nadmierny przechył trzeba będzie niwelować uciekając do fordewindu pilnując tylko, by nie wykonać zwrotu przez rufę, półwiatr musi wywrócić – koniec teoretyzowania.
 
obraz nr 1


Nadchodzi zjawisko, którego groza zapiera dech w piersiach: nagle nastaje ciemność i huraganowy wicher, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie przeżyłem, ani na lądzie, ani na morzu, po chwili ulewny deszcz – jednym słowem znaleźliśmy się w czarnej dupie! Ze zdziwieniem obserwuję jak białe bryzgi wody, jak jakaś sfora żywych, rozszalałych i gigantycznych węży przetacza się tuż ponad powierzchnią wody, wcale do niej nie przylegając, fale nie są wysokie, bo wszystko „goli” wicher, ale mają za to potężną energię. Kątem oka obserwuję, jak wywołane parcie wody na rufę pompuje przez odpływ wodę do kokpitu, chyba chwila mojej dekoncentracji wywołuje przechył, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyłem i dwa wiadra zagarniętych burtą wściekłych białych bestii wpełzają do bakisty po zawietrznej ławce (bakista z góry nie jest uszczelniona, no tak, konstruktor nie przewidział takich ekstremalnych zjawisk). Po 20 minutach szalonej jazdy sytuacja zdaje się być opanowana: wiatr nieco słabnie, maszt, który bez pilersu stoi na kabinie nie zarwał jej i nie wpadł do środka, olinowanie całe, choć stalówki wyraźnie się wyciągnęły – widać Anglicy 37 lat temu też budowali solidne jachty. Sławetny „biały szkwał” na Mazurach, który przerobiłem na Nidzkim na wysokości Zatok Zamordejskich, miejsce zwane mazurskimi Biskajami, to jak kaszka z mleczkiem i nijak się nie miał do tego bałtyckiego. Kiedy później googlowałem przeglądając katalogi chmur, to takiej, która nas dopadła nie znalazłem. GPS zanotował największą chwilową prędkość 9 knotów, fok znacznie ciaśniej ułożył się na sztywnym sztagu i stał się za duży (na przyszłość już będę o tym pamiętał), lik foka nieco się wystrzępił, ale nie podarł, banderki (w tym SAJ) też przeżyły, my też. 
30 lipca znowu słonko, w stosownej odległości opływamy okręg kaliningradzki, steruje autopilot rumplowy- nasz największy przyjaciel, Jolcia smacznie śpi w kabinie, opieram się plecami o kabinę (tyłem do kierunku płynięcia) i czuję jak z tych nudów czasem na kwadrans spada mi powieka, po czym wstaję i znowu oczyma taksuję horyzont. Nagle Jolcia wychodzi z kabiny i mówi: „statek na kursie!”. Po chwili wiemy, że to nie statek tylko jakiś nieoświetlony przechylony na bok olbrzymi zardzewiały walec. Cyfrowa nawigacja Navionics przy znacznym powiększeniu informuje: „obstruction!”. No ładna mi taka „niestrawność”, w szczególności gdyby to było nocą! Tego świństwa na wodzie tam po prostu nie powinno być! Garmin uzupełnia informację: „urządzenie radiokomunikacyjne” – Dziękuję, moja noga, tzn. kil „4 piwek” nigdy więcej nie postanie na wodach okalających Rosję! Nie możemy się też jakoś otrząsnąć po wczorajszych wrażeniach, ciągle mamy przed oczyma szkwałowego, co tam, huraganowego potwora – było to naprawdę niebezpieczne! 
Wieczorem wiatr na tyle tężeje, że płyniemy baksztagiem z prędkością 6 węzłów na samym foku zrefowanym do 1/3 powierzchni i pora pomyśleć, co robimy z tą Kłajpedą. Człowiek po 40 godzinach bez snu jest już cokolwiek sfilcowany, wprawdzie jeszcze nie widzi mknących po morzu przysłowiowych białych rumaków, ale mimo woli pozwala wyobraźni w pobliskim masywnym cumulonimbusie o kształcie kowadła dopatrzeć się kadłuba lotniskowca, albo Latającego Holendra, a po zachodzie słońca inny „nimbus” udaje ścianę lasu nad którą gasną ostatnie promienie zachodzącego słońca, ściana ta tworzy jakby brzeg bezpiecznej zatoki, w której stoją nie statki na redzie Kłajpedy, ale małe łódeczki oświetlone chińskimi lampionami. Trzeba zadecydować: płynąć dalej do Lipawy (kolejne 12 -18 godzin), czy podjąć ryzyko nocnego wejścia do portu przy silnym wietrze zachodnim i wzburzonym morzu. Mimo konkretnej wiedzy o czyhających tam niebezpieczeństwach decydujemy się na to drugie rozwiązanie. Specjalnością mojej towarzyszki jest nawigowanie względem świateł i nocne wpływanie do nieznanych portów (zajmuję się wtedy głównie sterowaniem i słucham się jej wtedy bez mała we wszystkim i świetnie się razem uzupełniamy). By nie wpływać do portu na żaglach, co bym zresztą uczynił najchętniej, robię próbę: włączam silnik, zwijam żagle i sprawdzam, czy mogę utrzymać sterowność na kursie z wiatrem i – wydaje się, że mogę, rozwijam więc nieco foka i kieruję się na główki portu, po czym po dwóch kwadransach zwijam żagiel i płyniemy do wejścia już na samym silniku. Tylko! Tylko w pewnym momencie giną światła Kłajpedy! Co jest?! Po chwili już wiemy, co jest tego przyczyną i jednocześnie wypowiadamy dwa różne najbrzydsze znane nam niecenzuralne słowa. Kolana się nie uginają tylko dlatego, że siedzimy! Przed dziobem nagle wyrasta przed nami 2-3 metrowa stroma fala przyboju, która wszystko przesłania, w tym światła nawigacyjne portu. Na szczęście wyłoniła się ona przed nami, a nie pod nami, bo byśmy wtedy mogli jak nic zsunąć się z niej płynąc do tyłu, bokiem, a dalej wiadomo już co… Fala ta była jakby symetryczna, nie załamywała się i tak jak nagle wypiętrzyła się, tak znienacka zgasła bez zalewania dziobu. Następne fale były już mniejsze, witaj Kłajpedo! No taki numer! Czuję, że gdyby przyszło mi w takich warunkach powtórzyć to samo, to w jednym na 5 przypadków dobrze by się to nie skończyło. 
31 lipca od rana widzę w oczach Jolanty dziwny smutek, jej oczy patrzą na mnie z pewnym wyrzutem i zdają się mówić: to nie tak miało wyglądać nasze żeglowanie, nie to mi obiecywałeś. Ogłaszam zwiedzanie Kłajpedy… 
1 i 2 sierpnia kuszenie Jolanty: popłyniemy dalej, trasę do Lipawy zrobimy w pół dnia (trochę kłamię), byłem tam 8 lat temu, tam jest fajnie, płynęło mi się tam w drugiej połowie września na s/y „Marsik”, żadnych burz ani szkwałów, tylko równiutki akuratny wiaterek 3-4 knoty, obiecuję, opisuję świetną dyskotekę i dopowiadam: serwują tam wódkę z cytryną, po której następnego dnia nie boli głowa, do tego jeszcze mnóstwo czasu na powrót. Kuszenie skuteczne! 
3 sierpnia – Delfinarium.
obraz nr 2

.
obraz nr 3

.
obraz nr 4

.
obraz nr 5

.
4 sierpnia u wyjścia z portu dogania nas motorówka litewskiej straży granicznej, są uśmiechnięci, więc my też, spisują nazwę jachtu, pytają ile dni staliśmy w Kłajpedzie, widzą, że dwie osoby na pokładzie, pytają o następny port – Lipawa, świerzbi mnie język, by zapytać, czy by im nie podać cumy, by nas wyciągnęli z portu, ale odpuszczam. Myślę sobie tak: nie mam konstytucyjnego obowiązku posiadania radiotelefonu, mogę nie posiadać uprawnień do obsługi radiotelefonu (ale mam), nie meldowałem swojego przyjścia (podczas wchodzenia miałem ważniejsze rzeczy na głowie niż nurkowanie do kabiny i gaworzenie przez radio), to po co mi teraz zgłaszać swoje wyjście, poza tym co kraj (port) to obyczaj. Ostatecznie spotkanie kończy się bezstresowo: strażnicy zawrócili, a my wypłynęliśmy… Teraz płynąc stosunkowo blisko brzegu analizuję każdy fragment mapy. Widać, jak roi się tam od wraków wystających, niewystających z wody i tych na brzegu, i tych spoczywających na dnie przed wejściem i wewnątrz portu w Lipawie. Po niespokojnym morzu, znowu na samym zrefowanym foku płynie się baksztagiem zupełnie szybko i fajnie (6 węzłów), do czasu… Ciemną nocą od dłuższego czasu słychać, jak dogania nas burza. Po intensywności wyładowań wewnątrz chmury, po intensywności grzmotów można domniemywać, że to nie będzie jakiś tam deszczyk, ale znowu coś specjalnego, przeznaczonego wyłącznie dla nas. No więc, alarm na pokładzie, te same przygotowania, co kilka dni wcześniej, znowu podwójny węzeł knagowy na lince od rolera foka, tylko mając na względzie dbałości o morale załogi nie proponuję schowania dowodu osobistego do zapinanej na suwak kieszeni w sztormiaku, na okoliczność gdyby trzeba było po wszystkim „posprzątać” (ten temat muszę sobie jeszcze dokładniej przemyśleć) i znowu uderzenie wiatru, deszcz niewielki, za to, błyskawice iście z przedniego filmu grozy odsłaniają upiorny widok samotnego jachtu sunącego w nieskończonej białej, srebrnej kipieli, w przestrzeni wypełnionej po horyzont wodą sodową, która rozlała się po całym morzu. Kanonada grzmotów i wspomniany widok powodują, że moja dotąd nieskończenie dzielna towarzyszka pochyla się, zaciska oczy i coś mamrocze, myślę, że są to brzydkie i niezbyt pochlebne słowa kierowane do mnie, domniemywam – pomieszane z „przecinkami góralskimi”. Mnie nie pozostaje nic innego, jak zachować koncentrację i robić swoje, czyli sterować. Przy tym ani razu nie stanęło mi życie przed oczami, może jestem bez wyobraźni, a może jeszcze nie był to ten czas…? Sam dziwię się sobie, że zachowuję kamienny spokój. Jeszcze tylko latarnia Pape i niestrudzona Jolcia wprowadza mnie południowym wejściem do portu w Lipawie, uff, jednak zdążyliśmy przed następnym frontem burzowym. 
Nie dyskutuję z Jolą, już wiem i nie mam się czemu dziwić – to już koniec naszego żeglowania, przynajmniej na północ. Mówimy już tylko o powrocie i obiecuję, że będzie bezpieczny. Niestety prognoza pogody pokazuje kolejno niż za niżem, równo w szeregu podążające z zachodu. Mamy nadzieję, że uda się popłynąć na odkrętce cyrkulującego niżu, niestety, kiedy nadchodzi wyczekiwana odkrętka, to trwa ona nie dwie doby, jak pierwotnie obiecywały prognozy pogody, ale znacznie krócej i jest wypierana przez czoło następnego niżu przemieszczającego się z zachodu na północny wschód. Na takim wietrze się nie da wrócić. Ostatecznie mimo silnych i niesprzyjających wiatrów podejmujemy jeszcze dwie desperackie próby wyjścia w morze. Pierwsza uzmysławia nam, jak trudne to będzie przedsięwzięcie, gdy widzimy zbliżający się do wejścia kuter rybacki ciężko pracujący na fali. Ustępujemy mu miejsca, po czym ponownie mozolnie pchamy się środkiem południowego wyjścia z portu. W pewnym momencie mimo pełnych obrotów silnika jacht staje w miejscu i nie chce dalej iść pod wiatr, przestaje słuchać steru wyłożonego na lewą burtę, a nawet zaczyna niebezpiecznie dryfować w kierunku główki portu z czerwoną latarnią. Boję się, że nas zniesie na nią albo, jeśli się wyrwiemy, to zniesie nas na gwiazdobloki okalające wejście od strony morza. Jest niezbyt wiele czasu do namysłu, decyzja: wracamy, jak jacht nie posłucha steru w kursie na wiatr, to trzeba będzie natychmiast zawrócić z wiatrem, nabrać prędkości i w ciasnym zakręcie przecisnąć się tuż obok główki czerwonej, na co zostało zaledwie kilka sekund. Udało się jakoś zakręcić pod wiatr, wracamy, ale taka manewrówka w wejściu do portu nie należy do przyjemności. Druga wieczorna próba kończy się sukcesem, ale 2-3 godzinna halsówka, a właściwie walka o zachowanie wysokości u wejścia do portu, slalom miedzy bojami wytyczającymi rutę i wychodzącymi statkami uzmysławia nam bezsens tego przedsięwzięcia – znowu rezygnujemy i zawracamy do mariny. Potwierdziło się to, co już wcześniej wiedziałem: „4 piwkami” na otwartym morzu, w szczególności na wschodnim Bałtyku nie daje się skutecznie iść pod wiatr o sile „5-6” w skali Beauforta (dwie chorągiewki przy strzałce wiatru). Na Zatoce Gdańskiej mogę przystać jeszcze na kolejne pół chorągiewki, bo falowanie mniejsze, ale nie tu i w perspektywie powrotu zapowiadającego się na kilka dni. Ponadto przykro patrzeć, kiedy w bejdewindzie, co chwilę każda fala, czyli tona wody niemiłosiernie wali w nawietrzną burtę. Wtedy, jak mawiał mistrz E. Zając należy z siłami przyrody jedynie współpracować, a nie siłować się z nimi. Niestety w sierpniu tego roku tak łaskawej dla nas prognozy pogody nie było, by bezpiecznie wrócić do domu. Spotkaliśmy w Lipawie dwie dzielne i sympatyczne polskie załogi pływające na dużych jachtach, mówili o napotkanych falach o wysokości co najmniej 5 metrów, ich dzielni młodzi kapitanowie podkreślali, że jeszcze w takich trudnych warunkach nigdy nie przyszło im żeglować. Poszli z wiatrem na północ na festiwal wikingów na Gotlandię, mnie zabrakło fantazji… Również pożegnaliśmy niemiecki jacht „Vagabunda” z Berlina, którym pływało małżeństwo niezłomnych emerytów żeglarzy poznanych wcześniej 2 lata temu we Władysławowie, niestety wielkość jachtu ma tu też znaczenie… 
To był koniec tegorocznego żeglowania. Jeszcze tylko autobus do Polski, jazda z przyczepą z Gdańska do Lipawy, jakieś drobne 750 km, wyciągnięcie z wody „4 Piwek” i powrót na kołach z powrotem do Gdańska, ale to już inna historia. 
Kocham żeglarstwo, od zawsze. Kocham te klimaty marin i portów, gdzie czas spędza się na rozmowach z sąsiadami, kocham te chwile spędzone na wodzie, kiedy cielsko opala się, a wokół radośnie pluska drobna fala, nawet lubię te letnie drobne nieznośne szkwaliki, ale:
1. Nigdy nie miałem zamiaru udowadniać sobie i innym zasady, że dzielność skipera jest odwrotnie proporcjonalna do długości jachtu, choć, mimo to, co nieco sobie udowodniłem…
2. Nigdy nie miałem zamiaru jakoś specjalnie dawać sobie w kość i bić jakichkolwiek rekordów, jestem zadeklarowanym przedstawicielem żeglarstwa przyjemnościowego. 
3. Zbyt mało atutów dla 6 metrowej „plażowej/przybrzeżnej” łódki z sześciokonnym silnikiem i dwuosobową obsadą, by robić przeloty dłuższe niż 100 mil i zdobywać porty takie jak w Kłajpedzie
4. Powinienem uważnie słuchać mądrych ludzi (mistrza Jerzego, Tomka z s/y „Jcia” i Jarka z Górek Zachodnich, sympatycznych żeglarzy z Bydgoszczy spotkanych w marinie w Sopocie, ich imion nie pomnę, z których jeden zwyciężył w Bitwie o Gotland, a których wszystkich pozdrawiam), którzy mówili, że wschodni brzeg Bałtyku jest szczególnie niebezpieczny, a wejście do Kłajpedy jest prawdziwym wyzwaniem.
5. Planując trasę, a szczególnie powrót nigdy nie należy zakładać, że jakoś to będzie, że będzie sprzyjać szczęście, a wiatr skoro przez 3 tygodnie wiał z zachodu, to już w czwartym tygodniu na bank musi odwrócić się.
Dopóki będę żeglował na 20 stopowym jachciku spotkamy się zapewnie w Sopocie, Jastarni, Gdyni, Helu, Władkowie i Łebie, i może na jakiś czas tych portów mi wystarczy… 
Serdeczne pozdrowienia, w kamizelce i dowodem osobistym, którego jeszcze nie wyjąłem z kieszeni sztormiaka… 
Paweł Rachowski

Komentarze