Sputnikiem dookoła Ziemi – znów na szlaku

0
573

 

Saint Vincent, jedna z najdzikszych i najbiedniejszych wysp Indii Zachodnich pachnie o świcie świeżo wyrwaną, soczystą marchewką. Ostatnio wielu żeglarzy omija szerokim łukiem tą wulkaniczną oazę, gdzie na bogatej w składniki mineralne glebie eksploduje dzika, tropikalna zieleń. Tubylcy żartują, że nawet ołówek wbity w ziemię zapuści tu korzenie i wyda obfity plon.

 

Od kilku lat wyspa ma coraz gorszą opinię miejsca, gdzie łatwo można zostać obrabowanym i napadniętym. Nie sądzę, by prawdopodobieństwo takiego zdarzenia było tu większe niż w jakimkolwiek dużym, europejskim mieście, czy w którymś z portów Hiszpanii, Portugalii lub Polski, ale połączenie ubóstwa i bezpośredniości krajowców, traktujących białych jak chodzące bankomaty, oraz korupcji na najwyższych szczeblach władzy zaangażowanej w narkobiznes, wszystko to podsyca piracką atmosferę, dostrzeżoną i wykorzystaną przez producentów filmowej serii „Piraci z Karaibów”. 

Złą famę tego rajskiego zakątka świata przypieczętowało tragiczne zdarzenie z początku bieżącego roku.

Wallilabou Bay było pierwszym miejscem na Saint Vincent, gdzie rzuciliśmy kotwicę. Polscy żeglarze wiedzą, że pojawienie się biało-czerwonej bandery w tej najbardziej pirackiej z zatok, oznacza dosyć niezwykłe powitanie, bowiem właściciel i barman tutejszej plażowej knajpy od lat darzy naszych rodaków szczególną sympatią, którą okazuje miedzy innymi poprzez głośne odtwarzanie największych hitów Dżemu i polskich szant. Wśród żeglującej polonii znany jest po prostu jako Antek, w którego barze można liczyć na najlepsze imprezy na Karaibach.

 

Tym razem Wallilabou Bay wyglądało na opustoszałe. Poza zakotwiczoną Alianną, na boi stały tylko dwa jachty, w tym Meer Cat z Bogdanem i Ewą na pokładzie, którzy towarzyszyli nam od Martyniki.

Po opędzeniu się od „pomocników” i sprzedawców wypływających nam na spotkanie, pierwsze kroki skierowaliśmy do Antka, by zasięgnąć języka na temat bieżącej sytuacji na wyspie.

Bar Antka był pusty, ale „Wehikuł Czasu” odbijał się echem od wysokich, skalnych ścian zatoki.

– Hej Antek! Gdzie jesteś?! – zawołałem do środka ciemnej knajpy pełnej polskich flag i znajomych koszulek.

– Cześć! – roześmiany i prawie bezzębny gospodarz wyłonił się zza rogu. – Z daleka wiedziałem, że to polski jacht, bo ostatnio prawie nikt inny tu nie zagląda.

– Jest jeszcze katamaran z polską załogą, ale ani oni, ani my nie mamy gości czarterowych, więc interesu raczej nie będzie… Za to z przyjemnością napiję się zimnego piwka. Co masz?

– Przykro mi, ale nic nie mam… Ewentualnie jakiś rum, ale muszę wysłać kogoś po lód, bo praktycznie jest już po sezonie. W zasadzie, to w ogóle nie było sezonu. Od czasu tego morderstwa wszystko się skończyło. Koniec biznesu tutaj. Chyba niedługo zamknę knajpę i wyjadę na inną wyspę. Tyle lat pracy… Włożyłem mnóstwo wysiłku, żeby stworzyć tu przyjazną atmosferę. Po nakręceniu scen do „Czarnej Perły” każdy chciał tu przypłynąć. Bywały miesiące, że nie było gdzie rzucić kotwicy. A teraz… czasem przez tydzień nikt tu nie zagląda. Kto chciałby się bawić w zatoce morderców?

– Powiedz mi dokładnie co tu się wydarzyło. Czytałem o tym w prasie, ale na pewno masz lepsze informacje.

– Ten jacht z niemiecką załogą stał dokładnie tam gdzie ty stoisz. Pewności nie ma, ale prawdopodobnie chodziło o rabunek, tyle że złodziej został przyłapany na gorącym uczynku i nie chciał świadka. Zwykłe bydle. Jak można odebrać komuś życie dla pieniędzy? Takie rzeczy zdarzają się wszędzie, ale na takiej małej wyspie jak nasza odbijają się większym echem i każdy popada w paranoję. Tym bardziej, że morderca nie został ujęty. Nasza policja nic nie robi w tej sprawie! Cholerna mafia, zajęta tylko pilnowaniem upraw marihuany. Narażam się na problemy, ale współpracuję z niemiecką policją i teraz muszę zamykać kraty, kiedy idę spać. Te bandziory zrujnowały nasz piękny kraj, a teraz jeszcze mój biznes. Nie chcę was straszyć, ale uważajcie na tych plażowych sprzedawców. Nie dawajcie im okazji, bo nie wiadomo do czego są zdolni.

 

Mimo wrodzonego sceptycyzmu do wszelkich zbiorowych histerii, po rozmowie z Antkiem straciłem ochotę na dłuższy pobyt w tej części wyspy. Podczas kolacji u Bogdana i Ewy trudno było mi nie zerkać co chwilę w stronę naszego jachtu, na którym włączyłem dodatkowe oświetlenie pokładu. Tylko Bruno zdawał się nie przejmować całą sytuacją i konsekwentnie wyjadał ze wszystkich talerzy pysznego krupniku smakowite kurze skrzydełka, by ostatecznie zabrać się za ogryzanie kostek.

– Wygląda na to, że chyba go u siebie głodzicie! – Zażartował Bogdan.

– Wręcz przeciwnie, ale dzisiaj Bruno miał lekką chorobę morską podczas przeskoku z Saint Lucia, a potem dużo wrażeń przy pirackim wypadzie na nowy ląd, więc musi to jakoś nadrobić. Prawdopodobnie zaraz padnie i wtedy, w ramach rewanżu za krupnik zapraszamy do nas na wieczorną wachtę i szklaneczkę rumu.

 

Kolejny wieczór spędziliśmy już na sąsiedniej wysepce Bequia, która przez wiele lat była ważną bazą dla karaibskich wielorybników. Nawet w dzisiejszych czasach udało się tutejszej społeczności zachować przywilej upolowania kilku wielorybów rocznie, przy użyciu tradycyjnych technik połowu. Knajpa Whaloboner, której bar wykonany jest z żebra, a krzesła z kręgów tych wielkich ssaków wydawała mi się dobrym miejscem by dowiedzieć się czegoś więcej na temat tutejszych zwyczajów.

– Słyszałem, że przysługuje wam prawo odłowienia dwóch wielorybów rocznie. Czy to prawda? – Zagadnąłem barmankę.

– Nawet czterech. Ale w tym roku nie upolowano żadnego.

– Dlaczego?

– Nie wiem, może nikt specjalnie się nie starał, albo nie mogli trafić na żadną sztukę. Coraz mniej ludzi wie jak się do tego zabrać. Za to w zeszłym roku dorwali jednego. Mocna sztuka. To była naprawdę epicka walka.

 

Bruno rozsiadł się za barem i przysłuchiwał się całej rozmowie popijając od czasu do czasu świeży soczek z marakuji. Chwilę potem dosiadł się do nas otyły lokales wyglądający na rybaka.

– Chcesz kupić homara? – Zapytał prosto z mostu – Jest już okres ochronny, ale może coś by się dla ciebie znalazło.

– Nie dzięki, nie stać mnie na takie rarytasy. Łowisz ryby?

– Czasem…

– Znaczy się jesteś rybakiem?

– No tak, łowię codziennie. To może chcesz kupić trawę?

– Również dziękuję.

Rybak nie wydawał się zainteresowany kontynuowaniem rozmowy. Tacy jak my żeglarze – podróżnicy w odróżnieniu od czarterowych turystów nie są tu szczególnie pożądaną klientelą. Co to za gość, który pyta się o ceny, targuje, sprawdza resztę, nie daje napiwków, nie obdarowuje żebraków i nie szasta bezmyślnie gotówką na prawo i lewo.

 

Podczas odprawy paszportowej mało brakowało, a Bogdan zostałby z premedytacją oszukany przy naliczaniu stosownych opłat przez celniczkę, której tym razem nie udała się jej sztuczka.

W kawiarni miejscowego jachtklubu również nie czuliśmy się mile widziani, bo mimo widocznej reklamy bezpłatne wi-fi dla klientów nie przysługuje im przy zamówieniu tylko kawy.

Na tej wyspie bardziej od oferty turystycznej spodobały się nam tutejsze plaże i piesze szlaki. Jeśli tu jeszcze wrócimy, to tylko dla atrakcji przyrodniczych.

Głównym celem naszego wypadu miały być wysepki Tobago Cays i sąsiednia Mayreau. Zawsze chciałem odwiedzić tamtejszą rafę koralową i ponurkować z wielkimi żółwiami i płaszczkami w lazurowej toni. Jeżeli kiedykolwiek mieliście jakieś wyobrażenie na temat tego jak powinna wyglądać rajska plaża, to będąc tutaj na pewno nie bylibyście rozczarowani. No chyba, że oczekujecie jeszcze wliczonych w cenę długowłosych piękności rozdających na prawo i lewo batony kokosowe.

 

Mi absolutnie wystarczyły ogromne żółwie, raje i orlenie majestatycznie przemierzające morską toń i pozwalające zbliżyć się do siebie na wyciągnięcie ręki.

Na Mayreau musieliśmy pożegnać się na kilka miesięcy z Bogdanem i Ewą. Właśnie rozpoczyna się kalendarzowy sezon huraganów więc ich jacht czeka kilkumiesięczny postój na bezpiecznym Trynidadzie. Przy obiedzie, na który zaserwowaliśmy upolowanego po drodze tuńczyka rozmawialiśmy o planach na najbliższe miesiące. Dla nas kilkumiesięczny przystanek na Trynidadzie byłby zupełnie nierealny finansowo. Nie ma tam dla mnie pracy, a porty nie są tanie. Naszą bazą musi pozostać Martynika. Tu możemy w miarę bezpiecznie przetrwać do jesieni i jak dobrze pójdzie odłożyć coś i przygotować jacht do przyszłorocznej żeglugi po wyspach Pacyfiku.

W drodze powrotnej na Martynikę nie mogliśmy odmówić sobie ponownego postoju na pirackiej Saint Vincent. Tym razem rzuciliśmy kotwicę w zatoce Chateaubelair, znajdującej się u samego podnóża wulkanu. Tutaj kończą się lokalne drogi i zaczyna się strefa lasu tropikalnego. Kilka kilometrów dalej lepiej nie zapuszczać się bez przewodnika. Wodospady Dark View to ostatnie miejsce polecane turystom na samodzielną wycieczkę. Nawet główny szlak na szczyt wulkanu nie jest oznakowany i bez znajomości terenu bardziej niż pewne jest zgubienie się w gąszczu leśnych ścieżek. Spora część z nich prowadzi do ukrytych wśród drzew małych plantacji marihuany, których właściciele raczej nie życzą sobie niezapowiedzianych gości.

 

Skoro świt wyruszyliśmy w przez wioskę w stronę wodospadów ukrytych w zielonej gęstwinie. Osada leniwie budziła się do życia wśród oparów palonych skrętów. U byłby to prawdopodobnie zapach świeżo parzonej kawy, tutaj jednak najbardziej powszechną używką jest swojski joint. Ubrane w mundurki dzieci przemykały w drodze do szkoły dziwiąc się widokiem białej pary z wózkiem zmierzającej na piechotę do lasu. Mężczyźni z maczetami w rękach krzątali się wokół ogrodów i małych poletek, a kobiety zbierały się nad rzeką, by przystąpić wspólnie do ręcznego prania na kamieniach.

Zagadnęliśmy dwóch chłopów maszerujących obok nas w wysokich kaloszach i z maczetami pod pachami.

– Dzień dobry panowie! Piękny dzisiaj poranek. Macie świadomość tego, że mieszkacie na najpiękniejszej wyspie Karaibów?

– Oczywiście. Mieszkamy w prawdziwym raju. Może i jesteśmy biedni, ale mamy tu wszystko czego potrzeba do życia. Mango, banany, kokosy, papaje, gujawy i inne owoce rosną wszędzie na wyciągnięcie ręki, a niedaleko pasą się moje woły, dla których nigdy nie braknie paszy. Masz ochotę pić, to zrywasz kokos, jesteś głodny to prosisz kogoś o banana. Nikt nikomu nie odmawia.

Na dowód własnych słów zawołał coś do chłopaków zrywających kokosy z przydrożnych palm. Chwile potem podał Brunowi do picia wielki orzech pełen orzeźwiającego płynu. Starczyło go dla nas trojga.

– To wszystko zwykła przysługa. Nic nie trzeba płacić. Chociaż jeśli masz jakieś drobne, którymi mógłbyś się podzielić… Byłoby bardzo miło z twojej strony.

– Kilka monet na pewno się znajdzie.

Rozmawialiśmy dalej o życiu na Saint Vincent, aż doszliśmy do skrzyżowania, gdzie musieliśmy się rozstać.

– Do wodospadów cały czas prosto. Droga jest łatwa. My ruszamy dalej. Muszę zadbać o moją plantację zielska pod wulkanem! – Odpowiedział z uśmiechem drugi z naszych towarzyszy. 

Dzięki temu, że główny sezon turystyczny już minął, wodospady Dark View mieliśmy dla siebie na wyłączność. Mogliśmy do woli kąpać się w chłodnej źródlanej wodzie nie niepokojeni przez nikogo.

Ostatniego wieczoru w Chateaubelair podpłynął do nas po raz kolejny sprzedawca owoców, który uparł się, by zrobić z nami jakiś interes. Tym razem jednak wiedział, że raczej niczego nam nie sprzeda więc zaczął zupełnie inaczej.

– Powiedz mi, czy jeszcze kiedyś tu przypłyniesz?

– Prawdopodobnie tak. Następnym razem chciałbym wejść na wulkan. Bardzo polubiłem to miejsce, a z Martyniki to tylko kilkanaście godzin żeglugi.

– W takim razie miałbym do ciebie prośbę. Ale potraktuj to poważnie. U nas wielu rzeczy nie da się kupić, a ja potrzebuję kleju do gumowych łodzi z PCV. Mógłbyś go dla mnie przywieźć? I jeszcze dwie mrożone bagietki do odgrzania w piekarniku i karton soku ananasowego. Możesz się dziwić, ale u nas naprawdę tego nie ma. Pieczywo jest kiepskie, a ananasy dojrzeją u mnie dopiero za kilka tygodni. Załatwisz to dla mnie?

– Jeżeli będę się tu wybierał, to masz to jak w banku. To dla mnie żaden problem. Podaj mi swój numer telefonu.

Z żalem żegnaliśmy Saint Vincent. Mimo niezbyt dobrej reputacji wyspa bardzo przypadła nam do gustu. Nasze zapasy były jednak na wyczerpaniu i musieliśmy wracać na najtańszą na Karaibach Martynikę, by je czym prędzej uzupełnić. Poza tym zgodnie z oczekiwaniami, podczas pierwszego rejsu „Ogórkiem” znalazłem na jachcie kilka niewielkich usterek i wad, nad którymi chciałbym w najbliższym czasie popracować.

W drodze powrotnej przekonaliśmy się, że po kilku dniach w drodze Bruno całkowicie uodpornił się na chorobę morską i podobnie jak my cieszył się w pełni z żeglowania. Z radością podziwiał każdą większą falę rozbijająca się o dziób jachtu, a na większych przechyłach nauczył się zjeżdżać na pupie po stromo pochylonej podłodze kokpitu. 

Zadowoleni z wyprawy i z doskonałych właściwości nautycznych „Sputnika III” zawinęliśmy do Le Marin na nasze stałe miejsce na kotwicowisku.

 

 

Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.

 

Tekst: Mateusz Stodulski

Zdjęcia: Sputnik Team

 

Le Marin, Martynika 18.05.2016 r.

Komentarze