Jest problem ale trollom wstęp wzbroniony !

0
649

Za zgodą Jerzego Kulińskiego   www.kulinski.navsim.pl 

 

Wydarzyła się tragedia. Znam wszystkie szczegóły z pierwszej ręki, ale nie zamierzam oceniać czego tym razem zabrakło, aby nie zginął człowiek. Bo post faktum mądrali jest wielu. A niektórym by się przydały okulary. Problem jest, dyskutować należy, ale pamiętajcie – z bezpieczeństwem żeglugi jest tak jak z dietami odchudzeniowymi. Diet jest wiele, ale wspólnym, koniecznym, niezbędnym i jedynym warunkiem jest ich przestrzeganie. 

W ostatnich latach żeglarstwo morskie, także polskie eksplodowało swą liczebnością i zasięgiem. Statystyka ma to do siebie, że zależy od rozległości podstawy. Wzrost ilości przeżeglowanych mil musi skutkować wzrostem ilości wypadków. To oczywiście nie zwalnia nas od starań aby procentowy udział wypadków malał. Przepraszam za takie rozumowanie w momencie żałoby. Statystyka wypadków drogowych, utonięc podczas kąpieli, zatruć grzybami i utopień w studniach – ukazje realne proporcje.

O kamizelkacj, lifelinach, smyczach itp rozmyśla Andrzej Remiszewski.

A jednak zakładajcie kamizelki. 

Przynajmniej w oka mgnieniu nie znikniecie z powierzchni wody.

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

———————————-

TYM RAZEM NIE NA SMUTNO, A NA POWAŻNIE

Tomaszowi Turskiemu, Eugeniuszowi Płóciennikowi, Krzysztofowi Putonowi, by ich śmierć nie była całkiem na marne

———————————————————————

W lipcu 2013 po śmierci naszego Przyjaciela Edka Zająca napisałem „Tekst na smutno”: http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2259&page=45.

Jeden z dyskutantów, mimo oczywistego wydźwięku, nazwał go ”środowiskowym mobbingiem”. Wtedy w obliczu tragedii nie podjąłem polemiki, zresztą …. Nie z każdym warto dyskutować. Dziś jednak, po trudnym sezonie (który przecież wciąż jeszcze trwa), czuję obowiązek powrotu do tematu. Co więcej, chciałbym pójść dalej.

Na początek autocytat:

„Noszenie kamizelki nie jest panaceum. Nie zastąpi zasady „Jedna ręka dla jachtu, druga ręka dla mnie”. Nie zezwala na brak uwagi i rozsądku. Nie zwalnia od umiejętności wykonania skutecznego manewru „człowiek za burtą” w razie potrzeby. Ale stanowi zwiększenie szans. Tyle. Tylko tyle i aż tyle.

Człowiek w kamizelce unosi się na wodzie nieco łatwiej, niż bez niej. Łatwiej go zauważyć. Być może łatwiej za kamizelkę złapać, niż za ubranie, gdy już do niego podejdziemy. Na kamizelkę każdego dziś stać, nie jest uciążliwa w noszeniu. Ma gotowy zaczep dla szelek bezpieczeństwa.”

I jeszcze z dyskusji pod tekstem:

„Każdy ma prawo do osobistego, prywatnego ryzyka. Nie wolno mu go odbierać. Szczególnie nie powinien tego czynić żaden urząd.

Ale osoby i instytucje obdarzone autorytetem, na których inni się jakoś wzorują, mają moim zdaniem obowiązek promowania zdrowego rozsądku i ograniczania ryzyk do koniecznego minimum. Zdrowego rozsądku dobrowolnie stosowanego!”

O sensie noszenia kamizelek nie będę tu wiele pisał. W sytuacji wypadnięcia w niezłej pogodzie, w dzień, przy sprawnej załodze na pokładzie albo podczas manewrów portowych, daje ona prawie pewność uratowania życia. Szczególnie jeśli to kamizelka ratunkowa (utrzymująca głowę nad wodą), a nie tylko asekuracyjna (dodająca pływalności).

 

Trzy tegoroczne wypadki pokazują jednak, że to za mało. O zasadzie „jedna ręka dla jachtu, druga dla siebie” pisałem. Pozostaje ona w mocy i zawsze pozostanie. Ale warto też zrobić kolejne kroki. Pozwolę sobie podjąć dwa tematy niedostatecznie obszernie dyskutowane w polskich mediach żeglarskich i na forach.

Sprawa wydobycia człowieka z wody na pokładZałóżmy, że manewr MOB został wykonany skutecznie, człowiek unosi się na wodzie przy burcie, najczęściej jednak niezdolny fizycznie do współpracy albo wręcz nieprzytomny. I wtedy okazuje się, że waży on nie 70, 90 czy nawet 130 kilogramów ale „co najmniej pół tony!” Problem ten dostrzegali już kilkadziesiąt lat temu instruktorzy ś. p. szkoły trzebieskiej, stał się on dramatycznie poważny pod koniec lat 50., gdy wolna burta jachtów urosła i pojawiły się solidne i wysokie sztormrelingi. Niestety rozwiązania podsuwane podczas szkolenia oceniam jako mało realistyczne. Wszelkie używanie topenanty, opuszczanie części sztaksla (a rolery?!) albo grota, moim zdaniem, w pospiechu, stresie i ciężkich warunkach są fikcją. Drabinka rufowa może posłużyć człowiekowi przytomnemu. Zejście do wody ratownika oznacza dwóch ludzi za burtą, a kto sprawny zostaje jeszcze na pokładzie?

W ostatnim numerze „Żagli” (str40 „Patenty i nowości”) zaprezentowano „Hypo hoist” firmy http://www.seasafe.co.uk/shop/ct/man-overboard/hypo-hoist/pd/hypo-hoist – trójkąt z płótna, jednym bokiem mocowany na szybko do pokładu, a za przeciwległy wierzchołek wciągany linka na kabestanie szotowym. Może ktoś dałby radę wykonać podobne urządzenie i przetestować?

Osobiście wolę jednak przyjmować założenie, że „człowiek poza pokładem równa się człowiek stracony”. Oznacza to, że należy robić co się da, by człowiek poza pokładem się nie znalazł! Obok świętej zasady „jedna ręka dla jachtu, druga dla siebie”, która działa tak długo, jak warunki nie staną się ekstremalne lub zaskakujące i tak długo, jak trwa wytężona czujność, najlepszym znanym rozwiązaniem jest przymocowanie się do jachtu.

W dawnych czasach, na niskich i wąskich jachtach, czyniło się to za pomocą kawałka liny obwiązanej na przykład wokół masztu albo solidnej knagi, na większych żaglowcach rozciągano liny wzdłuż pokładu. Rozsądni kapitanowie nakazywali wiązanie się sternikom i wachtowym w ciężkiej pogodzie. Gorzej było podczas nieuniknionego przemieszczania się po pokładzie. Potem pojawiły się „uprzęże bezpieczeństwa”, jak wszystko w tamtym ustroju trudne do kupienia i kiepskiej jakości. Nie zachęcały one do użycia. Do tego pamiętam kuriozalne tezy Izby Morskiej, która postawiła zarzut kapitanowi, który utracił człowieka w główkach portu, iż nie był on przywiązany. Ówcześnie dostępnym sprzętem i podczas manewrów portowych, gdzie na sporym jachcie trzeba było szybko przemieszczać się po pokładzie!

Potem z Zachodu przyszedł zwyczaj posiadania na pokładzie stalowych lifelin, na stałe rozciągniętych od dziobu do rufy, co stało się realistyczne w chwilą powszechnej dostępności w Polsce stalówek nierdzewnych.. Wreszcie wraz z normalną gospodarką uzyskaliśmy także możliwość używania uprzęży z pasem krokowym, najlepiej połączonych w całość z kamizelką. O wartości przypinania się do jachtu najczęściej nie dowiadujemy się, po prostu nie dochodzi do zdarzenia, które zapisałoby się w kronikach.

Zdaję sobie sprawę, że poruszanie się na uwięzi jest trudniejsze. Wymaga też pewnej autodyscypliny. Szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy jachty, szczególnie te mniejsze, obsługuje się niemal w całości z kokpitu. Ale zawsze może się zdarzyć sytuacja, kiedy na przykład trzeba wymienić szoty na sztakslu, a tego bez pójścia na dziób nie da się zrobić. Korci wtedy myśl: wyskoczę na minutę, zawiążę i wrócę. Nie udaje się raz na milion takich wyjść.

Z pewnością nie w każdej sytuacji jest wykonalne poruszanie się na uwięzi. Jest jednak bardzo słuszne i należy je praktykować. Mówię o tym bez skrępowania, bo żegluję kilkadziesiąt lat i sam nie bez „grzechu”. Uczciwie przyznaję się, że mimo iż „Tequila” posiada lifeliny, korzystałem z nich może dwa razy w ciągu kilku sezonów. Na pewno za rzadko! Nie zrobiłem tego nawet w sytuacji wariackiego kołysania się, gdy sprzątaliśmy jacht bez napędu po utracie masztu. MÓJ BŁĄD! Teraz żałuję, choć nikomu nic się nie stało. Ale pociesza mnie za to fakt, iż wachtowy na nocnych wachtach wpina się w pierścień na dnie kokpitu, a wychodzący za potrzebą do aftersztagu, gdzie zawsze czeka dedykowany pas z karabińczykiem.

Samo przypięcie jednak to, jak się okazuje, za mało. Znamy przypadek, kiedy samotny żeglarz pozostał w kontakcie z jachtem, lecz w wodzie. Pozostał na zawsze. Jak ma dostać się na pokład uwiązany na krótko człowiek może nie w pełni w tym momencie sprawny fizycznie, grubo ubrany, który zasłabł albo dostał bomem w głowę i stracił na chwilę przytomność? Jak ma przemieścić się wzdłuż burty ku rufie, gdzie jest otwarta platforma albo drabinka (oby nie uwiązana na sztywno w górnym położeniu!), gdy szelki blokują się pod jego ciężarem między stójkami relingu? Po jakim czasie jego wyczerpanie przekroczy próg odporności organizmu?

Tu podczas rozmów w różnymi doświadczonymi żeglarzami spotkałem się z dwoma pomysłami.

Jeden z nich, mający zapobiec opuszczeniu pokładu, to stropik wokół masztu poniżej bomu. Szelki wpięte z niego są zbyt krótki by można było opuścić pokład, a jednocześnie pozwalają na „tańcowanie” – pracę po obu stronach masztu.

Drugi, teoretycznie dający szansę wrócić, to lifelina na zewnątrz stójek relingu. Samotny żeglarz w razie wypadnięcia, nie zawisa na szelkach, lecz może przesunąć się do drabinki rufowej. Jeśli jest ona nawet uniesiona i przywiązana, to krawatem w jaskrawym kolorze, ciągnącym się końcem w wodzie. Ciągnąc za niego można ściągnąć drabinkę nawet na jachcie w regatach. Ale jak z przekroczeniem szotów foka? Co z zaczepianiem się szelek o kolejne stójki relingu? Czy ktoś to praktykował?

Moim zdaniem warto podjąć dyskusję o sposobach wydobywania człowieka z wody, zmniejszeniu możliwości zawiśnięcia za burtą i stworzeniu szansy na przemieszczenie człowieka przypiętego ku rufie. Cel jest ten sam: żywy człowiek na pokładzie. Drogi, jak w każdym przypadku w żeglarstwie różne. Zależne od jachtu, składu załogi, charakteru rejsu, rodzaju zajęcia, któremu w danej chwili się oddajemy. Oznacza to, że skipper powinien MYŚLEĆ samodzielnie. Nie czekać na urzędniczy ukaz, nie recytować podręczniki, myśleć.

Dla ułatwienia tego myślenia, dania mu pożywki, proszę Cię Don Jorge, o otwarcie łamów SSI. Niech pojawią się światowe patenty, osobiste przemyślenia, dobre i smutne doświadczenia, niech trwa dyskusja. Jachtu wychodzą z wody na zimę, niech intelekty pracują.

I proszę o cenzurę prewencyjną! Nie pozwól na internetowe trollowanie, które niestety trafia się nawet wśród Twoich Korespondentów. Mam też nadzieję, że temat miesięczniki, podchwycą portale żeglarskie i fora.

Zaś do urzędników, badaczy pisma świętego zwracam się ze stanowczym żądaniem: nawet tego nie czytajcie. Nie wypowiadajcie się, nie powtarzajcie swojej mantry. My już wiemy, że życie ludzkie chroni najlepiej pieczątka. Wasza pieczątka.

A Szanownym Czytelnikom mówię tak:

NIEZALEŻNIE OD TEGO, CO POMYŚLĄ I POWIEDZĄ PRAWDZIWI ŻEGLARZE PŁYWAMY W KAMIZELCE I PRZYPINAMY SIĘ!

Nie chcę więcej takich okazji.

Andrzej Colonel Remiszewski

Tekst wyraża wyłącznie osobiste poglądy autora

Komentarze