„Bliski” na regatach SailBook Cup 2014

0
984

Zimową porą przyjemnie jest powspominać ciepłą atmosferę lipcowych regat do Visby. Przeglądam kolejny raz zdjęcia z załogą i humory od razu dopisują. Chociaż „Bliski” ostatecznie nie pokonał całej trasy – nasz czas był ograniczony – chcielibyśmy przytoczyć kilka anegdotek z samych regat i przygotowań.

Zanim rozpiszę się na dobre i aby ułatwić czytelnikom zrozumienie naszej wesołej historyjki, wyjaśnię kilka często występujących w tekście określeń.

„PetePete” to silnik – z braku mocy nazwa bykomotor się nie przyjęła.

„Czesio” to 20-letni Garmin GPS 45. W tym roku skończył mu się kalendarz i powrócił do lat 90-tych. Prawdopodobnie też dlatego często gubi satelitki, a raczej rzadko je znajduje.

Głównym bohaterem jest oczywiście „Bliski”. Jacht powstał ponoć ze skrzyżowania ślimaka z łajbą, i dla dżentelmenów, którzy nie będą zmuszali go do płynięcia pod wiatr.

 

 

Zamieszki i przygotowania

Michał: Zmęczony przygotowaniami do późna, obserwuję wypływającego z Bryzy „Facila”. A „Bliski”? Dzień przed regatami: na łajbie ciągle kipisz, załoga potrzebuje jeszcze ponad dwóch godzin na dotarcie do Elbląga, antena od radia zapodziana pod pokładem… Wszystko to i inne drobiazgi wskazują, iż jesteśmy w ciemnej …

Wreszcie dociera załoga „Bliskiego”: Grześ: (I Oficer) i Paulina („II Oficer” -turystka) oraz Oliwia (również turystycznie).

Paulina: Regaty Visby? O co chodzi? Pierwszy oficer zachęcił mnie do popłynięcia. Ja? Ale przecież ja co najwyżej pływałam turystycznie na jeziorach mazurskich! Spotkanie z Kapitanem: „Tak, tak, fajna impreza. Trzeba to przeżyć!”

M: Wraz z pomocnikami przygotowujemy łódź. Część ludzi pakuje prowiant, a Ja jadę na fale na top masztu montować antenę. Sprawa wygląda prosto: z jednej strony Ja – całe 60 kg, a z drugiej – dwóch rosłych chłopów. Porządne szarpnięcie i już lecę w górę, drugie i lecę w dół. Ale urwał!, pada komentarz, gdy z obitym tyłkiem i rozdziawioną buzią ląduję na pokładzie. Po humorach pomocników widać, że płynna część zapasów nie w całości trafia pod pokład.

Na szczęście lin idących na top mamy jeszcze pod dostatkiem i po chwili jestem jednak na maszcie. W tym czasie Arek zaplata szplais na fale grota. Prawie wszystkie znaki wskazują, że jednak zdążymy na czas, ale słówko „prawie” robi wielką różnicę. Wydajność naszych pomocników spada wprost proporcjonalnie do spadku poziomu podejrzanej cieczy z dużego szklanego pojemnika. Śpieszę się, ile sił, bo wiem, że po zachodzie słońca nie będzie komu opuścić mnie na dół, a zmierzch tuż tuż. Udało się! I choć paliwo rakietowe zebrało żniwo wśród pomocników, o świcie jesteśmy gotowi.

W drodze do Sopotu

P: Jakaś 6 rano, już jakieś zamieszki. Kapitan z pierwszym oficerem latają już chcą wypływać, przecież musimy zdążyć na inauguracje! Kataryna odpalona! Ruszamy w kierunku Sopotu. Pierwsze przeszkody. Kataryna szwankuje. Kapitan pokombinował i płyniemy dalej. Czas się kurczy, a silnik się buntuje. Płyniemy dalej, ale nie zdążamy przepłynąć przez most… W końcu: Sopot!!! Tyle pięknych jachtów, przyjaźni ludzie witają, pomagają. Poznajemy naszych rywali :). Druga załogantka odpuszcza. Zostajemy w trójkę. Start regat w południe.

M: Do Sopotu docieramy ostatecznie na dwie godziny przed startem do regat. Z samego startu niewiele pamiętam. Zaraz po nim padam ze zmęczenia pod pokładem – kilka zarwanych nocy daje o sobie znać.

Falstart?

M: Budzę się po południu, wokół nas ani jednej łódki. „Bliski” płynie pod czterema żaglami. Topapsel przy tym wietrze daje nam 5 punktów do lansu, ale jest minus jeden węzeł do prędkości. O ostrości płynięcia lepiej nie mówić. Ale gdzie my jesteśmy?

Dowiedziałem się potem, że Ola zastanawiała się, czy nie płyniemy do Rosji. Zrzucamy topapsla, robimy wandenholer do szotów foka, żeby go dostroić, bo „Bliski” nie ma wózków szotowych. Robimy zwrot i płyniemy na Szwecję. Wiem, że znajdujemy się pod Helem, Gotland jest na północ; trzeba tylko minąć platformy i dalej prosto, a płynie się pięknie. „Bliski” uzyskuje swój standardowy przechył: jakieś 45 stopni.

P: Wszyscy nas wyprzedzili, wypływamy w pełne morze, nie działa nam radio, „Czesio” cały czas gubi satelitki. No nic, przygody muszą być! Zaczyna kręcić mi się w głowie i docierać, co ja tu robię. Chłopaki mówią bym się położyła – jak to bywa z turystami długo namawiać nie trzeba.

Na Szwecję!

M: System wacht rozwiązuje się sam: Ja biorę nocne 12 godzin, a Grześ dzienne. Pora nie jest stała i nikt nikogo na siłę nie budzi. Grześ i Paulina śpią. Denerwuje mnie trochę brak lampki naftowej do naktuza. Na szczęście jest gwiazda polarna, dzięki której nie muszę sprawdzać kursu co kilka godzin. Udaje mi się też ustawić „Bliskiego” samosterownie na tyle, by zaparzyć kawę, czy spojrzeć i nanieść dokładną pozycję. Oczywiście jeśli „Czesio” znajduje satelitki.

 

 

Przelot pod Gotlandię przebiega w miarę sprawnie: stały wiatr, stały przechył. Pod pokładem wszytko zbieramy z podłogi i układamy na… No właśnie, w tym przechyle wszystko ułożyliśmy na lewej burcie, co doskonale zdało egzamin tylko do pierwszego zwrotu. Kiedy szybkim zwrotem przepuściliśmy statek pod Gotlandią, „Bliski” położył się na lewym halsie, myjąc dokładnie drugą stronę pokładu, a wszystko pod pokładem łącznie z szufladami zmieniło miejsce pobytu. Najbardziej zmartwiły mnie drobne elementy przelatujące nad silnikiem. Czy dostały się do głowicy?

Przy odpalaniu, udaje nam się jednak uruchomić „PetePete”, ale tylko przy użyciu korby – brak ładowania i prądu w akumulatorze! Jest noc, jesteśmy na granicy ruty, a światło mamy tylko w latarce. Ustawiamy się w dryfie i czekamy na pierwsze promienie słońca, a raczej czekam ja, bo to moja nocna wachta.

O poranku ruszamy dalej. „Czesio”, co prawda nie wie, gdzie jesteśmy, my wiemy tak mniej więcej, ale nie ma to aż tak wielkiego znaczenia, bo i tak „Bliski” ostrzej nie płynie i bardziej chce na Olandię niż Gotlandię. Tego dnia dostajemy pierwsze SMSy. Na widnokręgu nie ma jeszcze Gotlandii, a przez moment jest zasięg komórek. Płyń w prawo, synu! , odczytuję jedną z wiadomości – no tak, wszyscy dokładnie wiedzą, gdzie jesteśmy, a „Czesio” zgubił satelitki :). Paulina dopytuje, jak jeszcze daleko. Blisko, niedługo będziemy, pocieszam ją, ale często potem słyszy dokładnie to samą odpowiedź. No cóż… „Bliski” nie lubi pływać pod wiatr.

P: Słyszę, że zostało nam tylko 7 mil, kurcze, jesteśmy już tak blisko! Niestety nie wiemy jak nasi rywale, nie mamy łączności. Położyłam się, myślę, że jak już wstanę, to będziemy na miejscu. Wstaje a tu nadal morze! I wiecie co? Ja tak przez 3 dni słyszałam, że 7 mil nam do końca zostało!… W końcu zauważyliśmy pierwszą z wysp obok naszego celu, byliśmy już niby blisko a jednak daleko…

 

 

 

Visby

P: W końcu Visby! Myślę sobie: tak! W końcu prysznic i inne przyziemne przyjemności! Jednak podchodziliśmy do portu, żeby nie skłamać, z 10 razy! I Oficer za małe łuki brał, aż w końcu kapitan się wkurzył i doprowadził do celu. Wpływamy do portu. Ale przywitanie! Ludzie się śmieją, szampan się leje, słychać odgłos trąbki, to ma moc! Cumujemy, wychodzimy na ląd, hm… ale ląd jakiś taki miękki…Trzeba się przyzwyczaić,

M:Niestety wieczorem, gdy byliśmy gotowi do wypłynięcia, aby popłynąć na drugi etap wiatr zdechł. Uświadamiamy sobie, że nie zdążymy w 10 dni opłynąć Gotska Sandön, ani wrócić do pracy czy oddać yellow bricka na czas. Wycofujemy się, więc z regat i płyniemy prosto do Sopotu, w nadziei, że jeszcze kogoś tam spotkamy.

 

 

 

Michał „Orzeł” Orzoł i Paulina Rajchenbach

 

Więcej relacji na www.sailbookcup.pl 

 

 

 

 

Komentarze